Po śniadaniu złożonym jak zwykle głównie z jajek, pakujemy się do dżipów, aby wyruszyć na najbardziej oczekiwaną część wyprawy: do dzikich plemion usadowionych w dolinie rzeki Omo.
Rzeka Omo, jedna z największych w Etiopii, rozpoczyna swój bieg na Wyżynie Abisyńskiej w środkowej części kraju i kończy u zbiegu granic z Kenią i Sudanem, wpadając w Kenii do Jeziora Turkana. Basen rzeki Omo (wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO) jest niezwykle ważny ze względów archeologicznych jak i geologicznych. Znajdowano w nim szczątki najwcześniejszych hominidów, australopiteka i człowieka pierwotnego (Homo erectus), kości dawnych zwierząt i prymitywne narzędzia.
Tu także mieszczą się dwa najdziksze, największe i najbardziej niedostępne parki narodowe w Etiopii: Park Narodowy Omo i Park Narodowy Mago. Przybywamy tu, aby poobserwować wspaniałe krajobrazy i dzikie zwierzęta, ale przede wszystkim zobaczyć najbardziej fascynujące, kolorowe i dzikie plemiona w tym kraju.
Miejsce to jest wyjątkowe, ponieważ na tak niewielkim obszarze zamieszkuje obok siebie wiele plemion, kompletnie różnych pod względem kulturowym.
Szczepów jest ponad dwadzieścia, niektóre liczą dziesiątki tysięcy ludzi, inne niespełna 500, za to kultura każdego jest autentyczna i unikalna. Do większości można dotrzeć tylko samochodami terenowymi, a czasem, gdy spadnie deszcz i to się nie udaje.
Rzekę Omo można przekroczyć tylko łodzią, a po drugiej stronie poruszać się można praktycznie wyłącznie pieszo. Ponieważ nie ma tu infrastruktury (dróg, mostów, elektryczności), wciąż przybywa tu mało turystów - zaledwie 2000 rocznie.
W dolinie rzeki Omo wszystko jest autentyczne: przyroda, ludzie i ich stroje a także wioski, w których mieszkają.
Najpierw jedziemy bitym traktem wśród plantacji bananowca. W mijanych wąskich strużkach potoków myją się nadzy ludzie, kobiety robią pranie. Potem trakt zamienia się w pylistą, wijącą się czerwonawą drogę. Za oknami pojawiają się czasami wśród akacji okrągłe domeczki, kryte strzechą. Blisko nich ciągną się uprawy sorgo.
W szerkim korycie rzecznym snuje się wąziutki potoczek
Czerwona droga...
wśród upraw sorgo
Mijani ludzie mają tutaj inną karnację, niż północni Etiopczycy, bardziej czarną. Rysy twarzy też są już bardziej murzyńskie. Wszyscy machają do nas radośnie, dzieci nawet podskakują z emocji. Chyba jesteśmy dla nich taką samą atrakcją, jak oni dla nas.
Często wołają, prosząc o butelki plastikowe po wodzie, które są tu bardzo cenne. Wielu z nich wędruje z butelkami i podstawkami – poduszkami. Gdy zatrzymujemy się na chwilę, aby z bliska przyjrzeć się kłosom sorgo, natychmiast przybiegają do nas młode dziewczęta plemienia Gamo.
Mają ciekawie plecione tuż przy skórze włosy, które wyglądają zupełnie jak wełniane czapeczki. Następuje wzajemne podziwianie i „obmacywanie” fryzur... Potem pora na sesję fotograficzną.
Dziewczyna z plemienia Gamo
Podziwiamy wełniaste fryzury
A dzieczęta podziwiają siebie na wyświetlaczu aparatu
W miejscowości Konso zatrzymujemy się na chwilowy odpoczynek i wypicie coli. Od razu rzucają się w oczy stroje kobiet. Noszą one własnoręcznie tkane, często z grubej wełny, spódnice z baskinkami. Pasiasty, kolorowy samodział przywodzi na myśl nasze stroje ludowe. Mężczyźni Konso mają natomiast smykałkę do rzeźbienia w drewnie. Wykonują charakterystyczne tylko dla nich postacie ciemnych mężczyzn i kobiet z białymi, wystrzeżonymi zębami i okrągłymi oczami oraz bardzo ciekawe maski, częściowo malowane (nie udało mi się ustalić czym, ale wygląda to jak lakier) a częściowo wypalane. Strugają też dla swoich dzieci mechaniczne zabawki drewniane. Jedną z nich, pajacyka – gimnastyka, demonstruje mi dumny tata ślicznego bobasa.
Kobiety Konso noszą wełniane pasiaki z baskinkami
Ciężka dola afrykańskich kobiet
"Takiego wspaniałego gimnastyka zrobił dla mnie tata"
Kilku młodzieńców oferuje nam do kupienia takie rzeźby, ale uważam, że liczą sobie za nie zbyt dużo Za to kupuję prześliczny naszyjnik z paciorków, prawdziwe arcydzieło koralikowe. Robię to z myślą o synowej, która lubi takie rzeczy.
Nieco dalej zatrzymujemy się w wiosce, aby z bliska zapoznać się z życiem plemienia Konso. Od razu zostajemy oblepieni przez mieszkańców, proszących o zdjęcia za 1 birra. Dochodzi do nas dziewczyna tak zmordowana przyniesieniem ogromnego tobołu chrustu, że nie ma siły o nic prosić. I to jej robię najładniejsze zdjęcie.
Otoczeni
Przytłoczona...
Po uzgodnieniu opłaty za zwiedzanie z szefem wioski, zagłębiamy się między opłotki. Konso mieszkają w okrągłych domach, bardzo przewiewnych, bo pionowo utkanych z patyków, umocnionych poziomymi żerdziami. Nie ma okien, bo po co, skoro ażurowe ściany przepuszczają światło. Za to drzwi zrobione są z gęstej plecionki. Strzechy zakończone są glinianymi dymnikami. Dużo solidniejsze są spichlerze – gliniane, podniesione wysoko nad ziemię na grubych balach z pni.
Wioska Konso
Ten domek gliniany na palach to spichlerz, a mały pleciony - gołębnik?
 
A tu domek mieszkalny z glinianym dymnikiem
W środku w jednej izbie mieszka cała rodzina. Centralne miejsce zajmuje palenisko, zabezpieczone kamieniami. Gospodynie Konso wykorzystują do przechowywania pożywienia naczynia gliniane i owocowe tykwy.
Dalsza droga jest coraz bardziej piaszczysta. Przekraczamy przepływające przez nią w poprzek strumienie. Teraz widać, że rzeczywiście napęd na cztery koła jest niezbędny. A jednocześnie co za frajda. Przy takich przeprawach czekają na nas młodzieńcy Konso z rzeźbami. Ceny, których sobie życzą, są znacznie mniejsze od tych w miasteczku. Wobec tego kupuję parkę brązowych, wielkookich ludzików i oryginalną maskę, aby wzbogacić moją kolekcję. Takich rzeźb nie widziałam w żadnym sklepie z pamiątkami. Mam coś unikalnego!
Przejeżdżamy przez rzeki
Podjeżdżamy na tereny górzyste. Piękne widoki – wśród zieleni wzgórz kryją się kurne chatki. Gdy stajemy, aby zrobić zdjęcia panoramy, natychmiast pojawiają się koło nas półnadzy ludzie. Po krótkich pertraktacjach stary mąż zgadza się na zrobienie zdjęcia swojej żonie.
Nostalgiczna panorama
Na kamienistej drodze dwukrotnie mijamy ciężarówkę i cysternę, które tu utknęły. Z satysfakcją myślimy, że nasze toyoty sprawują się o wiele lepiej.
Wjeżdżamy w busz, składający się przede wszystkim z rozłożystych akacji, które pokrywają drobniutkie białe lub żółte kwiaty oraz kolczastych krzewów. Gdzieniegdzie pojawiają się kopce termitów.
Pędzimy piaszczystym traktem wśród akacji
Sterczące fallicznie kopce termitów
Piękny krajobraz Wielkiego Afrykańskiego Rowu Tektonicznego
Miejsca, gdzie w porze deszczowej było dużo wody, odwadniają się już, a nawet trafiamy na wyraźne wysuszoną glebę. Wygląda, jakby ktoś powykrawał w niej wielkie kawałki puzzli.
Wysuszone jezioro
Tak wygląda etiopska susza...
Dłuższy wypoczynek, połączony z lunchem, mamy w Weyto (Woito). To spora miejscowość, gdzie obok jadłodajni jest możliwość skorzystania ze „sławojki” a nawet umycia rąk w bieżącej wodzie (sprytnie wypuszczanej z beczki z kranikiem). Trochę krępujące jest to, że w ubikacji trzeba korzystać z pomocy pana „spłukiwacza”.
Dosyć długo czekamy na spaghetti (niektórzy co odważniejsi - na indżerę). Siedzimy na drewnianych ławkach, przykrytych matami i łapiemy pchły, które próbują zrobić sobie też ucztę, ale naszym kosztem. Ja obserwuję grupkę rozbrykanych dzieciaczków, które włażą na samochody. Równie żywiołowo cieszą się, widząc swoje zdjęcia na wyświetlaczu aparatu.
Etiopska restauracja
Z lewej ubikacja, z prawej umywalnia
Tu można posilić się indżerą, ale też spaghetti i coca - colą
Śliczne i roześmiane dzieciaki
Pojawia się też śliczna dziewczyna z plemienia Ari, na którego terytorium teraz jesteśmy. Jako ozdobę ma naszyjnik ze „zdobyczy cywilizacyjnych”. Zgodnie z panującym w jej plemieniu zwyczajem nosi warkoczyki posmarowane błotem.
Zadowolona, że zarobiła kilka birrów, pozuje nam z dużym wdziękiem.
Dzień XI - Dolina Omo - cd
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach