Obudziłam się tuż przed Australią, co świetnie było widać na mapkach na naszych telewizorkach. W czasie porannej, wybiórczej toalety oraz jedzenia śniadania (ciepłe i całkiem smaczne), które tak naprawdę ze względu na lokalny czas powinno być obiadem, lecieliśmy nad południowym wybrzeżem Australii, aż wreszcie po przeszło 13 godzinach lotu zniżyliśmy się i wylądowaliśmy na lotnisku w Melbourne (obserwowałyśmy podejście do lądowania i samo lądowanie na dwóch kamerach, umieszczonych pod podwoziem i na ogonie samolotu – bardzo fajna sprawa). Była tu godzina 18.45, czyli późne popołudnie – zegarki w stosunku do polskiego zimowego czasu trzeba było popchnąć o 10 godz. w przód. Dziwne to było uczucie – dopiero co wstałam rano, po śniadaniu porozwiązywałam przez 1,5 godziny krzyżówkę od siostry a już jest pod wieczór. Byłam wyspana i wypoczęta a naszym głównym punktem programu na ten dzień był tylko transfer do hotelu.
Ale życie nie szczędzi niespodzianek, toteż i ten dzień, wydawałoby się najkrótszy w naszym życiu, zapisał się w naszej pamięci czymś ciekawym.
Przed odlotem nasz przewodnik Andrzej przestrzegał nas przed bardzo restrykcyjnymi odprawami celnymi w Australii i Nowej Zelandii. Te kraje, mające tak odmienną od reszty świata faunę i florę, dbają o czystość swego środowiska w sposób prawie histeryczny. Nie wolno tu wwozić nic z jedzenia, picia, produktów roślinnych i zwierzęcych, minerałów, nawet brudu z odwiedzanych farm zwierzęcych lub roślinnych (po naszemu czytaj z obory, zagrody czy sadu). W samolocie wypełnia się szczegółową deklarację w postaci długiej listy produktów, których nie wolno wwozić bez zgłoszenia. Zgłoszenie, jak nas zapewniano, nie grozi niczym, ale już wykryta próba przemytu skutkuje dużym mandatem i konfiskatą narzędzia zbrodni (na australijskim środowisku).
Wiedząc o tym, zgłosiłam w deklaracji, że przewożę ciasteczka i zioła (miętę). Moje koleżanki zgłosiły, że posiadają kawę. Zadowolone ze swej praworządności poszłyśmy do odprawy celnej. Zaraz też nas skierowano na boczną linię do badania szczegółowego. Kazano nam stanąć na długiej, czerwonej wykładzinie i położyć koło siebie bagaże. Po czym weszła młoda pani z psem. Oczywiście ja od razu zapiałam: „Jaki ładny piesek!” Pies przeszedł się wzdłuż naszego szeregu, okrążył nas, po czym … usadowił się koło mojej koleżanki Asi O. Trochę nas zatkało: co on takiego u Aśki wywęszył?
Od razu zabrano Aśkę na osobistą spowiedź do oddzielnego okienka, a resztę z nas wypuszczono.
Po kilkunastu minutach wychodzi Asia i relacjonuje:
„ - Matko, jakie to dziwne uczucie. Nie otworzyli mi od razu bagażu, tylko zadawali mnóstwo pytań (na szczęście Asia zna angielski perfekt): Czy to mój bagaż? Czy wiem co w nim jest? Czy sama się pakowałam? Czy nie zostawiłam go na chwilę bez opieki? Po paru takich pytaniach człowiek już nie wie, jak się nazywa i zaczyna wątpić we wszystko. Dopiero potem kazali mi otworzyć bagaż i wszystko wyjąć. I co się okazało – pies wyczuł w torebkę papierową z KFC, którą zostawiłam wczoraj po zjedzeniu lunchu w Doha! Taki ma węch.”
” - I co?”
„ - Nic, wszyscy się uśmieliśmy i papier poszedł do kosza”,
Asia miała więcej szczęścia, niż pewna pani w jakiejś polskiej wycieczki, która zapomniała, że ma w bagażu głównym jabłko. Kosztowało ją to jabłko 400 dolarów!
Z lotniska wyszliśmy około 20-tej. Zaczynało zmierzchać, było ciepło, około 17 stopni. Tutaj są w tym czasie letnie wakacje... Jeszcze zanim weszliśmy do autokaru, podekscytowani celną przygodą, zachwyciliśmy się jazgoczącymi papużkami, które okupowały drzewa eukaliptusowe na parkingu - hura, jesteśmy w Australii! Ciekawość mnie zżerała, jakie typowe tylko dla tego kontynentu zwierzęta zobaczymy – mieliśmy tu być tylko dwa dni i to w miastach.
I nasza ciekawość szybko została zaspokojona, gdyż przy autostradzie do Melbourne w zapadającym zmroku zobaczyliśmy … kangury. Zapanowała ogólna radość i przez jakiś czas obserwowaliśmy, jak stadko kangurów łazi po trawniku. A jak zaczęły skakać, to już w ogóle byliśmy zachwyceni. No bo najbardziej się obawiałam, że raz w życiu przelecę tyle tysięcy kilometrów do Australii i kangura nie zobaczę. To byłby dopiero żal..
Andrzej powiedział, że w Australii, mieszka około 24 milionów ludzi i 40 mln kangurów, czyli na jednego mieszkańca przypada około półtora kangura.
Samo Melbourne posiada 4,7 mln mieszkańców i, jako że jest położone na wybrzeżu, ma łagodny śródziemnomorski klimat. Miasto powitało nas ładnym widokiem stalowo-niebieskich wieżowców na tle ciemniejącego nieba. Zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszłyśmy do sklepu kupić coś na kolację. Postanowiłam, że w Australii i Nowej Zelandii będę karmiła się tym, z czego te kraje słyną, czyli nabiałem i owocami. Rzeczywiście, jogurty są tu bardzo smaczne a jako owoce najlepsze były śliwki.
Wieżowce Melbourne
O dziwo, przespałam całą noc i po angielskim śniadaniu (jajecznica, fasolka w sosie pomidorowym, tosty i na szczęście również owoce) poszliśmy na cały dzień w miasto.
Melbourne jest ładne, taka mieszanina nowoczesnych wieżowców z wiktoriańskimi zabytkami z XIX wieku. Sporo zieleni – platany, fikusy i eukaliptusy. Wiele obiektów sportowych. Ruch niezbyt duży, może dlatego, że to wakacje. Akurat tego dnia zaczynał się turniej Australian Open i dużo ludzi zmierzało na korty tenisowe. Andrzej mówił, że tu się inaczej żyje, niż w Europie – nie ma gonitwy za karierą i etosu pieniędzy, za to jest czas na realizację własnych zainteresowań i głównie sport. Ludzie żyją ze sobą zgodnie – może wynika to w faktu, że wszyscy, bez względu na narodowość i religię przyjechali tu kiedyś, aby tu osiąść i potraktowali ten kraj jako azyl i szansę na znalezienie swojego nowego miejsca w życiu. Tu ludzie są wobec siebie życzliwi i uśmiechnięci i się nie spieszą. Pan na dworcu, zapytany o toaletę, z uśmiechem wpuścił nas na teren dworca bez biletu i odprowadził na miejsce, abyśmy nie błądziły. My oczywiście zaganiani, zaszantażowani umykającym czasem – jeszcze to trzeba zobaczyć i jeszcze tam zdążyć – władowaliśmy się do toalety obwieszeni bagażami. Ja powiesiłam wszystko na haku: torebkę, kurtkę, torbę na ciuchy i wodę – bo mieliśmy chodzić cały dzień, torbę z zakupami - bo trzeba było kupić zabawki dla wnuków ( kangurka, dziecięcy plecak z pluszowym kangurem i koalą oraz taki sam piórnik oraz kilka magnesów na prezenty), etui od aparatu fotograficznego i sam aparat i …. łup – najnowszy aparat fotograficzny mojego męża spadł na podłogę i pękła w nim obudowa. Noooo, ja to mam farta. W zeszłym roku utopiłam Stasiowi aparat w Pacyfiku a teraz zwaliłam na podłogę na dworcu w Melbourne... Na szczęście aparat zdjęcia robił, co zaraz sprawdziłam, ale niektóre funkcje nie działały. Obudowa pękła przy wyłączniku lampy błyskowej i górna część zazębiła się o dolną tak, że nie dało jej się domknąć. Odtąd przez najbliższe dni moją największą troską było znalezienie jakiegoś serwisu Nikona... Próbowałam to bezskutecznie zrobić z Melbourne i w Sidney i dopiero w Nowej Zelandii postanowiłam zadziałać sama i podważyłam obudowę nożyczkami do paznokci – wskoczyła na swoje miejsce i odtąd aparat działał już bez zarzutu.
Melbourne - pełne zieleni miasto - mieszanina nowoczesnych wieżowców z wiktoriańskimi zabytkami
Prawda, że ładne? I jakoś to wszystko do siebie pasuje
W Melbourne stare splata się z nowym
Ale czasem nowe wchłania stare
Tam ludzie wędrowali na tenisowego wielkiego szlema - otwarcie Australian Open.
Rod Laver Arena - jaka szkoda, że w tym roku Agnieszka Radwańska tu już nie grała
W Melbourne jest wiele znanych na świecie obiektów sportowych - tu jesteśmy na torze wyścigowym, na którym startował Robert Kubica
Tu kupiłam pluszowe kangurki
A na tym dworcu rozwaliłam aparat
Zwiedzając miasto, powłóczyliśmy się jego ulicami i przejechaliśmy trochę tramwajem. Przeszliśmy się starym pasażem handlowym Block Arkade, zatrzymaliśmy na placu Federation Square z paskudnym (według mnie) centrum kultury, odwiedziliśmy wiktoriański w stylu dworzec – imponujący, weszliśmy do anglikańskiej katedry św. Pawła, reprezentującej ładny neogotyk oraz spacerując ulicami, co chwila spotykaliśmy jakieś piękne przykłady zabytkowych dziewiętnastowiecznych domów.
Pasaż handlowy Block Arkade
Gog i Magog
Budynek centrum kultury na Federation Square - nikt mi nie wmówi, że to jest ładne...
Katedra św. Pawła
Anglikańska katedra św. Pawła i ja, siedząca przed nią
Jedna z głównych ulic w ciekawymi domami
Dom wiktoriański
Zeszliśmy też po schodkach na nabrzeże przy rzece. Tam zachwycił mnie Eureka Tower - drugi najwyższy na świecie budynek mieszkalny, liczący blisko 300 m (91 pięter). Przy Bibliotece Wiktoriańskiej mieliśmy odpoczynek na lunch – my zadowoliłyśmy się wielkimi kanapkami. Zjedliśmy je na trawniku przed biblioteką, z lekkim niepokojem obserwując gołębie i mewy, które wyraźnie miały ochotę na nasz lunch.
Most w Melbourne
Eureka Tower - drugi najwyższy na świecie budynek mieszkalny
Biblioteka wiktoriańska
Pomnik przed biblioteką i eleganckie wnętrze, które kryje nie tylko książki, ale również zbiory malarstwa
Te mewy miały ochotę na naszą przekąskę
Resztę centrum objechaliśmy autokarem, mijając parlament, ratusz, kościoły, w tym katolicką katedrę św. Patryka. Budynek Wystawy Królewskiej w ogrodach Carlton, ukończony w 1880 roku jest pierwszym obiektem będącym dziełem rąk ludzkich w Australii, jaki został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i służy jako centrum wystawowe.
Parlament (Melbourne było przez 26 lat stolicą Australii)
Ratusz
Katolicka katedra św. Patryka
Budynek Wystawy Królewskiej wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO
Jadąc autokarem mijaliśmy liczne zabytki
Bardzo ciekawa była uliczka ze starymi domami z ażurowymi wykończeniami balkonów – taka dawna architektura kolonialna bardzo miła dla oka.
Śliczne domki z ażurowymi balustradami
A te przypominają pałacyki w Alejach Ujazdowskich w Warszawie
Na chwilę zatrzymaliśmy się w parku Fitzroy, gdzie poza ładnymi klombami można zobaczyć domek rodzinny kapitana Cooka, przeniesiony tu z Anglii i poskładany na nowo. Australijczycy chcą mieć jakąś pamiątkę po kapitanie, który „odkrył” i dokooptował Australię do Korony Brytyjskiej, jakby samego kontynentu było im mało ;)
W parku Fitzroy
Oranżeria
Wiejski domek kapitana Cooka...
przywieziony z Anglii
Pomnik kapitana Cooka a obok Diana
To już nie Diana, tylko ja w ogrodzie w Melbourne
A Australijczycy pamiętają o swych bohaterach, w czym utwierdziła nas wizyta w parku z mauzoleum żołnierzy poległych w I i II wojnie światowej.
Mauzoleum żołnierzy poległych w wojnach światowych
Widok Melbourne spod mauzoleum - na jednym z wieżowców ceramiczne płytki ukazują twarz Aborygena
Po krótkim postoju na plaży, gdzie oglądaliśmy zmagania windserfingowców z wiatrem, pojechaliśmy poza Melbourne na wyspę Filipa. W czasie dwugodzinnej podróży oglądaliśmy ładne, parterowe domki na australijskiej prowincji, często zbudowane z klinkierowej cegły koloru ochry, rozległe farmy z owcami i krowami, eukaliptusy, rosnące przy drodze, a Andrzej opowiadał nam o pingwinach, gdyż właśnie jechaliśmy je oglądać.
Windserfing na oceanie
Windserfing
Roślinność w pasie nadbrzeżnym
Pastwiska ze stadami owiec i krów to we wschodniej Australii częsty widok
Wyspa Filipa oferuje wiele różnych możliwości aktywnego spędzenia czasu
Spośród 18 odmian pingwinów, najmniejszy jest pingwin niebieski, osiągający zaledwie 33 cm wzrostu. Pingwinki te mieszkają na wyspach ze względów bezpieczeństwa i maja tam norki, w których składają jaja i wychowują młode. Dzieci osiągają dojrzałość po 11 miesiącach, a przez kilka pierwszych miesięcy życia karmione są przez rodziców. Żywią się rybami i skorupiakami, więc któreś z rodziców każdego dnia wypływa na połów. Pingwiny mogą nurkować do 2 m głębokości. Przed zachodem słońca gromadnie wychodzą z morza i wędrują do swych domów (czasem daleko), aby tam nakarmić młode, które grzecznie czekają na rodziców albo niecierpliwiąc się, wychodzą im naprzeciw.
I można to obserwować w specjalnie wydzielonym do tego miejscu.
Pingwiny niebieskie - zdjęcie nie moje, tylko z wystawy w Centrum na wyspie Filipa i sądząc z jakości, robione chyba przez szybę
Na wyspie Filipa zatrzymaliśmy się najpierw na klifach, aby zaczekać do zmroku. Ładne, czarne klify zachęciły nas do spaceru po drewnianych kładkach. Po drodze spotkaliśmy parę zwierząt: duże gęsi szare, ptaki pukeko, częściowo zasłonięty krzakami królik oraz mały kangurek, pożywiający się w trawie. Na wybrzeżu gdzieniegdzie napotykaliśmy się na norki kangurków, a nawet w jednej z nich widać było piórka malucha. Był to więc bardzo przyjemny spacer – piękne widoki morskie i sympatyczne zwierzątka (kangurek na tak łagodną mordkę, że przypomina pluszową zabawkę i aż chciałoby się go pogłaskać).
Klify na wyspie Filipa
Wzdłuż klifów poprowadzono ścieżkę
Wyspa Filipa...
ma bardzo malownicze wybrzeże
które obserwuje się, spacerując ścieżką przyrodniczą
Gęś szara
Strażnicy przyrody często sami przygotowują domki dla pingwinów
Pukeko
Kangurek - jeden z najmniejszych
Kangur popatrzył na mnie a potem zademonstrował, jak skacze
Przed 21-szą zameldowaliśmy się w Centrum Pingwinów, gdzie można coś zjeść (nie, nie pingwina...), wpaść do sklepu z pamiątkami i zapoznać się z bardzo ciekawą ekspozycją, dotyczącą pingwinów. Nawet można z góry podejrzeć wnętrze norki, w której młody pingwin czeka na rodzica.
Idziemy na miejsce obserwacji pingwinów
Te pingwinki są już, niestety, nieżywe i wypreparowane, ale za to można je przynajmniej pogłaskać
O 21-wszej już wszyscy siedzą na specjalnej trybunie i wpatrują się w morze. Trzeba zachować ciszę, schować aparaty, kamery i telefony komórkowe, aby ptaków nie wystraszyć. Jest zresztą już coraz ciemniej, tak że trudno byłoby zrobić zdjęcie bez flesza. W zmroku widzę, że z pobliskich krzaków wychodzą dwa pingwiny, które nie mogą doczekać się na rodziców. Wiele z nich jest też pod pomostem, po którym dochodzi się na platformę widokową.
Ten pingwinek czeka na rodziców w domku przygotowanym przez strażników przyrody
My też czekamy na pojawienie się pingwinów niebieskich - z tych fal mają się wynurzać...
My też czekamy, wpatrując się w fale w zapadającym zmroku. Już słońce zaszło, a ich nie ma. Nagle, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była fala, pojawia się kilka ciemnych plam. To strażnicy – sprawdzają, czy wokół jest bezpiecznie. Stoją w płytkiej wodzie bez ruchu i po chwili rzucają się z powrotem w fale. Chwila konsternacji... Wystraszyły się czegoś?
Ale po chwili wracają. I zaraz za nimi kolejna fala wypluwa z siebie kilkadziesiąt ptaków. Wyłaniają się z morza jak duchy i jest ich mnóstwo!
Pierwsza grupa pingwinów wychodzi na brzeg, a kolejne fale wyłaniają następne dziesiątki ptaków. Nie od razu opuszczają płycizny. Stoją przez kilka minut, jakby musiały się zaadoptować do nowego środowiska. A może odpoczywają po walce z morskim żywiołem? Potem przechodzą grupami na brzeg i znowu stają na kilkanaście minut, suszą się i czyszczą sobie piórka. Wreszcie ruszają w głąb lądu, śmiesznie kiwając się na boki i podskakując na głazach. Przechodzą ścieżką tuż obok nas i rozchodzą na różne strony – jedne kierują się pod pomost, inne wydeptaną ścieżką pod górę. Słychać charakterystyczne gulgotanie, chyba dzieci nawołują się z rodzicami. Niektóre spotykają się tuż przy pomoście i wtedy można zobaczyć jak mama, czy tata otwiera dziób a dzieci wtykają do środka główki, aby wyciągnąć z wola pożywienie. No i trzeba sprawiedliwie obdzielić obydwoje dzieci – jedno je a drugie czeka cierpliwie tuż obok (samiczki składają dwa jaja i wysiadują je na zmianę mama i tata). Podobno dzieci rosną szybko i po dwóch miesiącach same będą już wypływały po pożywienie.
Na tej plaży wychodziły z morza pigwiny, przeskakiwały przez kamienie i kołysząc się szły ścieżką tuż obok nas
To był prawdziwy spektakl. Obserwowałam go długo i z emocji w ogóle nie zmarzłam. Martwiłam się o dwoje maluchów, które jako pierwsze wyszły ze swego domu, zanim jeszcze pojawiły się grupki dorosłych. Może poprzedniego dnia rodzice nie wrócili i były one bardzo głodne? Małe podbiegały do wszystkich pingwinów, które kierowały się w ich stronę, ale były odtrącane przez nie. Już większość rodziców porozłaziła się po okolicy i było coraz ciszej – rodzice odpoczywali po męczącej podróży albo wywędrowali już daleko, dzieci uspokoiły się nakarmione a te dwa maluchy ciągle czekały na ścieżce. Było w tym coś wzruszającego. Na szczęście w morzu i na plaży widziałam jeszcze dwie spore grupy ptaków, które wyszły z morza jako ostatnie, więc nadzieja na to, że rodzice maluchów jeszcze do nich dojdą, była. Ale musiałam już iść na miejsce zbiórki i nie doczekałam się odpowiedzi na swój niepokój.
Wracaliśmy do Melbourne po nocy (przed wyruszeniem kierowcy musieli sprawdzić, czy jakiś pingwin nie kryje się po autokarem). Przeżywałam jeszcze to, co widziałam. I długo, już w hotelowym łóżku, nie mogłam zasnąć. Cały czas myślałam, czy te dzieci doczekały się rodziców?
Ja na wysoie Filipa
c.d - Australia - Sydney
Powrót do strony głównej o Australii i Nowej Zelandii
Powrót do strony głównej o podróżach
121657