Rano budzi nas ryk osła. Pozwolono nam wreszcie dłużej pospać, a ten się wyrwał z pobudką! Wychodzimy więc z pokoju, aby porobić zdjęcia hotelowej roślinności. Cały dzisiejszy dzień będzie pod znakiem zwierzaczków, więc może osioł chciał nas odpowiednio nastroić tematycznie.
Abra Minch leży na wysokości Gubałówki w Wielkim Rowie Afrykańskim, który jest częścią największej tektonicznej rozpadliny ziemskiej, biegnącym przez Etiopię, Kenię aż do Zambezi i znanym ze swoich wulkanów i jezior. Nadające nazwę miastu Arba Minch czterdzieści strumieni oraz dwa wielkie jeziora: północne Abaya i południowe Chamo, umożliwiły bujne rozwinięcie się tu roślinności i fauny. Widać to już przy hotelu – na okolicznych drzewach siedzą wielkie marabuty, które żywią się nie tylko rybami, ale też nie pogardzają padliną i odpadkami. Otoczone całkiem wysokimi górami Arba Minch jest bramą do Parku Narodowego Nechisar, do którego udajemy się na krótkie safari.
Marabuty krążą nad...
Arba Minch
Już przy zjeździe z głównej drogi i zagłębieniu się w mniejszą, prowadzącą do dyrekcji parku spotykamy guźce. Całą rodzinką łażą po ścieżce i ryją. Spokojnie możemy im się przyglądać - szczególnie imponująco wygląda tata z zaokrąglonymi kłami.
Miła rodzinka guźców
Na polance tuż przy budynku dyrekcji parku narodowego mamy chwilę, aby pośmiać się z zabaw rodzinki pawianów.
Mama pawianowa z dzieckiem
Ten z lewej to niewątpliwie chłopczyk
W zaroślach jakieś ładne ptaszki utkały ciekawe konstrukcje mieszkalne.
Wjeżdżamy samochodami w gęsty las wysokich eukaliptusowych drzew. Po jakimś czasie opuszczamy samochody, aby przejść się kawałek afrykańską puszczą. Jesteśmy całkiem niedaleko miasta, a las jest pełen zwierzyny. Mamy wrażenie, że czyjeś oczy bacznie nas obserwują. Wysoko w konarach drzew migają nam jakieś sylwetki. Okazuje się, że puszcza roi się od małp. Widzimy, jak nieprawdopodobnie szybko i zwinnie przesuwają się nad nami na swych długich kończynach. Trudno jest je złapać w obiektyw. Niektóre zrzucają na nas z góry łupinki ze skonsumowanych owoców. Mają gęste i długie futro o barwie czarnej z białą peleryną utworzoną z dłuższej po bokach ciała sierści, białym ogonem i białymi bokobrodami. To rzadko spotykane gerezy abisyńskie (Colobus guereza).
Ten ciemny kształt to gereza
Po minięciu potoku wsiadamy do samochodów, które zawożą nas nad jezioro Chamo.
Jedziemy krętą, wyboistą drogą, prowadzącą wzdłuż coraz bardziej wysokich brzegów jeziora, osiągając coraz to dalsze punkty widokowe. Wody w dole skrzą się w słońcu migotliwymi refleksami.
Zajeżdżamy nad jezioro Chamo
Ja na tle jeziora Chamo
Podczas jednego z krótkich postojów dostrzegamy w dole stadko hipopotamów, wystawiających czarne łby z połyskliwych biało – niebieskich wód zatoki.
Jedziemy dalej wąską ścieżką przez busz. Ocieramy się o krzaki, zaczepiamy o gałęzie i trawiaste gniazda ptaków (na szczęście już puste). Możemy się tylko domyślać, ile zwierząt kryje się w tych kolczastych, gęstych krzewach. Przez moment migają nam najmniejsze z antylop dik- dik. Widzą je tylko szczęściarze, z pierwszego wozu.
Ta dig-dig tylko nam mignęła, reszta ludzi w innych samochodach w ogóle jej nie zauważyła
Pozostawiając za sobą akacjowy busz, wyjeżdżamy na wysoko położone plateau, gdzie dominującą roślinnością stają się trawy sawannowe. Tu widoki są bardziej rozległe. Jest to rzeczywiście typowa sawanna, którą tyle razy widziałam na filmach o Afryce. A więc rzeczywiście tu jestem: na afrykańskim safari... Aż trudno uwierzyć...
I od razu spotykamy zebry. Najpierw trzeba je wypatrywać w krzakach, ale potem na odkrytej sawannie demonstrują się nam w całej okazałości. Od razu podnieceni (przynajmniej my z mężem, którzy nie byliśmy nigdy wcześniej na safari) opuszczamy samochody, aby napatrzeć się na nie do syta.
Na początku podniecaliśmy się zebrami, które były ledwo widoczne przez krzaki
Potem spotkaliśmy całe stada, które wychodziły bez obaw na naszą, drogę
więc mogliśmy podziwiać je z detalami
Ależ jesteśmy eleganckie!
Pasiaste „koniki” nie boją się zupełnie koni mechanicznych. Idą spokojnie drogą przed maską dżipa. Jedziemy powolutku za nimi. W końcu postanawiamy pójść kawałek pieszo drogą wśród traw, aby osiągnąć kolejny punkt widokowy na jezioro. Po drodze zebry elegancko pozują nam do zdjęć.
Niektóre zebry spacerowały od nas na wyciągnięcie ręki
Podobno każda zebra ma unikalny układ pasków, ale i tak najlepiej rozpoznawać się węchem...
Z najwyższego, jak dotąd, punktu świetnie widać ogrom jeziora i buszu parku narodowego a z drugiej strony bezkres sawanny. W dole w wodzie jeziora bieli się kolonia pelikanów.
Staś na tle jeziora Chamo
W dole na cyplu widać stado pelikanów
Z lekka zamglony krajobraz sawanny z kwitnącymi na żółto akacjami
Na bocznej dróżce spotykamy małe stadko perlic, które są bardziej płochliwe od zebr i zaraz chowają się w wysokich trawach.
Znowu przejeżdżamy kawałek samochodami, aby osiągnąć środek wielkiej odkrytej sawanny. Tu kolejny leniwy spacer odkrywa przed nami nowe widoki. W oddali widzimy, małe niestety, sylwetki gazeli i antylop kudu.
Gazele, płowe i zgrabniutkie, skubią trawę. Kudu są bardzo duże, masywne z imponującymi skręcanymi ku górze, jak korkociąg, rogami i dużo od gazel ciemniejsze.
Mamy szczęście, że widzimy je w ogóle, bo w ciągu dnia podobno zalegają w trawach. Niestety jedne i drugie trzymają się bezpiecznie daleko od drogi.
Wędrujemy dalej. Zebry stają się dla nas już prawie zwyczajnym widokiem, ale i tak można patrzeć i patrzeć na ich pięknie umaszczoną sierść, biało – czarną szczecinkę na grzbiecie i poczciwe pyski. Podobno nie ma dwóch jednakowo ubarwionych zebr. Ich wzorki stanowią coś w rodzaju linii papilarnych.
W pewnym momencie coś je płoszy i całe stadko pędzi prosto na nas. Wreszcie widzimy je w biegu. Robią to z dużym wdziękiem, choć przecież nie są tak zgrabne jak gazele.
Po minięciu nas zatrzymują się i patrzą na nas uważnie.
Coś ślicznego...
Pół godziny później dochodzimy do miejsca, gdzie pod samotną akacją, znacznie bliżej niż poprzednio, dostrzegamy gazele Granta. Mają ładne umaszczenie brązowo – biało – czarne i długie cienkie rogi. Wyglądałyby podobnie do gazeli Thompsona, gdyby nie czarne paski wykończające białe lustra tyłeczków.
Gazele Granta
Monika zwraca naszą uwagę na krzak, pod którym siedzi para dużych ptaków sekretarzy z charakterystycznymi czubami.
Ptaki te, objęte ochroną, są drapieżnikami żywiącymi się małymi gryzoniami, żabami i wężami, które zabijają ciosem dzioba, lub tak długo stąpają po ofierze, aż będzie wystarczająco ogłuszona, aby ją połknąć w całości.
Sekretarze gniazdują na akcjach.
Na innym krzaku siedzi drugi ptak: popielaty z czerwonymi nogami i dziobem. Może to wrończyk? Ale chyba ma zbyt jasne pióra; wrończyki, jak widziałam na zdjęciach w internecie są lśniąco czarne.
Wracamy z powrotem tą samą kamienistą, malowniczą drogą.
Nagle drogę zagradza nam kroczący dostojnie marabut. Dopiero z bliska widać jakie to wielkie ptaszysko. Nie przejmując się nami zupełnie, schodzi tylko ze środka na pobocze drogi i wędruje dalej. Jego sylwetka przypomina spacerującego człowieka. Mijamy go powoli, a on tylko łypie na nas okiem, jakby chciał powiedzieć: „Do kogo w końcu należy ten teren: do was czy do nas?”
Ciąg dalszy safari nad jeziorem Chamo
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach