Budzimy się znów przed świtem, ale wspaniale wypoczęci – nie ma to jak nocleg na świeżym powietrzu. Po ciemku dokonujemy niezbędnych ablucji (częściowo przy pomocy wilgotnych chusteczek higienicznych, bo wody są minimalne ilości). Jeszcze pakujemy walizki i wystawimy je przed namioty, aby równo ze wschodem słońca siąść na świeżym powietrzu do śniadania, przygotowanego przez nieocenionego Jasmina (jak zwykle jajka, ale też dżemy i nawet miód). Potem mamy sporo czasu na obserwację życia campingowego, czekając na zlikwidowanie przez kucharza z pomocnikami naszej kuchni oraz zwinięcie obozu przez naszych kierowców i zapakowanie wszystkiego na samochody.
Dobre śniadanie smakuje jeszcze lepiej na świeżym powietrzu; Jaśmin przy pracy
Mycie naczyń i porządki w kuchni po śniadaniu
Sprzątanie obozu i pakowanie się
Nasza grupa
Mamy też czas, aby rozejrzeć się w położeniu naszego campingu. Tuż koło nas znajduje się koryto wyschniętej rzeki. Sądząc po szerokości wadi, musi ona być całkiem spora w porze deszczowej (od czerwca do września). Próbujemy też wyśledzić, co tak pięknie umilało nam tutejszy pobyt śpiewaniem. I znajdujemy ślicznego ptaszka o lśniących szafirowo - szmaragdowym grzbiecie i pomarańczowym brzuszku. Jest to przedstawiciel rodziny szpaków: błyszczak rudobrzuchy.
Staś na brzegu wadi
Muzykalny błyszczak rudobrzuchy
Na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie naszej dzielnej kulinarnej ekipie i ruszamy.
Dziś jedziemy z powrotem na wschód i północ, zakreślając po dolinie Omo pętlę, która zamyka się w Weyto, aby potem przebytą już raz drogą wyprowadzić nas do Arba Minch. Na razie przedzieramy się przez zielone, pokryte sawannową roślinnością góry, wąską i kamienistą drogą wzdłuż wyschniętego koryta rzeki. Momentami droga prowadzi nawet środkiem wadi.
Jedziemy suchym korytem rzecznym
Wzniesienia z łagodnych i zaokrąglonych zmieniają się w bardziej strome, pojawiają się też skalne ostańce. Kiedy droga się poszerza, pędzimy już całkiem szybko, nie zważając na wystające tu i ówdzie głazy. Kierowcy lawirują czasem między nimi – takie typowe dżip – safari.
Po szalonej jeździe wyschniętym korytem rzeki, wypadamy znowu na ubitą drogę, ciągnącą przez sawannę. Tu trzeba zwolnić, bo pojawiają się już znowu siedziby ludzkie.
To tereny plemienia Arbore, słynącego z malowania twarzy i ciała w kolorowe kropki.
W jednej z wiosek wylegli na drogę chyba wszyscy mieszkańcy, próbują wymusić na nas postój. Ponieważ jest ich bardzo dużo i wyglądają na bardzo agresywnych, mijamy ich. Zatrzymujemy się dopiero przy mniejszej grupce.
Ale wkrótce okazuje się, że nie zrobimy tu dużo zdjęć. Są nachalni, nie dają się rozdzielić i ustawić do fotografowania osobno, a nawet, gdy to się w końcu udaje z pojedynczymi osobnikami, to i tak wszyscy wyciągają ręce po pieniądze. Ruszamy więc szybko dalej. A szkoda, bo naprawdę są efektowni.
Krajobraz zmienia się trochę. Jedziemy teraz przez tereny bogate w jeziora, toteż pojawiają się pola uprawne tefu i sorgo i stada ptaków. Najczęściej widać brodzące i żyjące tu w koegzystencji bociany i marabuty.
Pojawia się też dziewczyna z dzieckiem na ręku. Jaka cicha i nieśmiała w porównaniu ze swymi niedawno obserwowanymi pobratymcami. Taka afrykańska Madonna.
Po trzech godzinach jazdy, licząc od wyruszenia z Turmi, dopada nas pech... Nasz samochód nagle krztusi się i staje. Dym unoszący się spod maski świadczy, że awaria tym razem jest poważniejsza. Pęknięta chłodnica uniemożliwia dalszą jazdę. Nie pojedziemy też w dwie ekipy jednym samochodem (dżipy nr 1 i 2 tak daleko odsadziły się od nas, że nie zauważyły co się stało). Do Weyto jest około 30 km, więc dzielimy się na 2 grupki. Halina z Markiem, z którymi przebyliśmy całą drogę po południowej Etiopii, wyruszają do miasteczka drugim samochodem razem z jego ekipą (razem 6 osób). A ja z mężem zostajemy z naszym kierowcą i mechanicznym wrakiem, czekając na pomoc.
Czekanie na pomoc na afrykańskim pustkowiu ma swój niezaprzeczalny urok
Okazuje się, że jest to całkiem dobry wybór. Zamiast gnieść się w samochodzie zostajemy w szczerym polu w kompletnej ciszy. Słońce mocno praży, ale na szczęście mamy jeszcze zapas wody. Za chwilę okazuje się, że cisza dźwięczy, brzęczy, nabrzmiewa odgłosami natury. Mamy możność ją poobserwować w całkowitym spokoju. Dostrzegamy całą rodzinkę motyli, uwijających się w błocie; żeglujące po niebie duże ptaki (chyba ibisy i bociany); pobekujące pasące się niedaleko owce. Po jakimś czasie otacza nas dostojne stado krów.
Droga za nami
Stadko motyli i owiec
Ibis? Bocian?
Droga przed nami
Abisyńskie krowy
Pojawienie się po godzinie drugiego samochodu, przerywa naszą sielankę. Podczepiamy nasz dżip na hol i wolniutko zjeżdżamy do Weyto. Po drodze przed naszymi oczami rozciągają się plantacje bawełny. Niesamowicie wyglądają góry bielutkiego puchu zebranej bawełny.
Bawełna na polu i już zebrana
W Weyto odstawiamy samochód do naprawy a sami usadzamy się w trzech dżipach. Niestety okazuje się, że z powodu opóźnienia, nie mamy już czasu, aby zboczyć do interesującego dzieła natury - skalnych ostańców, które mieliśmy w programie zwiedzania. Ściśnięci jak sardynki w puszce (dołączyliśmy ze Stasiem do Lidki i jej syna Piotrka i całą drogę nawijamy z Lidką, która jest osobą bardzo komunikatywną) jedziemy do Konso, przedzierając się znowu przez malownicze góry, udekorowane tarasami uprawnymi i wdzięcznymi okrągłymi domkami plemienia Konso.
Ciekawy domek Konso z dobudówką
W każdej mijanej, ledwo ciurkającej strudze wody gaszą pragnienie ludzie i krowy. Jest rzeczywiście gorąco. Równikowy klimat daje się we znaki.
W Konso zjadamy lunch, zamówiony wcześniej przez Monikę, która trochę późno zorientowała się, że mieliśmy awarię i czekała tu na nas. Na większości terytorium Etiopii nie działają telefony komórkowe, więc nawet nie było jak jej zawiadomić.
W spożywaniu posiłku towarzyszy nam prześliczny błękitno- szafirowy ptaszek, który w ogóle nie boi się nas.
Skacze nad naszymi głowami po gałęziach rozłożystego fikusa, pod którym postawione są stoliki, spoglądając na mnie filuternie żółtymi paciorkami oczu. Cały czas pięknie śpiewa, modulowanymi, perlistymi ariami.
Zachwycona urządzam mu całą sesję fotograficzną. Nikt z nas nie znał jego nazwy, ale już w Polsce odnajduję jego zdjęcie w internecie. Ma prześliczne i jakże stosowne imię Błyszczak Lśniący i należy do rodziny szpakowatych. Nic dziwnego, że był taki rozśpiewany i towarzyski.
Po lunchu poznajemy ciekawą wioskę ludu Konso, ciekawą, bo jest to wioska obronna. Chroniona jest przed napadami wrogich plemion przez dwa rodzaje ogrodzeń: całkiem wysoki mur kamienny i zeribe z konarów drzew. Między nimi prowadzi wąskie przejście pełniące rolę ulicy i ewentualnych stanowisk obronnych. Każda posesja zresztą zabezpieczona jest takim drewnianym płotem, za nim kryją się chata, ludzie i bydło. Tym samym płotki wyznaczają jednocześnie wewnętrzne uliczki wioski.
Mur, broniący wioskę Konso
Wioska Konso
Uliczki i płotki
Domek Konso i ażurowa stodoła
Domki nie różnią się specjalnie od poznanych przez nas do tej pory: okrągłe, ogacone krowim nawozem z dachami z ładnie przykrojonej słomy, których szczyt zabezpieczony jest przed rozwaleniem i przedostawaniem się do środka wody deszczowej starymi glinianymi garnkami.
Strzecha wykończona glinianym dymnikiem
Konso tworzą spójną społeczność, mają nawet wspólny dom, w którym odbywają się narady starszyzny plemiennej a młodzi narzeczeni przygotowują się do ceremonii zaślubin. Wygląda on szczególnie okazale.
Konso mają też inne oryginalne zwyczaje. Każde nowe pokolenie stawia na pamiątkę na centralnym placu wielki drewniany drąg, a osoby szczególnie zasłużone dla społeczności mają nawet stawiane kamienne pomniki – obeliski.
Brama do wsi i drągi
A to są pomniki
Cała męska część mieszkańców oprowadza nas po swojej miejscowości z wielką pompą. Tylko panie gdzieś się pochowały. Dzieci dostają od nas słodycze i od razu buzie im się śmieją.
Potem odbywamy już tylko podróż powrotną do Arba Minch do znanego hotelu, gdzie czekają nas wspaniałe zdobycze cywilizacji: kąpiel pod ciepłym prysznicem w przyzwoitej łazience, wygodne łóżko z moskitierą (niedziurawą) i dobra kolacja ze wspaniałymi zmiksowanymi napojami z papai i marakui.
Małe antylopy i wiecznie głodne koty dopraszają się o okruchy z pańskiego stołu, woda w fontannie szemrze nastrojowo. Możemy nawet zrobić przepierkę i wyjąć wreszcie ciuchy z walizek, bowiem spędzimy tu dwie kolejne noce. Po prostu żyć, nie umierać...
Dzień XV - Safari w Parku Narodowym Nechisar
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach