Po przejechaniu niewielkiego odcinka drogi, zatrzymaliśmy się w sklepie z dywanami, gdzie spędziliśmy sporo czasu, zarzucani wyrobami o najrozmaitszych berberyjskich wzorach, począwszy od jednolitych dywanów sizalowych a skończywszy na bajecznie kolorowych strzyżonych kobiercach. Ja obserwowałam też tkaczkę, jak szybko i sprawnie zawiązuje supełki tworzonego gobelinu.
Sizalowy dywan i berberyjski kilim
Dalsza droga przebiegała przez góry Atlasu Wysokiego w kierunku Marrakeszu. Wspinaliśmy się coraz wyżej, oglądając surowe góry, poprzetykane tylko gdzieniegdzie spłachetkami zieleni traw i pojedynczych drzewek. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na zdjęcia i zawsze oblegali nas sprzedawcy minerałów i skamielin. Im wyżej byliśmy, tym bardziej ceny spadały, aż wreszcie kupiłam za drobną sumę geodę z grafitowymi kryształami w środku (podobno niklu). Lunch spożyliśmy w przydrożnej restauracji, gdzie oczywiście trafił się przemiły popielaty kot, proszący o jedzonko a do sklepu obok przyciągał ewentualnych klientów olbrzymi skamieniały amonit.
Góry Atlas
Góry Atlasu Wysokiego są po prostu piękne
Tu kupiłam geodę
Berberyjskie dzieci dostają poczęstunek
Kot dostaje poczęstunek
Wreszcie osiągnęliśmy wysokość 2260 m.n.p.m. na przełęczy Tizi-n-Tichka i po jej drugiej stronie zjeżdżaliśmy w dół kręconą drogą, mijając czasem stada owiec i kóz. W czasie krótkiego postoju mogliśmy też obserwować, jak takie stado przekracza ruchliwą szosę. Tylko przytomności kierowców należy przypisać to, że za każdym razem nie zostaje na jezdni jakaś świeża porcja surowca na tadżin. Zanim bowiem pasterz zejdzie z góry na dół, zaganiając końcówkę stada, cała reszta jest już od dawna po drugiej stronie szosy.
Widok Atlasu z przełęczy
Zjeżdżając coraz bardziej krętymi i ściśniętymi serpentynami, mogliśmy obserwować głęboką zieloną dolinę z drogą, którą zwykle prowadzą trasy trekkingowe. Nocować można z kamiennych domkach pasterskich.
Wysoko prowadzą ścieżki trekkingowe
Spoglądając w przepaść...
Im bardziej zjeżdżaliśmy w dół, tym piękniejsze robiły się góry, nabierając brunatno – zielonego kolorytu od czerwonawej gleby i coraz bujniejszej roślinności. I coraz bardziej podziwiałam umiejętności kierowcy, który świetnie dawał sobie radę na ostrych zakrętach nad przepaściami, wymijając inne autobusy, mimo zmęczenia spowodowanego całodzienną jazdą bez jedzenia i picia.
Dla niektórych jazda zakończyła się tragicznie
Pod wieczór zajechaliśmy do Marrakeszu tak, aby zdążyć jeszcze na krótki spacer po zatłoczonym placu Dżemelli. Mimo późnej pory było jeszcze 37 stopni upału, prawie jak na pustyni. Przy ocalałym minarcie zniszczonego trzęsieniem ziemi w XVII wieku meczetu Kutubija muzułmanie odbywali jakieś ramadanowe nabożeństwo. Po raz pierwszy od kilku dniu spożyłam spokojnie kolację, gdyż tutaj nie było kotów...
Dzień VII - Marrakesz
Powrót do strony głównej o Maroku
Powrót do strony głównej o podróżach