Rano pobudka przed świtem, gdyż musimy wyjechać bardzo wcześnie – przed nami długa droga i trudny do określenia czas, który spędzimy na granicy z Kenią. Tego dnia bowiem żegnamy się z Tanzanią i wracamy do Kenii.
Kwiaty w hotelowym ogrodzie
Jedziemy do granicy kenijsko - tanzańskiej
Pejzaż górski Tanzanii
W Aruszcie wpadamy do sklepu z pamiątkami. Olbrzymia ilość i różnorodność rzeźb z drewna i kamienia na razie mnie raczej oszałamia, niż zachęca do kupowania. Łażę po sklepie i oglądam: jedna półka z lwami różnej wielkości, druga z bawołami, trzecia z żyrafami itp. Przy tak ogromnej ofercie naprawdę trudno się zdecydować. Bardzo podobają mi się duże rzeźby grupowe: rodzina słoni czy antylop, ale takie dzieła też odpowiednio dużo kosztują. Poza tym trzeba mieć miejsce w domu do ich eksponowania a ja już mam cały salon zajęty różnymi rzeźbami z różnych wypraw, no i przecież kupiłam już tu w Tanzanii rzeźbę Masajów. Postanawiam więc, że kupię tylko zwierzęta, których brakuje mi do wielkiej piątki i, ponieważ posiadam w domu nosorożca i hebanowe słonie, dokupuję czarnego bawoła z hebanu.
Trzeba też wreszcie pomyśleć o kupnie prezentów dla krewnych i znajomych. Razem ze Stasiem przyglądamy się maskom. Wiemy, że nie są to maski tanzańskie, tylko sprowadzane z centralnej Afryki. Takie, jakie w dzieciństwie wypatrywałam na ścianie u sąsiada. Bardzo nam się podobają małe maski w kolorach czarno – brunatno – czerwonym. Każda jest pomalowana w inny wzór. Postanawiamy kupić trzy z myślą o obdarowaniu kogoś (ja po cichu mam nadzieję, że jedna maska zostanie u nas). Już przy kasie wybieram jeszcze śliczny żółty T-shirt z wyhaftowanymi kolorowymi zwierzątkami. Nasza wnuczka ma co prawda dopiero 3 miesiące a rozmiar koszulki jest na 3 lata, ale co tam - poczeka – jest taka słodka.
Nasyceni zakupami (ja też trochę zaskoczona, że tym razem mąż nie tylko nie marudził, ale sam wykazywał w tym dużą inicjatywę), zmierzamy na parking, gdzie dzielimy się wrażeniami z pozostałymi członkami naszej ekipy i robimy sobie zdjęcie pożegnalne z Chili, z którym będziemy rozstawać się wkrótce.
Dwa kociaki przed sklepem
Nasza dżipowa drużyna z kierowcą Chili
Lunch zjadamy w Aruszcie w tym samym hotelu, co poprzednio. Tym razem udaje mi się wymusić lekki uśmiech na twarzy kelnerki.
Droga prowadząca do granicy biegnie wzdłuż linii wulkanów, występujących na obrzeżach Wielkiego Rowu Tektonicznego. Po naszej prawej stronie widzimy cały czas szczyty górskie, niestety zachmurzone. Najwyższy od naszej strony jest stożek Meru, góry, która wznosząc się na wysokość 4566 m n.p.m. zasłania sobą Kilimandżaro. Ale wiemy, że ono tam jest i że jedziemy w jego kierunku.
Postój na granicy tanzańsko – kenijskiej w Namadzie zajmuje nam szczęśliwie niezbyt wiele czasu. Nasza przewodniczka, Blanka, zbiera od nas paszporty i żółte książeczki z pieczątkami, zaświadczającymi, że zostaliśmy zaszczepieni na żółtą febrę – jest to restrykcyjnie sprawdzane. My żegnamy się z naszym kierowcą Chili, dziękując mu za wożenie nas przez kilka dni i dzielenie się z nami swoją wiedzą o zwierzętach. Czeka już na niego kolejny klient.
Na granicy
Kwitnące drzewa na granicy: z prawej - tulipanowiec gaboński
My z kolei wsiadamy do dżipa z nowym, kenijskim kierowcą, który ma na imię wdzięcznie Mwanyumba. Po minięciu szerokiego podnóża góry Meru ( na którą organizowane są wyprawy) wjeżdżamy w granice obszaru Kilimandżaro i Parku Narodowego Amboseli. Na granicy parku, kiedy Blanka kupuje dla nas bilety wstępu, obstępuje nas grupka kobiet, które oferują do kupienia naszyjniki. Mają zarówno wyroby z paciorków, jak też z kości oraz hematytu. Te z kości podobają mi się, gdyż wyrzeźbiono z niej postacie zwierząt i przepleciono je kościanymi paciorkami, kupuję więc dla córki i synowej, targując się nieco. A naszyjniki z hematytu są prawie identyczne jak jeden z Azji, który mam w domu i bardzo go lubię – błyszczące nawleczone małe kuleczki i słonik ze szklanym oczkiem i złotą zawieszką, która tutaj wykonana jest z mosiądzu. Kupuję więc też dwa, aby podarować kuzynce i koleżance.
Podnosimy dach samochodu i ruszmy na safari. Amboseli jest niedużym parkiem, licznie odwiedzanym przez turystów, w którym łatwo obserwować zwierzęta ze względu na niewielką powierzchnię. Niestety występujące tu niegdyś czarne nosorożce zostały wybite przez kłusowników, do których zaliczali się często okoliczni Masajowie, niezadowoleni, że na ich ziemi utworzono park narodowy, w którym nie mogą wypasać bydła. Z kolei lwy zostały przez nich przetrzebione z uwagi na leżące na obrzeżach parku wioski, w których Masajowie mieszkają. W tej chwili próbuje się zażegnać konflikt z Masajami przez dopuszczanie ich do częściowych zysków z turystyki. Sam park jest co kilka lat niszczony przez powodzie a zerodowana gleba rozjeżdżana jest przez turystów, którzy czasem opuszczają wytyczone szlaki, mimo, że są za to przewidziane kary pieniężne.
Większą część Amboseli stanowi jezioro okresowe, które po porze deszczowej wysycha. Jedziemy jego środkiem po pustym terenie, wyglądając zwierząt. Mijamy białe kości zwierząt, lśniące w słońcu - dno jeziora jest również cmentarzyskiem. Na razie zamiast zwierzaków widać małe miraże, tak jak na słonym jeziorze, które widzieliśmy w Tunezji. Jedziemy wzdłuż olbrzymiej podstawy Kilimandżaro. Niestety od 2/3 wysokości góra schowana jest w zwojach chmur. I szczerze powiedziawszy nie robi na nas jakiegoś wielkiego wrażenia – góra jak góra, faktycznie szeroka, ale nic nadzwyczajnego. Jestem tym trochę rozczarowana, mimo, że wiedziałam wcześniej, że szczyt góry odsłania się tylko rano i wieczorem. Dostrzegamy natomiast małe lotnisko polowe i samolot, którym można polatać nad Amboseli i Kilimandżaro. Taka atrakcja jednak dużo kosztuje.
Wyschnięte jezioro w Amboseli, w tle podnóże Kilimandżaro
Takim samolocikiem można przelecieć się nad Amboseli lub Kilimandżaro
Kiedy już jesteśmy przeświadczeni, że nie ma tu żadnych zwierząt, dojeżdżamy do terenów porośniętych trawą i zaczynają się pojawiać. Zebry, antylopy, guźce, ptaki. Ale nie są to jakieś oszałamiające ilości.
Zebry w Amboseli z lekka opylone na pomarańczowo
Żurawie koroniaste
Guziec i gazela Thomsona
Mała, ale odważna gazela Thomsona
Panorama PN Amboseli
Wreszcie pojawiają się słonie. Widzimy w oddali całe stada. I teraz potwierdza się opinia, że Amboseli jest domem dla słoni. Dojeżdżamy do drogi, ku której słonie zmierzają - trafiamy akurat na moment, gdy chcą ją przekroczyć.
Zbliżają się słonie, które pasą się na trawie u podnóża Kilimandżaro
Jak widać, słoniom w Amboseli nie przeszkadza bliskość ludzkich siedzib
Całe stado zatrzymuje się i następuje chwila wzajemnej obserwacji, przedłużona w związku z tym, że za moment nadjeżdżają z przeciwka inne samochody. Ale widać, że tutejsze zwierzęta przyzwyczajone są do widoku takich jak my. Nie wykonują żadnych gwałtownych ruchów. Po chwili przekraczają drogę i odchodzą, odprowadzani pełnymi zachwytu westchnieniami turystów.
Polowanie na słonie
"-Czy można bezpiecznie przejść przez drogę?"
"-Chyba tak". "-No to przechodzimy"
Teraz będzie sesja fotograficzna - prosimy o uśmiech
Towarzyszą im ptaki, które robią sobie darmową przejażdżkę na grzbietach potężnych sprzymierzeńców. Czaple złotawe, które normalnie pożywiają się w jeziorach, teraz w porze suchej znalazły sobie zastępczego żywiciela. Ptaki te karmią się insektami, pasożytującymi na grubej skórze słoni. Czytałam też opinię, że te ptaszki to niekoniecznie dobroczyńcy słoni – rozdziobują skórę zwierząt, aby muchy mogły składać tam jaja a one pożywiają się tymi jajami.
Słoń i czapla złotawa
Przejażdżka na słoniu
Czapla złotawa ( czapelka egipska)
Obserwujemy, jak słonie jedzą trawę, posługując się trąbą. Przy takiej masie, jaką mają, muszą praktycznie posilać się przez cały dzień. W trakcie żucia traw i gałęzi słoniowe zęby stopniowo ścierają się. Stary słoń po utracie zębów umiera z głodu. W tych ostatnich dniach towarzyszy mu całe stado, otaczając go i stojąc nad nim w ciszy.
Po dłuższej obserwacji potężnych, ale wyglądających całkiem łagodnie słoni, jedziemy dalej w busz w kierunku naszej logdy. Krajobraz ze stepowego zmienia się w sawannę. Pojawiają się akacje i kolczaste krzewy. Cały czas jedziemy wzdłuż ogromnej podstawy Kilimandżaro, ale szczyt góry jest osłonięty chmurami, mimo że zbliża się już wieczór. Po drodze wśród gęstych krzaków spotykamy jeszcze żyrafy. Tym razem mamy jeszcze zapas czasu, więc zatrzymujemy się przy nich na chwilę.
Elegancka żyrafa
Pora kolacji
Przed wieczorem zatrzymujemy się w Amboseli Logde, chyba najsłynniejszym z tutejszych hoteli. To stąd wiele znanych myśliwych i podróżników wyruszało na safari jeszcze wtedy, gdy zwierzęta nie były tu chronione. Tutaj przebywał Hemingway, tworząc „Śniegi Kilimanjaro”, rozsławiające tę dziwną górę, której ośnieżone szczyty stanowiły zawsze tło dla tropikalnej roślinności i wędrówek dzikich zwierząt.
Po przybyciu do rejestracji dostajemy klucze do domków campingowych i wyładowujemy bagaże z dżipów. Przy naszych bagażach stają zaraz Masajowie, stanowiący tu gwardię zatrudnianą przez hotel. Czekają z naszymi bagażami, aż my zrobimy zakupy w hotelowym sklepie (biorę za grosze efektowne zakładki do książek, wykrawane ze skóry i pomalowane w zwierzęce wzorki) i zjemy obiadokolację. Jedzenie jest dobre, wystrój restauracji też nam się podoba, szczególnie kominek i wielki żyrandol.
Hall w rejestracja w lodgy
Stylowa rejestracja
Kominek i żyrandol w restauracji
Logde zajmuje nie ogrodzony duży teren w środku sawanny. Domki położone są wśród krzewów i rozrzucone po całym tym obszarze. Trudno na początku się połapać, jak trafić do właściwego domku. Ale każdy gość otrzymuje przydzielonego mu Masaja, który jest jego przewodnikiem i strażnikiem. Po zmroku nie wolno w ogóle poruszać się samemu po terenie lodgy. Wszędzie, czy to do restauracji, czy do baru odprowadzają cię uzbrojeni Masajowie z latarkami.
Nasz Masaj czeka na nas cierpliwie z naszymi bagażami, aż się posilimy. Trochę mi głupio z tego powodu, dopóki nie uświadamiam sobie, że to jest jego praca, dzięki której partycypuje choć trochę w zyskach, które jego kraj ciągnie z takich turystów, jak my. A noclegi w takich lodgach są bardzo drogie ( w sezonie za nocleg na 2 osoby trzeba zapłacić ok. 300 dolarów) i godzimy się na nie tylko ze względu na to, że traktujemy to jako sponsoring na rzecz tych ubogich krajów i nasz wkład w ochronę zwierząt.
Po zajęciu domku, (który bardzo nam się podoba) i spłukaniu z siebie całodniowego kurzu, udajemy się do kawiarni Hemingway`a. Nasz Masaj czeka na nas przed domkiem i odprowadza nas na miejsce. Po drodze trochę rozmawiamy i mężczyzna mówi, że jest zadowolony z możliwości zarobku w hotelu, gdyż od jakiegoś czasu Masajowie mają problemy ze swoimi stadami - bydło wybija jakaś zaraza i z wielkich stad zostały już resztki. Gdyby nie możliwość zarobkowania na turystach, mieszkańcy jego wioski przemieraliby głodem. A jednocześnie wyczuwam w jego głosie dumę, że jako prawdziwy wojownik może stanowić ochronę dla białych...
Nasz domek w lodgy
Mały tarasik przed domkiem
Kawiarnia Hemingway`a mieści się w grocie z widokiem na leżącą poniżej oświetloną polankę. Tu po zmroku gromadzą się ochotnicy podglądania spektaklu karmienia dzikich zwierząt. Na oświetlony głaz pracownik restauracji wynosi resztki mięsa i kości. Najpierw zlatują się do niego koty. Jedzą, a na obrzeżach światła widzimy już gromadzące się większe zwierzęta. Czekają, aż koty zjedzą miękkie części i wkraczają w oświetlony krąg. To mangusty. Spieszą się z jedzeniem, więc część go ląduje na trawie. Po kilkunastu minutach widzimy jakieś niewyraźne kształty wielkości psa w krzakach. Obchodzą oświetlone pole raz z jednej strony, raz z drugiej, jakby obawiały się ujawnić. W końcu decydują się na wejście w obręb światła. Z podkulonymi ogonami zbliżają się do kamienia i ... trzask ... To hieny miażdżą kości w swych szczękach.
Patrzymy cichutko, aby nie płoszyć aktorów tego spektaklu. Żałujemy tylko, że zdjęcia nie wyjdą dobrze – oświetlenie jest słabe, a lampy błyskowej nie wolno używać. Wreszcie zgarniamy naszego Masaja i idziemy spać do domku. Gdy gasimy światło, spoglądam jeszcze na wielki księżyc widoczny z naszego okna i nieruchomą na tle nieba, ciemną sylwetkę masajskiego wojownika, który stoi na straży naszego wypoczynku. Znowu przypominam sobie, ze jestem w takiej Afryce, jak z dziecięcych wyobrażeń.
Dzień VI - rezerwat Mzima Springs i safari w Parku Narodowym Tsavo West
Powrót do strony o Kenii i Tanzanii
Powrót do strony głównej o podróżach