Po opuszczeniu muzeum udaliśmy się już bezpośrednio na lotnisko, skąd polecieliśmy Beingiem (2157 km = 2 godz, 40 min) na archipelag Fidżi na wyspę Viti Levu do miejscowości Nadi. Na zasłużony wypoczynek po tak długim, prawie dwutygodniowym włóczeniu się.
Po wylądowaniu na wyspie Viti Levu przeżyłam przygodę na lotnisku, jako że prawomyślnie zadeklarowałam przywóz miodu z Nowej Zelandii. Mój jeden słoiczek miodu został zabrany do depozytu na 3 dni i musiałam jeszcze zapłacić za niego 5 dolarów fidżijskich. Oczywiście nie miałam ich w portfelu, toteż zostałam zaprowadzona do kantoru, gdzie wymieniłam dolary amerykańskie. Prowadził mnie tam celnik, który zabawiał mnie rozmową w rodzaju: "To wy tam w Polsce mówicie po polsku czy po niemiecku" - dowcipniś jeden. Widział, że jestem zdenerwowana zabójczym tempem załatwiania sprawy (było nas 4 osoby z naszej wycieczki, poza nami nikogo innego i wypisywanie kwitów trwało około kilkadziesiąt minut) i może chciał rozładować atmosferę. Nie udało mu się. Byłam wściekła, że nie dość, że zabierają mi miód, który wiozę do Polski, jakbym chciała zatruć nim tutejsze dziewicze środowisko, to jeszcze muszę za to płacić i tracić czas.
Tak więc, gdy wreszcie wyszłam z komory celnej, byłam tak nabuzowana, że nawet nie ucieszyło mnie miłe powitanie w postaci muzyki i uśmiechniętych dziewczyn, które zawiesiły mi na szyi koraliki z muszelek. Dopiero rozładowało mnie wejście do autokaru, gdyż był on super wypasiony, ze skórzanymi fotelami. Proszę - kraj ubogi a autobusy dla turystów mają ekstra. Po ostatnim śmierdzącym autokarze było to miła odmiana.
Ze stolicy Nadi wyruszyliśmy na południowe wybrzeże wyspy Viti Levu, nazywane Wybrzeżem Koralowym. Po drodze nasiąkaliśmy informacjami na temat archipelagu Fidżi, który zamieszkują częściowo potomkowie Melanezyjczyków a częściowo Polinezyjczyków. Do Melanezji należą wyspy Fidżi (rozciągnięte na 1000 km), Wyspy Salomona i Nowa Gwinea. Z nich wszystkich Fidżi jest najbardziej rozwiniętym krajem gospodarczo – uprawia się tu trzcinę cukrową i maniok, którym sprzyja klimat tropikalno – morski. Najpopularniejszym pożywieniem jest ryż, taro (słodkie ziemniaki), ryby podawane w mleczku kokosowym. Wśród 800 wysepek ( z których zamieszkałych jest około 500 a turystyka rozwija się na 330 z nich) część jest pochodzenia wulkanicznego a część koralowego. Na tych rajskich wyspach rosną lasy namorzynowe. Z ciekawostek - tutaj kręcony był film „Robinsone Cruzoe”.
Wyspę Vita Levu zasiedlono w latach siedemdziesiątych XX wieku a na uzyskanie niepodległości czekała ona 100 lat. Obecnie jest ona miejscem modnym i wypoczywając na pięknych plażach można dodatkowo uprawiać różne sporty jak windsurfing, canioning, skoki na bungi czy pływanie z rekinami. Przejazd przez terytorium wyspy ukazuje nam tropikalną roślinność, wcale nie tak rzadkie osady ludzkie, zabudowane parterowymi lub jednopiętrowymi domami i boiska, na których ciemnoskórzy chłopcy namiętnie grają w rugby. Jest to ich sport narodowy i przysparza im wiele emocji.
Wioska na Vita Levu
Gra w rugby to ulubiony sport na Fidżi
Podjechaliśmy pod hotel już po zapadnięciu zmroku. W recepcji powitała nas kilkuosobowy zespół, wyśpiewujący radosne „Bula”. W ogóle, jak mieliśmy się niebawem przekonać, Fidżijczycy są ludem radosnym i pogodnym. Po śpiewach przyszła kolej na ceremonię powitania. Odbywa się ona przez wspólne picie napoju kava, który nie tyle ma związek z kawą, co z przecedzaniem przez brunatną szmatę jakiegoś naparu, wymieszanego z korzeniem wysuszonego yoqona. Od nas nikt nie miał ochoty na spróbowanie tego oryginalnego napoju.
Zajechaliśmy do hotelu na wyspie Viti Levu
Powitanie w hotelu muzyką i śpiewem
Zakwaterowaliśmy się w pokojach i tu miała miejsce trochę nieprzyjemna sytuacja. Na pierwszy rzut oka było w porządku, a nawet miło, gdyż zastałyśmy leżące na łóżku, artystycznie poskładane ręczniki, ozdobione pięknymi szkarłatnymi, egzotycznymi kwiatami. Ale zaraz na podłodze znalazłam karalucha a w łazience, wkrótce po położeniu naszych kosmetyków, przywędrowały do nas mrówki faraona. Ponieważ nie chciałam przewieźć do Polski jako pamiątki ani karakana, ani mrówek, postanowiłyśmy zawiadomić o tym personel. Pojawił się on w postaci wystraszonej dziewczyny, która razem ze mną próbowała unicestwić karalucha (schował się gdzieś wśród moich ciuchów w walizce) a na mrówki popsikała trutką. Nie mniej nie byłyśmy tym zachwycone, więc poszłyśmy do naszych koleżanek do drugiego pokoju ponarzekać. No i tam właśnie zrobiło się nam przykro, jak zobaczyłyśmy, jaki wypasiony pokój mają one (i inni członkowie naszej grupy). W dodatku ich pokoje były w bungalowach, z wielkimi tarasami wśród ładnej zieleni a nasz tuż przy barze, z małym oknem, wychodzącym na maciupcie patio zabudowane wysokim murem. Po prostu my wylądowałyśmy w jakiejś służbówce, gdyż zabrakło miejsca w normalnych pokojach hotelowych i na kogoś musiało paść, jak oznajmił nam nasz przewodnik z miną, która pokazywała lekką irytację, czego my się czepiamy.
Powitanie kwiatami
Nasza pokojówka pożegnała nas wierszem, który nieoczekiwanie położyła wśród kwiatów
A tak mieszkali niektórzy z nas
Następny dzień złagodził nasze ambiwalentne wrażenia, gdyż po dobrym śniadanku, choć dziwnym: omlet, owoce i smażone placki ziemniaczane, mogliśmy cały dzień przeznaczyć na odpoczynek nad pięknym morzem na koralowym atolu, jakim jest wyspa.
Jeszcze tylko rano podwieziono nas do pobliskiego miasteczka, gdzie spędziliśmy trochę czasu w kantorze i sklepie z pamiątkami (ach, jakie piękne rzeźby drewniane i wcale nie takie drogie, tylko gabarytowo zbyt wielkie – jak takie przewieźć do Polski w niedużej walizce i tak już zapchanej innymi prezentami?). Kupiłam więc tylko małe dwie maski, wyrzeźbione w zupełnie innej stylistyce, niż te maoryskie z Nowej Zelandii oraz mały bębenek i grzechotki dla wnuczków.
Miasteczko na Viti Levu
Okazałe rzeźby do nabycia na Fidżi
A potem cały dzień spędziliśmy nad wodą albo leżąc pod palmami kokosowymi, albo leżąc w kryształowej, cieplutkiej wodzie. Leżaki przynosił nam z hotelu boy, który odpowiada za hotelową plażę, więc również za spadające na głowy kokosy – zanim ułożył leżak, sprawdził długim drągiem, czy któryś z ciężkich owoców nie zamierza w najbliższym czasie zbadać twardość naszych głów.
Plaża na Viti Levu
Jest prawdziwie rajska - jak w folderach reklamowych
Palmy kokosowe nad głowami - można było strząchnąć sobie kokosa i poprosić o jego otworzenie i przyniesienie rurki...
Spędziłyśmy na plaży większość dnia bycząc się,
zazdroszcząc innym, że jeżdżą konno (to ja zazdrościłam)
i brodząc po wodzie (zdjęcia nas brodzących w wodzie nie mamy, za to mamy zdjęcie pod palmami)
Będąc jeszcze w Warszawie myślałam, że może uda nam się popłynąć na Fidżi na rafę koralową. Ale oświecono nas, że można to zrobić tylko na własną odpowiedzialność, gdyż tutejsza rafa bywa zdradziecka i potrafi wciągnąć w głąb siebie kogoś, kto nie został przeszkolony, jak do niej podpływać. Mogłyśmy więc tylko obserwować, gdzie zaczyna się rafa koralowa po grzywach fal, załamujących się w tym miejscu, nie tak znowu daleko od brzegu.
Tam, gdzie widać spienione fale, tam jest rafa koralowa
Do naszej płytkiej wody podpływały z rafy tylko malutkie rybki, przypominające wzorkami krzemień pasiasty. Natomiast przyjemnie brodziło się po wodzie, wypatrując szafirowych rozgwiazd i liliowych koralowców w kształcie gąbek. Od czasu do czasu na dnie pojawiały się wyglądające jak węże jamochłony - ponieważ nie miałyśmy pewności, co to jest, uważałyśmy, aby na to nie nadepnąć. I słusznie. Gdyż, co prawda nie w wodzie, tylko na lądzie Asia O., spacerując pod wieczór, spotkała leżącego pod kamieniem pasiastego węża, który po uwiecznieniu komórką i obejrzeniu zdjęcia przez autochtonów, sklasyfikowany został jak śmiertelnie groźny. I wtedy powinszowałam sobie, że na noc zasunęłyśmy w naszym pokoju ramę z siatką ochronną na drzwi, wychodzące na patio.
W wodzie oglądałyśmy śliczne rozgwiazdy
i inne stworzenia rafy koralowej
Po południu nadpłynęły ciemne chmury i musiałyśmy zwinąć się z plaży. Okazuje się, że na tych rajskich wyspach zawsze po południu pada, gdyż upalne powietrze, nagrzane od lądu i nasycone parą oddychającego lasu, porastającego centrum wyspy, musi się skroplić. Jest to zresztą rejon orkanów. Ale dobrze, że nadciągnęła tropikalna burza, gdyż dopiero po przyjściu po pokoju okazało się, jak mocno opaliłam się leżąc w wodzie, mimo zastosowanego filtru 30-tki. Dalszy pobyt nad wodą bez ubrania zakończył by się udarem słonecznym tak, jak to było rok wcześniej na solisku w Boliwii.
Po południu się chmurzy i nadchodzi tropikalny deszcz
Pora wrócić do hotelu
Odpoczęliśmy więc sobie pod dachem a pod wieczór zjadłyśmy smaczną kolację: ryba, bataty i surówka. Przechodzący boy hotelowy zerwał dla mnie kwiat frangipani i wręczył mi go z uśmiechem, toteż do kolacji byłam upiększona, jak większość przebywających tu kobiet – jest to nie tylko piękny zwyczaj, ale też bardzo praktyczny – kwiatek bowiem zatknięty za lewym uchem oznacza dziewczynę wolną a za prawym – mężatkę...
Popołudniowy odpoczynek nad basenem
Jesteśmy przystrojone kwiatami frangipani
Przejażdżka po egzotycznej wyspie, połączona z pływaniem po tropikalnej rzece - ten opis zapłodnił moją wyobraźnię przed wyjazdem i sądziłam, że będzie to najbardziej ekscytujący punkt naszego programu. Wszak wyspy Melanezji kojarzą nam się z dziewiczymi, tajemniczymi rejonami, zamieszkałymi przez niebezpieczne, dzikie plemiona ludożerców. Chyba każdy podróżnik chciałby mieć tego typu wspomnienia na starość. Wiedziałam, że ludożerców już nie ma (przynajmniej oficjalnie ;), ale nie pomyślałam o tym, że zwykłe biuro podróży nie zaproponuje jakiegoś punktu programu, który nie byłby 100% bezpieczny i nie należałby do szerokiej oferty kierowanej do dzisiejszego zwykłego, masowego turysty. A więc nie ekscytująca podróż i przygoda do egzotycznych miejsc, tylko relaksująca wycieczka po skansenie. Nawet nie trzeba było używać dżipów. Drugiego dnia pobytu na Fidżi zapakowano nas w wygodny autokar i zawieziono wzdłuż wybrzeża do ujścia rzeki, po której mieliśmy popłynąć łodziami.
Ale poza moim rozczarowaniem, że była to zwykła wycieczka do miejsc, które już dawno zostały ucywilizowane i pokazywane turystom jako żywy skansen, był to bardzo miły dzień. Już w autobusie radosny lokalny przewodnik rozbudził nas śpiewaniem pieśni powitalnej Bula. Od razu zrobiło się przyjemnie, jakbyśmy jechali na piknik (bo i tak w istocie było, tylko sceneria trochę bardziej egzotyczna od naszej). Widzieliśmy niebieskie wody Oceanu Spokojnego, mijając rosnące przy szosie palmy, bananowce, drzewka frangipani a czasem papaję czy mango. Przesuwaliśmy się z wybrzeża zachodniego wyspy do centrum i opuściliśmy wybrzeże w miejscu, gdzie uchodzi do niego rzeka Navua.
Gdzieś przy drodze na Fidżi
Palmy, bananowe i domki na palach
Ujście rzeki Navua
Tu wysiedliśmy na przystani, gdzie zostaliśmy poczęstowani kawą, herbatą i kruchymi ciasteczkami i przydzielono nam kapoki oraz czarne worki na nasze rzeczy, aby je zabezpieczyć przed zmoknięciem.
Wsiedliśmy na łodzie, w których trzeba było uważać, aby nie zamoczyć butów, gdyż na dnie łodzi chlupotała woda i popłynęliśmy w górę rzeki. Roślinność na brzegu była bardzo gęsta, ale gdzieś tam ukrywały się wioski, bo od czasu do czasu witały nas grupki dzieciaków. Dla nich to pewnie taka sama atrakcja jak dla nas. I można byłoby zapomnieć o cywilizacji, gdyby nie warczący silnik z tyłu i widok koparek zanurzonych czasem w wodzie.
Towarzyszyło nam prażące słońce, więc okrywałam się chustą, aby nie podrażnić spalonej poprzedniego dnia skóry, aż do momentu, gdy trzeba było wysiąść z łodzi, gdyż natrafiliśmy na płytki dopływ, którego łodzie nie były w stanie pokonać z dużym obciążeniem. Przeszliśmy więc kawałek brzegiem, obserwując łodzie.
Odpływamy na egzotyczną wycieczkę
Rzeka Navua
Tu będzie droga?
Powitanie
Tu musiałyśmy wysiąść i przejść się brzegiem...
gdyż inaczej łódka nie pokona pełnej kamieni płycizny
Płynęliśmy tak około godziny, wbijając się w coraz wyższe wzgórza, aż pojawiły się na nich malownicze wodospady. Dotarliśmy do miejsca, gdzie poprowadzono nas na krótki spacer po dżungli w górę strumienia aż do miejsca z wodospadem. Można było tu przebrać się w kostiumy kąpielowe i potaplać się w wodzie, a tutejsi śmiałkowie zabawiali nas prezentowaniem skoków do wody ze stromych skał. Niektórzy bawili się przy tym super.
Ładne wodospady w dżungli
przystanek w dżungli
Wyruszamy na przechadzkę wzdłuż potoku
Jesteśmy u celu
Uroczy wodospad, pod którym można się kąpać
I niektórzy to robili
Ja wolałam obserwować wszystko z brzegu
Nasz dzielny przewodnik Andrzej skakał do wodospadu
Powrót
W powrotnej drodze słońce zaszło i wkrótce zaczął padać deszcz a my przesiedliśmy się na część podróży na tradycyjne tutejsze środki lokomocji, czyli bambusowe tratwy. Nasz "pychowy" zaraz po ruszeniu tratwy połamał bambusowy kij na jakiejś głębinie, ale na szczęście znalazł drugi. Deszcz padał coraz bardziej i po upalnym słońcu była to duża ulga, tym bardziej, że krople były ciepłe i spłukiwały z nas pot. Tym, którzy przed chwilą kąpali się w wodospadzie i tak było wszystko jedno. Nasza koleżanka Asia dała się ponieść emocjom i wskoczyła do rzeki, aby popływać razem z Andrzejem, naszym przewodnikiem, który potem stwierdził, że jest chyba szalona, skoro chciała pływać w rzece, w której kręcono zdjęcia do filmu o anakondzie... A tak naprawdę, to rzeka Navua ma przy ujściu wodę pół słodką a pół słoną i przez estuarium wpływają do niej wielkie ryby oceaniczne. I w dodatku bardzo szybkie – osiągają prędkość 100 km/h w kilka sekund. Więc raczej z nimi mogli doświadczyć bliższego kontaktu...
Jak wesoło, gdy koleżanka spada z bali
Tu już siedzimy na tratwie grzecznie
Bardzo miła przejażdżka na tratwach
Szalona Aśka wskoczyła do rzeki
Na szczęście anakonda Asi nie zjadła...
Po jakimś czasie dopłynęliśmy do wioski, gdzie zostaliśmy zaproszeni na dalszą część fidżijskich atrakcji.
Mieszkańcy wioski powitali nas biciem w bębny. Chłopcy ubrani byli w tradycyjne spódniczki z trawy, więc od razu powiało trochę egzotyką - nawet jeśli nie kanibale, to chociaż oryginalnie ubrani... ;) (Kanibalizm jest zabroniony i istnieje już podobno tylko jedno plemię, w którym, będąc wojownikiem, można zgłosić się na ochotnika, aby zostać zjedzonym po śmierci.)
W dzisiejszych czasach to my mieliśmy się tu posilać i odpoczywać.
Spragnieni mogli kupić sobie kokosa i wypić z niego mleczko - kosztowało to 2 fidżijskie dolary a było warto. Mokrzy mogli się przebrać, wyjmując z worków suche ciuchy. Dzięki temu od razu zrobiła się swojska atmosfera. Podkręcił ją jeszcze śliczny szczeniak, który łasił się do naszych stóp.
Rozglądaliśmy się po wiosce z zaciekawieniem i bez skrępowania, gdyż widać było, że wszystko jest tu wypieszczone i zorganizowane nie tylko pod kątem mieszkańców, ale i turystów - no właśnie żywy skansen. Trawa ładnie skoszona, krzewy kwitnące takimi odmianami kwiatów, jakich jeszcze nie widziałam - prześliczne.
Śliczna rzeka na Vita Levu
Zadbana wioska
Przywitali nas biciem w bębny młodzieńcy ubrani w tradycyjne stroje
oraz sympatyczny piesek
Teren wspólny ograniczają pięknie kwitnące krzewy
Pod daszkiem wiaty czekało już na nas jedzenie, przechowywane w dziurze w ziemi. Na naszych oczach wyjęto zapakowane w liście bananowca (tradycyjnie) lub folię (współcześnie) różne potrawy mięsne i duszone warzywa. Ale zanim zaczęła się uczta, trzeba było odprawić ceremonię powitania. Do dużego domu zgromadzeń przyszli mieszkańcy wioski i my jako zaproszeni goście - na bosaka, gdyż nie wolno ubłocić mat, rozłożonych na podłodze. Skupiono nas po jednej stronie, na przodzie mężczyźni, kobiety w głębi. Tak samo wyglądała sytuacja w obozie mieszkańców.
Przeznaczone dla nas jedzenie przygotowano tradycyjnie, zawinięte w liście
Spotkaliśmy się z mieszkańcami wioski w dużym domu zgromadzeń
Oryginalne elementy wyposażenia domu zgromadzeń
Ceremonia parzenia kavy zaczęła się od powitania różnych grup narodowościowych, przybyłych tutaj, z wezwaniem, aby wyznaczyli swojego reprezentanta i jakoś tak automatycznie został nim Andrzej. Nasz przewodnik obyty jest w świecie i profesjonalnie podszedł do zadania. Usiadł naprzeciwko celebransa, który wlał do tykwy wodę z bambusa, umoczył w niej ścierkę, owijającą korzenie ..... i wyżął ją. Nie wyglądało to apetycznie, więc patrzyliśmy na Andrzeja z podziwem. A on z powagą wypił gorzki napój i trzykrotnie klasnął w dłonie. To samo zrobił szef wioski i już każdy chętny mógł spróbować innej kavy, niż pija codziennie. Ceremonia powitania kultywowana w plemieniu na Fidżi jest zdecydowanie sympatyczniejsza, niż ta, w której uczestniczyliśmy u Maorysów.
Kavy może się napić każdy
Potem było jeszcze sympatyczniej - mężczyźni grali na różnych instrumentach muzycznych, wielu śpiewało i wykonywali tańce o charakterze wojowniczym. Dziewczyny z kolei, stremowane mocno, pokazały przez swój taniec czynności domowe, wykonywane w gospodarstwie przez kobiety (tak przynajmniej ja to odczytałam - może się mylę). Wspólny taniec z gośćmi zakończył część artystyczną i po chwili wszyscy rzucili się do stołów, które w międzyczasie obłożono jadłem wszelakim.
Wspólne śpiewy
Taniec mężczyzn
Taniec kobiet
Ugoszczono nas po królewsku: kurczak, ryba duszona w mleczku kokosowym, ryż, makaron z warzywami, taro (tutejsze bataty), bakłażany i dynia, różnego typu sałatki, owoce. A wszystko pyszne. Podchodziliśmy do stołów w określonej kolejności i braliśmy na talerze, co nam się spodobało, a po drugiej stronie stołu stały kucharki, jakby chciały się zaprezentować: "Proszę, oto moje dzieło"
Potem nastąpiła chwila rozprężenia – można było podziwiać ręczne, tradycyjne wyroby i coś kupić, albo sfotografować się z mieszkańcami. Ja podeszłam do małej grupki dzieci, które z chęcią wdzięczyły się do aparatu. Zostaliśmy też zaproszeni do jednoizbowego przedszkola o poziomie zerówki. Dzieci zaprezentowały nam kilka piosenek po angielsku śpiewanych.
Dwie babcie
Dzieci z wdziękiem zapozowały mi do zdjęcia
Jedne dzieci pozowały śmiało a inne wtulały się w mamę
Przedszkole
Te dzieci zaśpiewały nam 3 piosenki po angielsku
A potem już bawiły się w szkolnej sali
i pozowały do zdjęcia
Wizytę zakończyła prelekcja na temat sposobów wykorzystania kokosa. Okazuje się, że jest ich bardzo wiele. Przeszliśmy również szybki kurs rozbijania kokosa: najpierw się go obiera z włosów (można z nich zrobić sznurek lub sznurówki), potem w czubek głowy uderza się kamieniem. Sok ze środka się pije a białą część owocu uciera na tarce. Pokazywano nam też, jak tworzy się ozdobne tapety lub obrusy – odbija się rysunki wg szablonu i maluje je farbami uzyskanymi w sposób naturalny n.p. ze sproszkowanych skał, rozrobionych z mleczkiem kokosowym. Wzory stosowane są roślinno – zwierzęce, ale zgeometryzowane.
Takie tradycyjne wyroby można było sobie kupić
Po południu, jak zwykle padał tropikalny deszcz, ale nam udało się na czas schronić w autobusie. A wieczorem przyszło nam pożegnać się w fidżijską wyspą na plaży – mogłyśmy oglądać zachód słońca nad Oceanem Spokojnym.
Tropikalna burza zabliża się
Zachód słońca oglądany ostatniego wieczora
Srebrzysty zachód słońca na wyspie archipelagu Fidżi
Złocisty zachód słońca
Impresjonistycznie
Przez palmy...
c.d - Chiny - Hong Kong
Powrót do strony głównej o Australii i Nowej Zelandii
Powrót do strony głównej o podróżach