Przez pryzmat lat

baner górny

Kocie historie

    Kama – niezależna górska kotka

Kama Kama była moim pierwszym kotem. Ta mała kotka o zdecydowanym charakterze nauczyła mnie podziwu i miłości do puchatych, pełnych gracji zwierząt o wielkim poczuciu niezależności i żelaznych zasadach. Jej miodowe, pełne odwiecznej mądrości oczy i odwaga w dążeniu do wolności wzbudziły u mnie szacunek do tych wspaniałych stworzeń i zrozumienie, że my z całą naszą inteligencją i cywilizacją możemy być tylko towarzyszami ich życia a nie panami.

Siedzę teraz czterdzieści lat później na ogrodowej huśtawce z laptopem i dwoma innymi kotkami: Redsiną, której seledynowe oczy pełne są takiej samej mądrości, którą widziałam u Kamy, wzbogaconej uczuciem miłości i oddania oraz Metaksy, w której zielonych, wielkich tęczówkach pojawia się taki sam, jak u Kamy, wyraz niezależności i wspominam tamtą drobną kotkę, która na całe życie zmieniła moje postrzeganie zwierząt.

Pojawiła się u nas, gdy miałam 17 lat. Wcześniej miałam kontakt ze zwierzętami na wsi u babci, zwierzętami, które traktowane były tak, jak to dawniej na wsi – w sposób instrumentalny. Zwierzę miało służyć człowiekowi i zarobić na siebie. Weterynarz wzywany był wówczas, gdy klacz miała problem z porodem, albo wzdęło krowę. Koty miały polować na myszy, co wrażliwsza gospodyni naszykowała dla nich miseczkę mleka.

W mieście hodowałyśmy wcześniej zwierzątka i wszystkie skończyły tragicznie. Kanarek wypuszczany był czasem z klatki, aby polatał sobie po pokoju. Na wiosnę wystawiłyśmy klatkę z ptaszkiem na balkon, żeby popatrzył sobie na zieleń. I pewnego dnia zastałyśmy klatkę pustą – kanarek otworzył sobie dzióbkiem drzwiczki klatki i wyfrunął. Wyleciał na wolność, ale pewnie marnie skończył.

Dosyć długo hodowałyśmy białego chomika Tup-tusia, który też wypuszczany był na wolność. Raz mama znalazła go w łazience wewnątrz ścianki działowej, gdy wgryzł się pod rurę ściekową i mama musiała odbijać kilka kafelków glazury, aby go stamtąd wyciągnąć. Bardzo tego chomika lubiłam. Czasem chodził mi po ręce wewnątrz rękawa i miałam wrażenie większego kontaktu z nim niż z kanarkiem. Ale pewnej nocy chomik nażarł się dywanika, zatkał sobie kawałkami włosia wola i do rana się udusił.

Potem mieliśmy piękną czarną świnkę morską o imieniu Kubuś, z futerkiem układającym się w pierścienie. Ze świnką było mało kontaktu – jadła i spała. Gdy wyjechaliśmy do babci na wakacje, trzeba było wziąć świnkę ze sobą. Stawialiśmy jej klatkę na podwórku, aby mogła jeść świeżą trawę. Był to dla świnki prawdziwy raj. Ale wakacje się skończyły i świnka wróciła z nami do bloku. Tu nie chciała już nic jeść – może z tęsknoty za utraconym rajem, a może po prostu zachorowała. Po kilku dniach odeszła z tego świata, a mama stwierdziła, że to koniec hodowania zwierząt w mieszkaniu w bloku. Tym bardziej, że po każdym zwierzątku obie z siostrą płakałyśmy.

Kama pojawiła się więc w naszym życiu zupełnie przypadkowo. Moja koleżanka Janka przywiozła do Warszawy z Zakopanego dwie małe kotki, gdyż nie mogła patrzeć, jak traktują je góralskie dzieci – szczytem wszystkiego było nacinanie kocich nosków żyletką. Ale mama Janki nie zgodziła się na trzymanie kota w domu i Janka oddała jedno z kociąt naszej wspólnej przyjaciółce, Hani. A z drugim przyszła do nas.

Mnie i moją siostrę wzruszyła historia biednego maleństwa a dodatkowym atutem było to, że kotki były siostrzyczkami, a my z Hanią mieszkałyśmy w tym samym domu, więc bez problemu nasze kociaki mogły bawić się razem, co wydawało nam się bardzo istotne – przecież teraz będą już na stałe zamknięte w czterech ścianach a do tej pory przyzwyczajone były do swobody. Nasza mama, która bardzo lubi koty, zgodziła się w końcu i tak nieoczekiwanie staliśmy się właścicielami małej kotki, której na imię było Kama (żeby pasowało do imienia jej siostrzyczki Gamy, które wybrała Hania, grająca na fortepianie).

Kama czarno - biała

    Szybko okazało się, że z tymi właścicielami to duża przesada. Wyglądająca jak typowy dachowiec pręgowana kotka, ale z nieustającym wyrazem czujności na pyszczku, okazała się być bardzo niezależna, żeby nie powiedzieć dzika. Nie lubiła głaskania i brania na ręce, chowała się przed nami głęboko pod szafę, pilnując nas swymi jarzącymi w ciemności złocistymi oczami i cierpliwie słuchając naszych szeptanych zaklęć, mających ją przekonać, że jest u nas bezpieczna. Może było to efektem jej trudnych doświadczeń ze wczesnej młodości a może ostrożność była jej cechą dziedziczną - zastanawiałyśmy się, obserwując jej dziki wyraz pyszczka i upodobanie, aby zajmować pozycję jak najwyżej i z dala od ludzi. To nie był kot – mruczek, który przesypiałby całe dnie zwinięty w kłębek na tapczanie. Kama najczęściej siadała na najwyższym regale, na który dostawała się, skacząc z mebla na mebel i stamtąd obserwowała nas chłodnym, analizującym wzrokiem. Czasami czuliśmy się wręcz szpiegowani.
    „Może miała przodka żbika?” – zastanawiałyśmy się, patrząc na jej niezwykle czujne oczy i ostry wyraz pyszczka z sumiastymi wąsami – „w końcu to kot górski, urodzony w Zakopanym”.
    W każdym razie, gdy od czasu do czasu udawało się Kamę pogłaskać, byłyśmy z siostrą tym bardzo zachwycone. Kama zachowywała się jak młody kociak tylko w towarzystwie swojej siostry Gamy, która była, w przeciwieństwie do Kamy, typowym słodkim kotkiem.

Ale, gdy zwierzęta miały około pół roku, nastąpiła tragedia. Kiedy Hania wyjechała na zimowisko, jej mama postanowiła Gamę wysterylizować. Niestety kotka nie wybudziła się z narkozy. Gdy Hania wróciła z zimowiska, zastała płaczącą mamę i martwego kota. Długo nie mogła swej mamie tego darować... Nic więc dziwnego, że my postanowiliśmy naszej Kamy nie poddawać zabiegowi, która to decyzja kosztowała nas potem dużo nerwów.

Na razie nadeszła wiosna a z nią zaczęliśmy otwierać drzwi balkonowe. Kama, jak wszystkie koty, poruszała się bezszelestnie i miała zdolność chowania się tak, że trudno ją było znaleźć nawet w małym dwupokojowym mieszkaniu. I któregoś razu zdarzyło się, że wyszła na balkon, gdy otworzyliśmy drzwi, myśląc, że jest w innym pokoju . Oczywiście wybiegłam za nią a ona wyszła za balkon na blaszany gzyms, okalający dom dookoła. Wołałam ją, ale kotka popatrzyła na mnie w politowaniem, jakby mówiąc: „Wreszcie udało mi się wyjść z tego ciasnego mieszkania i na pewno nie wrócę tak szybko”. Po czym pomaszerowała przed siebie po tym gzymsie. Mieszkaliśmy na 4-tym piętrze, więc z przerażeniem patrzyłam, jak kot przeskakuje z jednego gzymsu na drugi, omijając jakimś cudem rynnę, która tkwiła pośrodku. A potem wchodzi do mieszkania sąsiadów. Niestety sąsiadów nie było w domu, więc pozostawało mi tylko czekanie, aż kot wróci sam. Wróciła po kilku godzinach z drugiej strony domu, czyli obeszła cały kilkuklatkowy blok dookoła.

Następnym razem, gdy to się powtórzyło, kombinowaliśmy, jak kota zwabić z powrotem do domu, gdy zwykłe kici-kici nie wystarczało. I wpadliśmy na świetny pomysł: moja mama otwierała drzwi od lodówki i zatrzaskiwała je mocno. Kama zwykle pokazywała się po kilku sekundach. Znała dobrze dźwięk zatrzaskiwanej lodówki i kojarzył jej się z jedzeniem, które wtedy dostawała, najczęściej z uwielbianą kiełbasą. Jak kot mógł usłyszeć taki niezbyt w końcu głośny dźwięk, gdy był po drugiej stronie bloku, pozostaje dla nas do dziś zagadką. W każdym razie sposób sprawdzał się znakomicie i wielokrotnie. Gdy Kama uciekała z domu, trzaskaliśmy lodówką i kot pojawiał się w kuchni, czekając na kiełbasę!

Wtedy to postanowiliśmy dać kotu namiastkę swobody. Wypuszczenie jej na ulicę czy podwórko nie wchodziło w grę w środku miasta, więc zaczęliśmy zabierać kota na wycieczki za miasto. Kama uwielbiała jechać samochodem i obserwowała wszystko, co działo się za samochodem. A potem obwiązywaliśmy ją paskiem od szlafroka i wyprowadzaliśmy na zieloną trawkę, jak na smyczy. Ale kot i tak wolał spędzać większość czasu pod samochodem – po kilku miesiącach zamknięcia w domu, bał się już otwartego świata.

Wszystko zmieniło się, gdy nasza kotka dojrzała i dostała rui. Niezaspokojona namiętność targała jej małym ciałkiem, kotka chrapliwym głosem nawoływała kocura i nie mogąc opuścić domu, wieszała się na klamce od drzwi wyjściowych. Potrafiła tak wisieć i wyć kilka godzin... Chwilową przerwę uzyskiwaliśmy po podaniu jej w jedzeniu bromu, który dostaliśmy od weterynarza. To było ciężkie chwile...

Ale najgorsze wydarzyło się, gdy w czasie tej rui, otworzyłam kiedyś drzwi na balkon. Wydawało mi się, że robię to ostrożnie, ale Kama błyskawicznie przeleciała mi między nogami i zatrzymała się dopiero na gzymsie za balkonem. Przemawiałam do niej najłagodniej jak potrafiłam, pobiegłam do lodówki po mięso, ale tym razem bezskutecznie. Kotka była zdeterminowana. Stała tak daleko, że nie mogłam jej dosięgnąć i z przerażeniem patrzyłam, jak spogląda w dół, oceniając odległość do ziemi. Błagałam ją: „Kama, nie rób tego, to za wysoko”. Ale ona dziwnie już spokojna popatrzyła na mnie i szykowała się do skoku. W końcu przy akompaniamencie mojego krzyku, odbiła się od gzymsu daleko do przodu i skoczyła! Z czwartego piętra kamienicy... Pęd powietrza rozpłaszczył jej ciało, przednie łapki rozciągnięte z przodu, tylne - z tyłu, ogon powiewał... Spadła i się nie ruszała, a ja przekonana, że nie żyje, zbiegłam płacząc po klatce schodowej na dół i wybiegłam na chodnik przed domem. Kama żyła, ale się nie ruszała. Patrzyła na mnie oczami pełnymi cierpienia. Miała obtartą do krwi bródkę a innych ran nie widziałam. Podniosłam ją delikatnie i zaniosłam do domu. Nawet nie miauknęła. Położyłyśmy kota na poduszce, aby usztywnić ciało przy przenoszeniu i pojechałyśmy z mamą do lekarza. Weterynarz obejrzał ją, dał zastrzyk przeciwbólowy i mówi: „Łapki ma całe, jeśli nie złamała kręgosłupa i nic sobie w środku nie urwała, to przeżyje, jak sobie urwała, to nie przeżyje”. To było 40 lat temu, kto wtedy słyszał o prześwietleniach, czy USG dla kotów...

Wróciliśmy do domu, obserwując kotkę. Nie ruszała się z poduszki cały dzień, nie podniosła nawet główki. Patrzyłam na to z wielkimi wyrzutami sumienia. To okropne mieć świadomość, że twoje ukochane zwierzątko tak bardzo chce wyjść na swobodę, że naraża własne życie, aby się wydostać z więzienia. Mimo, że wszystko robisz, aby było szczęśliwe...

Następnego dnia Kama wylizała trochę mleka a pod wieczór zwlokła się z poduszki, aby zrobić siku do kuwety, która podłożyłyśmy jej jak najbliżej. Posuwała się tylko na przednich nóżkach, ciągnąc za sobą bezwładny tył tułowia. Przerażona myślałam, że kotka jednak uszkodziła sobie kręgosłup. I myślałam, jak silną potrzebę czystości musi mieć zwierzę, aby w takiej sytuacji nie zrobić siku pod siebie, tylko mimo bólu wlec się do piasku... Tak było przez wiele dni, kotka tylko piła i spała. Czasem patrzyła na mnie oczami pełnymi cierpienia i mądrości z wyrazem wyrzutu.
Ale po około dwóch tygodniach zaczęła stawać na tylne nogi, tylko czasem pupka gibała jej się na boki. A po miesiącu kot wyzdrowiał całkowicie. I znowu zaczął się żenić...

To był już czerwiec, trudno było żyć w miejskich murach, bez otwieranych okien. Pewnego dnia sytuacja się powtórzyła, Kama na moich oczach znowu skoczyła na ulicę. Tym razem nie zrobiła sobie krzywdy, tylko była z lekka oszołomiona. Ale zdążyłam zbiec na dół i zabrałam ją z ulicy do domu. Wtedy zaczęliśmy rozważać wywiezienie kotki na wieś, gdyż i tak mieliśmy jechać do cioci na wakacje.
Ale zanim do tego doszło, Kama uciekła mi trzeci raz i rzuciła się w dół z czwartego piętra. Dosłownie rzuciła, nawet nie przymierzała się już do skoku. I tak nauczyła się skakać, że ledwo ją złapałam, gdy zbiegłam na dół. Bo już odchodziła...

Podjęliśmy więc decyzję, że nieodwołalnie wywozimy kotkę na wieś i tam zostawiamy. Mieliśmy tylko nadzieję, że przez dwa miesiące naszego pobytu u cioci, Kama zadomowi się tam i nie będzie już za nami tęskniła, gdy wrócimy do Warszawy. A my, no cóż, ważniejsze było dla nas szczęście kota, niż to, że nie będziemy już jej mieli u siebie. Co więcej, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że to ostatni zwierzak, którego próbowaliśmy hodować w małym mieszkaniu w bloku. A ponieważ były to czasy głębokiej komuny, nawet we śnie nie marzyłam, że kiedyś będę miała dom z ogródkiem i tym samym możliwość opiekowania się zwierzakami, które będą mogły korzystać ze swobody. Jednym słowem, żegnając się z Kamą, żegnałam się ze wszystkimi zwierzętami, których od tej pory miałam nie posiadać...

Podróż przeszła nam spokojnie, mimo dystansu 290 km, który mieliśmy pokonać. Głównie ze względu na to, że Kamę przyzwyczailiśmy wcześniej do jazdy samochodem. Po przyjechaniu do Przecławia chcieliśmy przetrzymać ją w domu jakieś dwa dni, aby przyzwyczaiła się do nowego miejsca i oswoiła z nowymi domownikami (był wśród nich również pies Filon). Ale gdzie tam - gdy tylko otworzyliśmy drzwi samochodu, Kama wyrwała się nam i wypadła jak torpeda. Poleciała w stronę stodoły i tyle ją widzieliśmy.

My z Iwonką nawoływałyśmy ją, ale bez skutku. Bardzo byłyśmy zmartwione, jak sobie poradzi w takim innym świecie kotka, wychuchana do tej pory w domu. Ale ciocia powiedziała: „Nie martwcie się, jak zgłodnieje, to przyjdzie. Przecie myszy łowić nie umie...” Zaraz też dała mi na miseczce mleka, mówiąc po przecławsku: „Naści, Aniu, postaw miseczkę w stodole, niech się chociaż napije po podróży w upale”.

Kamy nie było przez trzy dni. Szukałyśmy ją, wołałyśmy, stawiałyśmy jedzenie na schodach przed domem, ale kotki nie było widać. I trzeciego dnia, wieczorem, gdy wszyscy byliśmy w kuchni... wchodzi Kama, jak gdyby nigdy nic i rzuca się od razu do miski psa, w której były jakieś resztki kości w rosołu – coś, czego kotka u nas w ogóle nie wzięłaby do pyszczka. Radość była ogromna. Zamknęłyśmy drzwi, aby nam od razu nie uciekła. A ona tarabani się nam na kolana i mruczy!!! Całkiem inna kotka!!

Od tej pory Kama wychodziła i wracała kiedy chciała, spała u nas w domu albo na dworze. Czasami leżała koło Filona, gdyż pies przyzwyczajony był do kotki cioci, Czarki, która potrafiła spać zwinięta na nim w kłębek. A co najdziwniejsze, na wsi Kama dawała się pogłaskać, a nawet sama o te pieszczoty prosiła.

Kama w Przecławiu
Stoimy z mamą, ciocią i wujkiem przed domem cioci w Przecławiu, w bramce - Kama

Ale najważniejsze dla Kamy, poza swobodą oczywiście, było to, że spotkała u cioci przyjaciółkę w osobie Czarki. Czarunia była starsza od rocznej Kamy i bardziej doświadczona i ona wprowadziła Kamę w świat wolnych kotów. Od niej nauczyła się Kama łowić myszy, w czym Czarka była bezkonkurencyjna, bo dawała sobie radę nawet ze szczurami. A najbardziej wzruszający był obrazek, jak kotki się witały w domu. Pocierały się noskami, lizały sobie łepki i uszy i w tym przodowała z kolei Kama. Podbiła tym serce naszej cioci, gdyż ciocia bardzo Czarkę kochała i zadowolona była z tych objawów adoracji w wykonaniu naszej kotki. Dziwiła się tylko ciocia, co to za dziwny kot, który nie chodzi w ogóle po podłodze. Kama wbiegała do domu, wskakiwała od razu na kuchnię lub zlew i już nie opuszczała mebli, przeskakując z jednego na drugi. „No cóż, - mówiłyśmy cioci - to chyba ten przodek żbik się w niej odzywa”.

Kama i Czarka
Kama na moich kolanach, Czarka na kolanach Iwonki - zdjęcie zrobione na sadzie w Przecławiu w 1972 roku

Kama została w domu u cioci, gdy pod koniec sierpnia wracaliśmy do Warszawy. Żal z rozstania z kotką, którą wszyscy pokochaliśmy, osładzał fakt, że zwierzę znalazło tu swój prawdziwy dom i swobodę, do której tak się u nas wyrywało.

Kama żyła 12 lat, rodząc dwa razy do roku kociaki (z którymi ciotka jakoś musiała sobie poradzić). Biorąc pod uwagę to, że mieszkała na wsi, gdzie musiała spotykać się z różnymi kocimi chorobami i psami sąsiadów, że nie była szczepiona, ani odrobaczana a jadła myszy, które na pewno miały w sobie jaja tasiemca, że atakowały ją pchły, że jadła jedzenie „ludzkie” (resztki ze stołu, zimną kiełbasę prosto w lodówki) a nie specjalną karmę kocią, że piła mleko prosto od krowy a nie zmodyfikowane specjalnie dla kotów, że ciągle chodziła w ciąży, albo rodziła dzieci, że nigdy od wyjazdu od nas nie była u weterynarza - biorąc pod uwagę to wszystko, ogarnia mnie zdumienie, jak mogła przeżyć tak długo. Czarka zresztą też dożyła sędziwego wieku. A nasze koty Łobuzek i Prążek, wychuchane, zadbane, wykarmione, odrobaczane, odkleszane, szczepione, będące pod opieką weterynarza, żyły tak krótko...

Kiedy trzydzieści lat później po oddaniu Kamy na wieś, mój świat przewrócił się do góry nogami po wzięciu do domu kolejnych małych kotów, Prążka i Łobuzka, moja córka nie mogła się nadziwić temu, jak szybko i jak mocno koty mnie zawojowały. „Przecież ostrzegałam Cię, że uwielbiam koty” - powiedziałam do niej. „Tak, ale nie myślałam, że do tego stopnia zwariujesz na ich punkcie” – odpowiedziała córka.

Tak, rzeczywiście koty potrafią zawojować mnie całkowicie. A zawdzięczają to w dużej mierze małej burej kotce o złocistych oczach, silnej osobowości i nieposkromionym pragnieniu wolności. Mojej górskiej kotce Kamie.

Warszawa lipiec 2012 r.

     Prążek - kot marzeń                          do góry


mail