Jedziemy dalej przez sawannę, okraszoną gdzieniegdzie akacjami i kopcami termitów, aż tu nagle przy jednym z kopców wyrasta przed nami grupka nagusów.
Przed nami symbol sawanny - akacja
Coraz liczniejsze kopce termitów
Naszego przyjazdu wypatruje chłopak, który wdrapał się na kopiec. Poza tym jest kilkoro dziewcząt i dzieci. Nad nimi czuwają trochę z oddali starsi. To plemię Tsamai (Tsemay) w pełnej krasie.
Dziewczęta przystrojone są szerokie bransoletki, naszyjniki i opaski do włosów wykonane z koralików. Zamiast spódniczek noszą przepaski z frędzli. Jedna ma skórzaną kamizelkę, obszytą gęsto muszelkami. Druga nosi coś prześlicznego – skórzany fartuszek udekorowany szlaczkami z muszli.
Młodsze dzieci, które nie mają takich ozdób, wplatają do włosów wszystko, co tylko trafi im do rąk. Okazuje się, że inwencja ludzka nie zna granic, byle tylko się upiększyć i wyróżnić.
Nie są nachalni, a wręcz przeciwnie, jakby zawstydzeni zainteresowaniem. Robimy jednej z dziewcząt zdjęcie i daję jej T-shirta w nagrodę, a ona natychmiast odnosi go starszej kobiecie.
Oglądają go z wielka uwagą. Inne dzieci dostają od nas słodycze i od razu się do nas kleją. Słodycze jedzą w specyficzny sposób: liżą kilka razy cukierka i zawijają w papierek, aby na dłużej starczyło.
Młodziutka dziewczyna Tsamai z pewnym zażenowaniem prezentuje swe ozdoby sztuczne i naturalne :)
A jeszcze młodsza dziewczynka pokazuje swój strój zrobiony z koziej skóry
Dla niektórych zabrakło pięknych strojów plemiennych i T-shirtowych odpadków, ale i tak potrafili się przyozdobić
Zachwyceni tak przyjemnym spotkaniem z pierwszym „dzikim” plemieniem ruszamy dalej. Wspinamy się coraz wyżej przez malownicze góry...
aby dotrzeć do Kai Aftar (Key Afar). Miejscowość ta leży na styku terytoriów trzech plemion: Banna, Tsamai i Ari. I właśnie te plemiona spotkać można na targu, na który przyjeżdżamy. Wygląda on tak malowniczo i oryginalnie, że ledwo słuchamy wyjaśnień Samuela, tak chcemy zagłębić się w ten tłum. Mieszają się tu cywilizacja nasza z odrębnością społeczności, które żyją tak, jak przed stuleciami. Ludzie ubrani „po naszemu”, obsługujący stragany z typową odzieżą, ręcznikami, materiałami lub żywnością oblegani są przez gromadę wystrojoną w kozie skóry, naszyjniki, pióra, najczęściej bosą. Między nimi swobodnie wałęsają się kozy.
Na targu w Kai Aftar
Przeplatają się tu obiekty z naszej cywilizacji...
z afrykańską rzeczywistością
Chodzimy po targu nie mogąc się napatrzeć. Staś robi zdjęcia z biodra, metodą opracowaną w krajach arabskich. Podchodzi do nas kilkunastoletni, sympatyczny chłopak i zagaja rozmowę. Nazywa się Aman, uczy się w szkole na 4 poziomie i za dwa lata, po zakończeniu szkoły, chce zostać przewodnikiem.
Predyspozycje ma: mówi bardzo dobrze po angielsku, jest komunikatywny i kulturalny i podaje nam masę ciekawych informacji o ludziach, oglądanych na targu.
Prezentuje ich nam w sposób delikatny, w widoczny sposób szanując ich odrębność (pewno jest jednym z nich, tylko bardziej ucywilizowanym i wykształconym, bo skąd by tu się wziął?)
Tych informacji jest tyle, że wkrótce część mi się miesza. Dowiaduję się, że dziewczyny Ari to te z krótkimi warkoczykami, wymazanymi brązowym błotem, dziewczęta Tsamai są ubrane w kozie skóry a Banna mają obroże z paciorków.
Dziewczęta Tsamai, gdy są jeszcze panienkami, chodzą topless, ubrane tylko w paciorki i skóry, przepięknie wyszyte muszelkami – później już się zakrywają.
Mężczyźni mogą mieć kilka żon, zależy to od ich zamożności – na 5 żon stać już tylko prawdziwego bogacza. Status żony z plemienia Banna rozpoznaje się po rodzaju ozdób, które nosi: pierwsza żona dźwiga ciężkie metalowe naszyjniki z metalową tutką, trzecia ma już tylko naszyjnik z paciorków, oplatający wysoko szyję.
Pierwsza żona, która urodziła pierworodnego syna ma szczególny przywilej: nosi po jego obrzezaniu pasek z paciorków zakończony wplecionym w niego wysuszonym napletkiem. Aman pokazuje nam taki pasek u jednej z pań.
Chłopcy Tsamai wyróżniają się naszyjnikami i kolczykami z korali. Gdy młodzieniec szuka żony, przytwierdza sobie jeszcze do opaski na głowie dwa pióra.
Aman pokazuje nam też mężczyznę ze skomplikowaną fryzurą w postaci koka, utwierdzonego jakąś masą z przyczepionym piórem. Taki uczesanie to chwalebny symbol odwagi,
ogłaszający, że mężczyzna zabił już dużego zwierza (lwa, bawoła albo antylopę) i tym samym przeszedł już inicjację, może więc się ożenić z dziewczyną, którą kocha. Aman mówił o tym z prawdziwym przejęciem i nabożnym podziwem.
Ten młody chłopiec Tsamai szuka żony
Portret dojrzałej kobiety - pierwszej żony z plemienia Banna
Młoda dziewczyna
Niestety nasze skromne fundusze jedno-birrowe szybko się wyczerpują i nie możemy zrobić tak dużo indywidualnych zdjęć, jakbyśmy chcieli (część musimy zostawić przecież na inne plemiona).
Na bazarze jest tak barwnie i egzotycznie, że można by tu zrobić tych zdjęć dziesiątki. Niedługo zresztą bazar pustoszeje i ludzie wyruszają do domostw. Niektórzy mają przed sobą dwudniową drogę...
Nas dalsza droga prowadzi znowu przez góry i rzeki do miasta Jinka na wysokości 1500 m npm. Po drodze mijamy grupki nagich dzieci, które na nasz widok wyczyniają różne sztuczki gimnastyczne, aby zwrócić naszą uwagę: skaczą, robią przysiady, stają na rękach lub wbiegają pod samochody. Są też nagusy, które stoją wzdłuż drogi na szczudłach. No cóż, jeśli chce się zarobić trochę pieniędzy, trzeba na nie zapracować....
Cóż za determinacja!
Jinka zaskakuje przede wszystkim bardzo szeroką arterią główną, która co prawda jest piaszczysta a nie asfaltowa, ale za to jest dwujezdniowa z pasem zieleni pośrodku, ozdobionej kwitnącymi dżakarandiami. Chodzą nią ludzie i krowy, czasem przejedzie skuter. Przed naszym hotelem stoją przedziwne taksówki: przednie zawieszenie z jednym kołem, jak u skutera i kabiną samochodową, tylne zaś samochodowe, dwukołowe z blaszaną paką i plandeką. Całę miasto to zbiorowisko bud.
Taksówki w Jinka
Główną drogę w Jinka porastają po bokach drzewa fioletowo kwitnących dżakarandii
I po tej drodze głównie chodzą krowy
Hotel jest zdecydowanie najgorszy ze wszystkich dotychczasowych. Łazienka ciemna i odrapana, ale z bieżącą wodą ( i latającymi komarami). Pokoje posiadają blaszane, prowadzące na podwórze drzwi, z takimi dużymi szparami, że może się przez nie przecisnąć wąż a nie tylko skorpion czy pająki. Ponieważ panicznie boję się jednych i drugich, stosuję przez cały pobyt zasadę, że nigdy nie zostawiam otwartego bagażu nawet na chwilę. Jest to trochę kłopotliwe, bo trzeba ciągle te walizki i plecaki zamykać i otwierać, ale przynajmniej nie boję się potem wsadzić do nich ręki. Tak samo wyrobiłam sobie odruch wytrząsania ubrania i butów, zanim je na siebie założę. I nie jest to chyba przesada. Monika mówiła, ze kiedyś przywiozła do Warszawy żywego skorpiona w kieszeni spodni.
W pokoju fruwają sobie radośnie komary żądne krwi i nie ma jak się ich pozbyć (ze względu na tę szparę w drzwiach). Na szczęście nad łóżkiem wisi moskitiera, choć po rozłożeniu okazuje się być podarta w miejscach, gdzie dotykają do niej poduszki. Smarujemy się więc środkami przeciwkomarowymi i łykamy przy kolacji Malarone. No cóż, chciało się do dzikiej Afryki, to poza przygodą i ekscytującymi widokami, trzeba też znieść trochę niewygód....
Na szczęście jest też w tym hotelu coś ładnego – palmy i pięknie kwitnące kwiaty, zwłaszcza hibiskusy oraz jednocześnie kwitnące i owocujące mango.
Kwiaty i owoc mango
Na kolację dostajemy znowu spaghetti, a na śniadanie zamawiamy znowu jajka. Nasz kucharz Jasmin, który lustrował hotelową kuchnię w trakcie przygotowywania naszego posiłku, kręci nosem na to jedzenie i zapowiada, że jutro, gdy my pojedziemy na dalszą „eksplorację dzikich”, on przygotuje dla nas przyzwoity lunch. Spędzimy w tym hotelu jeszcze jedną noc, więc wieziony przez nas z Addis Abeby Jasmin może wreszcie popisać się swoimi talentami.
Dzień XII - Plemię Mursi
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach