Nasza poprzednia wycieczka do Maroka pozostawiła za sobą niezatarte wspomnienia i obiecaliśmy sobie, że kiedyś wrócimy, aby bliżej zapoznać się z górami i południową częścią tego kraju. W 2010 roku trafiła nam się okazja, aby wybrać się na wycieczkę objazdową, prowadzącą przez marokańskie góry, berberyjskie wioski, kazby i ksary do namiotów Nomadów na obrzeżach pustyni. Jedyne punkty programu, które pokrywały się z naszą poprzednią wyprawą to Agadir i Marrakesz, ale i tak stwierdziliśmy, że z przyjemnością odwiedzimy je jeszcze raz, sprawdzając czy w ciągu minionych blisko 4 lat zaistniały w nich jakieś zmiany.
Marokańskie góry
Berberyjska wioska
Ksar
Namiot Nomadów na Saharze
Wybraliśmy się z biurem podróży „Rainbow Tours” i już po przylocie okazało się, że znów trafiliśmy na dobrą przewodniczkę, która poza pracą dla biura podróży, sama zajmuje się organizacją różnych wycieczek po Maroku, w tym również wypraw trekkingowych w góry Atlasu. Bardzo nas to ucieszyło, gdyż góry te są tak malownicze, że chciałoby się w nie zagłębić i może kiedyś uda nam się to marzenie przy pomocy Martyny zrealizować ( dodatkowo fakt, że w takiej wyprawie uczestniczą osiołki, dźwigające ciężki sprzęt i namioty, znakomicie w oczach naszej wyobraźni uatrakcyjnił wizję tej przygody).
Kolorowy Atlas
Wyjechaliśmy z Polski w sierpniu po serii olbrzymich opałów, kiedy to przy temperaturze 35 stopni ubranie lepiło się do człowieka, więc uznaliśmy, że prognozowane w Maroku 40 – 45 stopni już nam różnicy wielkiej nie uczyni. I słusznie, gdyż tam upału tak mocno się nie odczuwa, ze względu na dużo mniejszą wilgotność powietrza. Oczywiście, trzeba było pilnować główek i opalenizny na twarzy i ramionach, ale dało się wytrzymać: w Agadirze upał łagodził ocean, w górach - wysokość a na Saharze... no chyba powinno być gorąco :) W czasie naszego zimowego pobytu na Saharze w Tunezji temperatura wynosiła co prawda o 20 stopni mniej i dawało to milutkie ciepełko, ale w końcu prawdziwy turysta powinien doświadczyć wszystkiego. A więc gorący wiaterek jak z piekarnika, rozgrzana ziemia, na której można w dwie minuty usmażyć jajecznicę i słońce prażące bez miłosierdzia prosto w głowę, to też atrakcja, choć przyznam, że każdy obłoczek na niebie witałam z dużą ulgą, tym bardziej, że moja arabska, sizalowa chustka miała tendencję do ześlizgiwania się z głowy i ramion.
Chroniłam resztki tego, co mam w głowie, przed zwrotnikowym słońcem
Na Saharze w turbanie
Na szczęście, wody mineralnej oraz coca-coli (która działa jak pobudzacz oraz środek antyseptyczny) mieliśmy pod dostatkiem a w każdym hotelu, nawet tym najbliższym pustyni, mogliśmy wieczorem po przyjeździe pochlapać się w basenie. Wody trzeba było pić dużo, natomiast jedzenie nie było już takie niezbędne – bez problemu, dzięki panującej temperaturze, dawało się wytrzymać od rana, gdy dawano nam francuskie słodkie śniadanie, do wieczornej obiadokolacji, dokarmiając się po drodze tylko daktylami, bananami i świetnym chlebkiem. Tylko dwukrotnie, w czasie jakiegoś dłuższego postoju w ciągu dnia w restauracji, uraczyliśmy się z mężem berberyjskimi omletami – bardzo dobrymi zresztą ( jajko rozbełtane z drobno posiekaną papryką i pomidorami). Jedzenie to zresztą ciekawa sprawa. Marokańczycy odziedziczyli po Francuzach zwyczaj spożywania słodkich śniadań: chrupiąca biała bułeczką, omlety, placki, a do tego miód, powidła lub syrop. Tylko w hotelu w Agadirze była raz wędlina a w innym hotelu pyszny ser owczy; jajkami, które dawano nam w uboższych częściach Maroka karmiłam głównie koty, których w Maroku jest zatrzęsienie i ludzie odnoszą się do nich neutralnie: nie tępią ale też nie przesadzają z karmieniem.
Cola Cola to jest to... i berberyjski omlet
Obiadokolacje były już znacznie bardziej urozmaicone, ale nie tak smaczne, jak w hotelach północnej części Maroka. Parokrotnie jedliśmy tadżin z kurczaka, danie, które czasami sama robię w domu od czasu naszego poprzedniego pobytu w Maroku (choć nie mam stosownego garnka). Czasami raczono nas pyszną kaftą, czyli małymi kuleczkami toczonymi z wołowiny, duszonymi z warzywami. Do tego obowiązkowo kus-kus, choć były też i ziemniaki. Surowe warzywa podawane były każde osobno lub w postaci marokańskiej sałatki: drobno posiekane pomidory, papryka i cebula przyprawione rzymskim kminem.
Obiadokolacje podawano nam późno - około godziny 20, ze względu na to, że inteligentnie wyjechaliśmy do muzułmańskiego kraju w czasie Ramadanu. Marokańczycy, w większości muzułmanie, stosowali się do nakazów swojej religii bardzo obowiązkowo, zaczynali więc śniadanie ramadanowe po zachodzie słońca, czyli około godziny 19-tej, pożywiając się najpierw daktylami z mlekiem i zupą ramadanową – marokańską grochówką (przygotowaną z ciecierzycy i soczewicy) zwaną harira, aby potem po krótkiej modlitwie móc wreszcie obsłużyć cudzoziemców i samemu zsiąść do większej uczty.
Moment rozpoczęcia śniadania ramadanowego był szczególnie widoczny w Agadirze, który jest miastem ponadmilionowym. Najpierw, gdy słońce chowało się za ocean, rozlegało się wycie syren, potem wystrzały, które brzmiały jak armatnie ( w końcu, czemu nie – w Agadirze są mury kazby z armatami), następnie z licznych meczetów rozlegały się głosy muezinów – istna kakofonia, gdyż nie byli niestety zharmonizowani ze sobą a później... miasto zamierało. Wszyscy szli jeść. Nawet policja. Dlatego też ostrzegano nas, że jest to najniebezpieczniejsza pora dla cudzoziemców w tym spokojnym i bezpiecznym na ogół kraju.
Zachód słońca, czyli czas na ramadanowe śniadanie
Pora ramadanowego śniadania w Agadirze, napis na górze głosi: Bóg, ojczyzna, król
Mówiono nam też, że Ramadan jest okresem, gdy spokojni Marokańczycy mogą być nieco nerwowi i rozdrażnieni, ze względu na wstrzemięźliwość od jedzenia, picia i palenia, którą muszą się wykazać od wschodu do zachodu słońca - ale my tego nie doświadczyliśmy. Wszyscy byli dla nas mili i sympatyczni, natomiast dopadała ich przypadłość, którą można nazwać krańcowym lenistwem: większość ludzi leżała lub siedziała na trawie lub modlitewnych dywanikach, nierzadko tuż przy szosie (byle w skrawku cienia), aby tak doczekać wieczora. Pracowali tylko nieliczni sklepikarze, obsługa hoteli i niektórych restauracji (co druga była zamknięta) oraz nasi kierowcy. Podziwiałam, że w tym upale, bez kropli wody przez cały dzień nasz kierowca potrafił jeździć autokarem po górskich, krętych drogach i robił to perfekcyjnie. Podziwiałam, ale miewałam też pewne obawy... Na szczęście się nie spełniły. My ze swej strony staraliśmy się nie rzucać tubylcom w oczy z naszym jedzeniem i piciem.
Wymarłe miasto w południowej porze
W oczekiwaniu na klienta
W oczekiwaniu na ramadanowe śniadanie
W oczekiwaniu na cud
Ale po kolei.
Powrót do strony głównej o podróżach
121648