Po śniadaniu wyruszyliśmy na naszą trasę objazdową, zaczynając ją od wjazdu na górę pod agadirską kazbę (twierdzę). Z kazby zostały tylko niedawno odtworzone mury obronne i jeden fort, ale za to rozlega się z niej ładny widok na Agadir, port, w którym byliśmy poprzedniego dnia i Atlantyk.
Od razu po wyjściu z autokaru otoczyli nas tubylcy z wielbłądami, zachęcając do zrobienia sobie z nimi zdjęć a jeden z nich miał węża, więc trzymałam się od niego daleko. Poza tym oferowali coś, co widzieliśmy potem na każdym postoju: geody z kryształami różnych minerałów i kamieni oraz róże pustyni – oczywiście najdroższe były tam w Agadirze.
Po krótkim postoju wyruszyliśmy w naszą długą podróż. Najpierw przez rolniczy rejon równiny Souss wśród gajów pomarańczowych i bananowych. Po drodze mijaliśmy też słynne marokańskie drzewka argoniowe z rodziny oliwnych, które występują na obszarze 700 km kw. dookoła Agadiru i nigdzie indziej nie dały się przenieść, jak na prawdziwe endemity przystało. Podobno potrafią one żyć do 1000 lat (drzewa oliwne w ogrodzie Getsemani w Jerozolimie mają blisko 2000 lat). Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby taki owoc argoniowy zobaczyć z bliska (4 lata temu widzieliśmy, jak tradycyjną metodą kobiety uzyskują z nich olej). Olej argoniowy, posiadający potężną dawkę witaminy E i A służy jako cenny kosmetyk i olej do spożywania na zimno, ale jest bardzo drogi, gdyż z każdej pestki wyciska się ciężką pracą dosłownie kilka kropel. Wśród drzewek dało się czasem zauważyć kozy, ale tym razem żadna jakoś nie usadowiła się na drzewku w pozycji zachęcającej do fotografowania.
Taroudant, miasto naszego pierwszego postoju, było niegdyś stolicą Maroka. Założone przez dynastię Sadytów w XVI wieku, otoczone murami z warownią obecnie ma znaczenie rolnicze. Do miasta prowadzą charakterystyczne dla arabskich terenów zabudowania bramy. Po szczycie jednej nich mogliśmy pospacerować i porobić zdjęcia z góry.
Mury w Taroudant
Brama miejska w Taroudant od strony zewnętrznej
Brama miejska w Taroudant od strony miasta
Potem, przechodząc koło pięknej bramy hotelowej, udaliśmy się z miejscowym przewodnikiem na spacer po zabytkowej części miasta i targu Bab Kasbah, gdzie można było nabyć coś do zjedzenia w ciężkim ramadanowym czasie: pyszne daktyle, chrupiące, jeszcze ciepłe chlebki oraz banany – małe, zielone, ale jakże smaczne – w ogóle nie umywają się do nich te dorodne z naszych sklepów. Na jednym ze stoisk mogliśmy też popróbować, jak smakuje owoc opuncji - rzeczywiście doby, z malutkimi pesteczkami - wyłuskiwaliśmy go prosto w łupiny, obieranej nożem przez sprzedawcę w specjalny sposób, gdyż jak na owoc kaktusa przystało, jego skórka posiada tysiące malutkich kolców, które przy nieuwadze mogą bardzo dokuczliwie zagnieździć się w naszej skórze.
Kupiłam też srebrną bransoletkę, której kształt i wytłaczane, delikatne wzorki bardzo mi się przypadły do gustu. Nie była to co prawda bransoletka berberyjska, która kiedyś szalenie mi się podobała w sklepie jubilerskim w Marrakeszu (i nie kupiłam jej ze względu na zawrotną cenę). Za to tę wytargowałam do rozsądnej kwoty. Po drodze obserwowaliśmy obrazki rodzajowe, jak to zwykle bywa na targu.
Domy w Taroudant mają charakterystyczne podcienia i osłony okienne
Opuncje
Koty w Maroku mają charakterystyczne duże uszy
Maleństwo...
Konne taksówki
Po krótkim odpoczynku na centralnym placu miasta, wypiciu herbaty lub kawy w jedynej czynnej restauracji (kelner pomylił zamówienia nasze i naszych sąsiadek, więc uznaliśmy, że zamienimy się stolikami, bo tak będzie prościej, zamiast tłumaczyć kelnerowi tak zawiłe sprawy jak różne zamówienia przy sąsiednich stolikach w chwili, gdy w restauracji było zaledwie kilku gości) i przeżyciach związanych ze spotkaniem cudu nowoczesnej techniki w postaci bankomatu, do którego wkładało się np. euro, aby potem, czary – mary, zamieniały się one na dirhamy oraz posłuchaniu muzyki, wykonywanej przez domorosłych artystów na instrumentach własnej roboty, wyruszyliśmy dalej.
Centrum Taroudant w ramadanowym upale
Restauracja z pechowym kelnerem a w tle minaret meczetu
Bank z czarodziejskim bankomatem
Koncert przy fontannie
Jechaliśmy w stronę terenów, które zamieszkują różnorodne plemiona. Obszar od Atlasu do Atlantyku był od VIII wieku zarządzany przez 2 wieki przez Arabów, czyli przez sułtanów, którzy pozostawili tu po sobie silnie zakorzeniony islam i arabską kulturę. Ale w górach Atlasu i na południe i wschód od nich zamieszkiwały plemiona, które, posiadając silne poczucie niezależności, nie dały się tak łatwo podporządkować Arabom. Berberowie, bo o nich mowa, sami siebie nazywają Amazir, czyli wolni ludzie w kraju lwa. Wolni ludzie uznają władzę i sądy plemienne, sprawowane przez radę starszych, uprawia się tu medycynę naturalną i ziołolecznictwo, poważanie mają w dalszym ciągu znachorzy i babki odczyniające złe czary. Przeciwko czarom stosuje się środki ochronne jak amulety czy ochronne kolory (czarny – ochrona przed złymi duchami a niebieski – przed robactwem). Misternie wykonane produkty muszą posiadać jakiś wybrakowany element, aby nie ściągnąć na właściciela zawistnego oka innego człowieka.
Berberowie są uważani za rdzenną ludność północnej Afryki, ale poszczególne rejony zamieszkują różne plemiona, inne w Atlasie Średnim czy Wysokim, inne na Saharze (Tuaregowie). Zanim próbowali ich podbić Arabowie, wyznawali chrześcijaństwo i nawet jeżeli przeszli na narzucony im siłą islam, to pozostała im inna obyczajowość: są honorowi, dumni, niezależni i uczynni a kobiety posiadają wysoki status i prawo współdecydowania w rodzinie – tutaj zawsze funkcjonowała monogamia. Koranu przestrzegają, ale uznają też świętych lokalnych i wznoszą im okrągłe grobowce zwane marabutami. Ubierają się podobnie jak Arabowie w galabije, mężczyźni często wykorzystując kaptury jako torby do przenoszenia rzeczy a na nogach noszą żółte babosze.
Kobiety malują henną dłonie i stopy (ale pokazywanie wnętrza stóp traktowane jest już jako nieprzyzwoite). Natomiast chusty na głowach noszą nie ze względów religijnych, tylko jako zabezpieczenie przed upalnym słońcem i kurzem, tym bardziej, że bogatsze kobiety mają często włosy wysmarowane olejem argoniowym. Gospodarstwo domowe jest prawie samowystarczalne: kobiety przędą, haftują, hodują zwierzęta i uprawiają zioła, również do leczenia (w Maroku publiczna służba zdrowia jest bezpłatna, ale przez to mocno niedofinansowana – brakuje podstawowych leków i szpitali). Kobiety nie pracują zarobkowo. Są też w większości analfabetkami, chociaż szkolnictwo jest bezpłatne, ale nikt nie egzekwuje obowiązku szkolnego.
Przejeżdżaliśmy przez tereny, które noszą wdzięczną nazwę Jbel Siroua - Góry, Które Piją Wodę. Zatrzymują one wilgotne powietrze znad Atlantyku, przez co tutejsza ziemia jest żyzna. W dolinach górskich rozciągają się pola krokusowe, z których jesienią zbiera się ręcznie pręciki z pyłkami i sprzedaje jako szafran. Mijaliśmy po drodze wioski i ruiny warowni, w których mieszkali niegdyś zarządcy wiosek.
Góry, Które Piją Wodę
Po południu zajechaliśmy do miejscowości Taliouine, słynącej z upraw szafranu i rozlokowaliśmy się w hotelu, położonym tuż przy - oddalonej nieco od wioski - kazbie. Dookoła roztaczał się ładny widok na zerodowane mocno góry i resztki fortecy na szczycie pobliskiego wzgórza.
Taliouine
Hotel i kazba w Taliouine
Hotel w Taliouine był skromny
Za to z basenu był piękny widok na zerodowane góry
Kazba, czyli dawna forteca należała do możnego rodu Glawich (Glaouich), którzy zdradzili rodaków na rzecz Francuzów, umożliwiając im zdobycie tych terenów. Podupadła twierdza stoi częściowo tylko opuszczona, gdyż w jej bocznych zabudowaniach mieszkają ubogie rodziny. Stojący przed bramą do centralnej części samochód sugerował, że czasami pojawiają się tu dawni właściciele.
Kazba w Taliouine
Kazba w Taliouine
Udaliśmy się na dalszy spacer do wioski celem znalezienia sklepiku w wodą. Mieszkańcy wioski, leżąc, czekali na czas konsumpcji hariry a po pustym placu snuliśmy się tylko my.
Za murkiem, odgradzającym wioskę od pól uprawnych i cmentarza, gdzie zamiast nagrobków poustawiane są kamienie, na które Berberowie zwykli nosić wodę i miód (celem dokarmiania zbłąkanych duchów), natknęliśmy się na malowniczą rzekę o wysokich brzegach. Wodę miała niezbyt głęboką i tak czystą, że aż zachęcała do zanurzenia w niej nóg. Już po chwili moczyliśmy się w niej, obserwując umykające przed nami rybki. Jaka to przyjemność wejść do takiej ciepłej afrykańskiej rzeki po całodziennym upale!
Ach jak przyjemnie
Obserwowaliśmy też ludzi, którzy przechodzili przez bród na drugi brzeg do głównej części wioski albo poili kozy – taki malowniczy, sielski obrazek. A gdy nadszedł czas hariry, my również udaliśmy się na kolację.
Dzień III - Agdz, Zagora- na szlaku karawan z Marrakeszu do legendarnego Timbuktu
Powrót do strony głównej o Maroku