Nasza pożegnalna noc na Fidżi była bardzo krótka. Zaledwie spakowaliśmy się i zasnęliśmy, obudzono nas o 3-ciej rano, gdyż o 3.30 już mieliśmy śniadanie, po którym pojechaliśmy na lotnisko. Przed nadaniem bagażu musiałam pójść do komory celnej po mój miód. Załatwianie tego trwało trochę i znowu podniosło mi ciśnienie, ale o 8.30 już byliśmy w powietrzu, lecąc do Chin.
Lot był długi, 10,5 godzinny i pokonaliśmy w tym czasie 8550 km (zrobiliśmy jeszcze kółeczko nad Hong Kongiem). Większość pasażerów stanowili Chińczycy i zarówno w Australii, Nowej Zelandii jak i w czasie lotu dało się, niestety, zauważyć pewne cechy ich narodowego charakteru, takie jak wyścig szczurów. Chińczycy (zapewne jest to efekt długoletnich niedoborów w sferze ekonomicznej w komunizmie i olbrzymiej liczby mieszkańców tego kraju) pchają się do przodu, depcząc wszystko na swej drodze. Stoisz grzecznie w kolejce a tu jakiś Chińczyk włazi na ciebie, idzie po tobie jak czołg i nawet nie pomyśli, że mógłby przeprosić. Na darmowy poczęstunek w sklepie rzucają się jak szarańcza i daremno ekspedientka krzyczy, aby brać pojedyncze ilości smakołyków. Szarańcza wchłonie wszystko i pójdzie dalej, nie zważając, że za nią też ktoś inny jest. Tak samo i teraz w samolocie: Ledwo samolot przyziemnił, jeszcze nawet nie zahamował, nie mówiąc o dokołowaniu do miejsca docelowego, a już dziesiątki Chińczyków zrywają się z foteli, aby biec do drzwi samolotu. Na szczęście ustrój wyrobił w nich też nawyk podporządkowywania się autorytetom, gdyż po usłyszeniu głośnego i spiżowego rozkazu stewarda „Sit down!!” wszyscy karnie usiedli w fotelach.
Przylecieliśmy do Hong Kongu i byłam go bardzo ciekawa – jak też wygląda to miasto, które w ciągu kilkudziesięciu lat zmieniło się z orientalnej, mającej złą sławę angielskiej kolonii w super nowoczesne i bogate miasto. Jak wpłynęło na to miasto, będące kwintesencją kapitalizmu, oddanie go we władanie komunistycznym Chinom.
Po wyjściu z lotniska pojawiło się przed nami miasto we mgle
Niestety pogoda popsuła nam pierwszy kontakt z tym urbanistycznym kolosem. Jako pierwszy punkt programu mieliśmy wjazd kolejką linową na wzgórze na wyspie Lantau, prosto z lotniska. Lotnisko wspaniale, nowocześnie zaprojektowane i urządzone, po którym poruszanie się jest bardzo proste. Ale po opuszczeniu pociągu, rzuciliśmy tylko okiem na pobliskie wieżowce, gdyż resztę widoczności zasłonił deszcz. Nie widzieliśmy więc ani pięknej zatoki, ani zarysu lotniska, ani panoramy miasta, gdy wspinaliśmy się kolejką linową na zalesione wzgórza. Im wyżej, tym gęstszy deszcz, który po wylądowaniu na szczycie wzgórza zamienił się w mgłę.
Wjazd kolejką na wzgórze
Mimo zimna i kiepskiej aury poszliśmy jednak zwiedzać zabytkowe świątynne wzgórze, na którym znajduje się największy na świecie posąg Buddy i klasztor Po Lin. Żałowaliśmy, że nie widzimy spektakularnej panoramy Hong Kongu w dole, ani nawet samego Buddy. Ale, tak teraz myślę, że dostaliśmy coś w zamian – spokój, ciszę, pustkę – mijało nas zaledwie parę osób, zamiast kłębiących się tłumów Chińczyków i turystów. Świątynne wzgórze otaczała mgła, nadająca mu nastrój melancholii i tajemniczości. Gdzieś przed nami majaczyła kolorowa brama. Gdzieś u góry nagle wyłaniała się poświata czerwonych lampionów. Nagle wyrastały przed nami filozoficznie spokojne krowy – tak, krowy. Wieśniacy zmuszeni do sprzedaży swojej ziemi i przeprowadzki do miasta, zostawili swe krowy na wzgórzu.
Wchodzimy na teren wzgórza w Hong Kongu
Brama
Krowy jak zjawy
Ten nastrojowy obraz dopełniony został w mojej umyśle tym, czego nie dane mi było w dzisiejszych czasach zobaczyć. Wyobraziłam sobie przechadzających się wśród kwiatowych klombów i papierowych lampionów barwnie ubranych, zadumanych mandarynów, tworzących wysublimowaną poezję.
Niestety było też mokro i zimno i to popychało nas do przodu. Weszliśmy więc szybko po wielu schodach na szczyt wzgórza, gdzie góruje nad całym Hong Kongiem olbrzymi kamienny Budda. We mgle było go ledwo widać i żałowaliśmy tego, myśląc o zdjęciach. Na tarasie za to ślicznie pozowały do uwiecznienia poetyckie postacie posągów kobiet.
Największy na świecie posąg Buddy niestety ukrył się we mgle, dlatego obok dałam jego zdjęcie umieszczone na murze
Posągi we mgle
Dalszy spacer zaprowadził nas do klasztoru Po Lin. Złudzenie ciepła dawały platformy z płonącymi pochodniami. Kolejna brama wprowadziła nas w bajeczny świat zupełnie innej kultury i architektury niż nasza europejska. Chińskie pawilony zachwycały kolorem finezyjnych detali i bujną fantazją ich twórców. Starożytne węże splatały zwoje swych ciał na ceramicznych dachach. We mgle i ciszy byliśmy tu odcięci od gwaru i pośpiechu olbrzymiego miasta, jakby przeniesieni wehikułem czasu w głąb dawnego świata. I może to dobrze, że w środku świątyni głównej nie wolno robić zdjęć, gdyż zakłócałoby to nastrój tego miejsca.
Brama klasztorna Po Lin
Dziedziniec klasztoru
Rzeźby w pawilonie Po Lin
Klasztor Po Lin
Kamienna płaskorzeźba i charakterystyczne wykończenie dachu
Oszałamiające ozdobne elementy tradycyjnej chińskiej architektury
Pod wieczór pojechaliśmy do hotelu przez lasy Parku Narodowego Północy Lantau brzegiem zatoki, ale niestety, widoki były nadal znikome.
Hotel Panda zaskoczył nas pozytywnie dużym wyborem różnorodnych dań, głównie z zakresu kuchni wschodnich. Klimatu w restauracji hotelowej miały dodać rysunki pandy wielkiej, pojawiające się jako różne elementy wystroju, ale my skupiliśmy się głównie na jedzeniu – chińszczyzna i wietnamskie sajgonki były tu jak najbardziej na miejscu.
Restauracja hotelowa serwowała dużo różnorodnych dań
W hotelu Panda
Po śniadaniu następnego dnia wyjechaliśmy na objazd miasta. Wieżowce, wieżowce... A w nich małe mieszkanka. Już z okien hotelu obserwowaliśmy sąsiednie budynki – za wieloma oknami wywieszono sznurki z suszącymi się ciuchami, na które pewno nie ma miejsca w łazienkach. Hong Kong jest jednym z najgęściej zaludnionych obszarów na świecie, podobno 6000 osób na 1 km kwadratowy. Miejsc do budowy nowych wieżowców brakuje, gdyż dookoła miasta są granitowe góry, dżungla i park narodowy. Dlatego mieszkania nie tylko są małe, ale też bardzo drogie (1 m kwadratowy ziemi w Hong Kongu kosztuje 1 mln dolarów). Z 7 milionów mieszkańców około 1/3 mieszka w mieszkaniach komunalnych, gdzie za 40 metrowe mieszkanie płaci się miesięcznie około 200 dolarów – ale żeby dostać takie mieszkanie trzeba mieć rodzinę 4-5 osobową oraz małe zarobki i zazwyczaj czeka się na takie mieszkanie kilka lat (toteż często zamężne dzieci długo mieszkają razem ze swymi rodzicami).
Życie jest tu drogie, a przeciętne wynagrodzenia (15 tys dolarów ) nam wydaje się zawrotną kwotą, ale jest ono windowane w górę przez płace w korporacjach (Hong Kong jest centrum finansowym wschodu). Przeciętne zarobki ludzi, pracujących w innych zawodach, nie są duże – nauczyciel zarabia 2,5 – 4 tys dolarów na miesiąc, lekarz od 4 tys – 20 tys., inżynier 5 tys., a pracują na to przez 12 godz. dziennie przez 6 dni w tygodniu. Opowiadał nam o tym wszystkim lokalny przewodnik, gdyż oczywiście byliśmy zainteresowani, ile byśmy zarabiali, gdybyśmy tu mieszkali…
Jednocześnie jeździliśmy autokarem po mieście, oglądając nowoczesne ulice, aż znaleźliśmy się przy jednym z największych na świecie portów, leżącym w estuarium Rzeki Perłowej, zbudowanym w XIX wieku z rozkazu królowej Wiktorii. Port ten był zalążkiem miasta, które rozwijało się na wyspie dzięki handlowi z Chinami i ustanowionej strefie wolnego handlu.
Wieżowce Hong Kongu
Zatrzymaliśmy się na placu Golden Bauhinia, gdzie w 1997 roku odbyło się przekazanie miasta przez Brytyjczyków Chinom, po kilkudziesięcioletnim okresie ich protektoratu. Nazwa placu pochodzi od nazwy orchidei, która jest symbolem Hong Kongu. Z placu widzimy najwyższy budynek Hong Kongu, Centrum Handlu Zagranicznego (484 m, 118 pięter) oraz najwyższy budynek na półwyspie Kowloon, Międzynarodowe Centrum Handlu.
Plac Golden Bauhinia
Z lewej najwyższy wieżowiec Hong Kongu - Centrum Handlu Zagranicznego a z prawej zatoka i najwyższy wieżowiec Kowloon - Międzynarodowe Centrum Handlu
W Hong Kongu na placu Złotej Orchidei
nad zatoką Szmaragdowej Rzeki
Dłuższy postój na wzgórzu Wiktoria umożliwił nam odetchnięcie świeższym powietrzem i rozprostowanie nóg z jednoczesnym podziwianiem wspaniałej panoramy Hong Kongu i znajdującego się po przeciwnej stronie zatoki półwyspu Kowloon. Widoki leżących u naszych stóp wieżowców naprawdę robią duże wrażenie. Na wzgórze można dojechać tramwajem (tuż obok stoi zabytkowy chiński pawilon), aby potem przejść się ścieżką do punktów widokowych. Na szczycie wzgórza widoczny jest wśród drzew dawny dom pani gubernatorowej.
Na wzgórzu Wiktorii możan przejść się ścieżką spacerową i podziwiać szerokie widoki Hong Kongu i półwyspu Kowloon.
W dole Hong Kong
Hong Kong i Kowloon po drugiej stronie zatoki
Tu dobrze widać dwa najwyższe, prawie bliźniacze wieżowce Hong Kongu i Kowloon - filary międzynarodowego handlu
Oto pierwszy: Centrum Handlu Zagranicznego
Oto drugi: Międzynarodowe Centrum Handlu
Rzut okiem na port
Ja na wzgórzu Wiktorii
Największą atrakcją tego dnia była przejażdżka tradycyjną łodzią, zwaną sampanem, po części zatoki w dzielnicy Aberdeen do enklawy pływających osad, gdzie ludzie żyją ciągle, jak dawniej, na łodziach. Rybacy zajmują się łowieniem ryb, śpią z rodzinami pod pokładem a na pokładzie mają kuchnię. Niegdyś mieszkały tak na łodziach całe 8-śmioosobowe rodziny. Wioskę z czasem zasilali dawni farmerzy, którym zabrano ziemię pod budowę miejskiego molocha. Kiedyś na wodzie żyło nawet 140 tys. rybaków, teraz zostało ich podobno 10% - pozostali przenieśli się do komunalnych mieszkań. Ale czy są w nich szczęśliwi?
Tu poczuliśmy się trochę, jak za dawnych czasów. Tradycyjna łódź obwiozła nas po małej części zatoki, mijając nowoczesne jachty i stare łodzie mieszkalne. Nazwy okolicznych wzgórz też uruchamiają naszą wyobraźnię: jedno nazywa się Przyczajony Tygrys a drugie - Ukryty Smok. Przy okazji dowiadujemy się, że Hong Kong oznacza po kantońsku Pachnący Port. Mają Chińczycy talent do wymyślania poetyckich nazw...
Pomost dla sampanów
Tradycyjna chińska łódź, czyli sampan
Mieszkalna łódź rybaków
Tu mieszka również elegancki piesek
Jedna z nielicznych pozostałych jeszcze pływających wiosek
W porcie w Aberdeen spotyka się nie tylko sampany
Tradycyjny chiński budynek
O, takich ozdób oczekiwałam w Chinach
Jak za dawnych czasów...
Jaka fajna przejażdżka...
Największe wrażenie zrobiła na mnie Jumbo Floating Restaurant - pływająca na statku restauracja, serwująca morskie dania.
Pomost powitalny Jumbo
Jumbo Floating Restaurant - Hong Kong
Pływająca restauracja
Chińskie smoki
Zatokę Repulse Bay, wzdłuż której następnie pojechaliśmy, otacza ładna plaża, oddzielona od pełnego morza siatką, aby nie wpływały tu rekiny i wzgórza, na których pobudowano ekskluzywne posiadłości. Jedną z nich jest dom aktora Jackie Chana. Część nowoczesnych wieżowców zaprojektowano zgodnie z zasadami Feng Shui. Przykładami są tu dziury, umieszczone pośrodku budynku (aby mógł przelecieć tędy smok...).
Zatoka Repulse Bay
Dom Jackie Chana
Wieżowce zaprojektowane zgodnie z zasadami Feng Shui
Czy przez dziury w budynku może przelecieć smok?
Zatrzymaliśmy się na chwilę na malowniczej plaży, tylko po to, aby porobić zdjęcia - chociaż ja z chęcią zostałabym tu dłużej - może spotkałabym jakiegoś smoka, czy rekina. Za to mieliśmy więcej czasu wolnego w Stanley Market, gdzie można było spędzić te chwile, jak się chciało, gdyż były tu zarówno restauracje, jak i sklepy z pamiątkami. Ja, oczywiście, poleciałam do sklepów, ale podobało mi się to, co jest zupełnie zbędne: piękne, jedwabne tradycyjne stroje (były też znacznie tańsze suknie z materiałów sztucznych, w których ja nie gustuję), tradycyjne wyroby i typowe pamiątki, występujące w sklepach na całym świecie, gdyż wytwarzane właśnie tu niedaleko - w Chinach.
Plaża i wieżowce przy zatoce Repulse Bay
Ładne molo w chińskim stylu
Stanley Market. Jeden ze sklepików.
Nie kupiłam tu żadnych pamiątek. Poczekam na dłuższą wycieczkę do Chin...
Ostatnim naszym punktem programu był przejazd na półwysep Kowloon. Nasz lokalny przewodnik rozpływał się nad szczególnym znaczeniem miejsca, do którego nas przywiózł - była to jakaś wspaniała, handlowa ulica z najdroższym w mieście hotelem. Ale nas to na kolana nie rzuciło. Wielkie wieżowce, dominujące nad głową raczej działają na mnie przygnębiająco. A hotel, jak hotel... Tylko te ceny w hotelowym sklepie! Nigdy nie zrozumiem, jak ktoś może kupować ciuchy czy buty za takie pieniądze. Tyle jest dookoła biedy, chorych ludzi, zwierząt w schroniskach, że naprawdę możnaby spożytkować te pieniądze w lepszy sposób.
Nowe wypiera stare
Budynek przy eksluzywnej i drogiej ulicy w Hong Kongu i hotel Peninsula
Wieczorem dobiegł kresu nasz blisko trzytygodniowy pobyt na drugiej półkuli. Wsiedliśmy w samolot, który zabrał nas w długą podróż powrotną do Polski z krótkim przystankiem w Doha.
Powrót do strony głównej o Australii i Nowej Zelandii
Powrót do strony głównej o podróżach