Kolejny dzień. Znowu ranna pobudka, gdy jeszcze jest ciemno. Pośpieszna chlapanina w zimnej wodzie w obskurnej łazience. Znowu jajka na śniadanie, zjadane o ledwie szarzejącym poranku, okraszone środkiem antymalarycznym.
Nasłuchiwanie budzących się do życia z nocnego letargu ptaków czepig, które wkrótce na pobliskim krzewie mango konsumują własne śniadanie, wykonując przy tym dziwne akrobacje dzięki swym ruchomym palcom.
Wdychanie rześkiego, górskiego powietrza (choć dla Etiopczyków 1500 m npm oznacza dolinę, to ja ciągle porównuję te wysokości do naszych i wychodzi mi, że jesteśmy na Pilsku). O 6 rano świecące nieprzerwanie od 12 dni słoneczko radośnie oznajmia kolejny cieplutki dzień, gdy my wsiadamy już do dżipów.
Przed nami podróż na południe, tuż nad granicę z Kenią do miejscowości Turmi. Przed bramą hotelu stoi Bilbo z kuzynem i macha mi na pożegnanie.
Czepigi zajadają śniadanko na drzewku mango
Po zjechaniu w dół z bogatej w owocowe drzewa i siedziby ludzkie wyżyny i wymianie kolejnego koła...
...pędzimy znów przez piękne, puste sawannowe tereny mimo, że droga jest piaszczysta.
W ramach narodowego programu budowy dróg, prosto, jak z bicza strzelił, wytyczono trasę między oboma miastami i wykarczowano szeroki kawałek buszu.
Ale przyroda się tak łatwo nie poddaje: środek nawierzchni już zarasta trawa i małe krzaczki. Tylko wyjeżdżony bok tego wykarczowanego terenu jakoś jeszcze się trzyma.
Ziemia jest tu czerwonawa, co przy zieleni kolczastych krzewów i pojedynczych akacji, dodaje tym terenom dodatkowego kolorytu. Wzdłuż drogi rosną też intrygujące karłowate drzewka, intensywnie złocące się dziwnymi kwiatami. Na jednym z postojów przyglądamy się im z bliska: są jednymi z ładniejszych drzewek, jakie widziałam. Zielone, delikatne, mimozowate listeczki okraszone są żółciutkimi, jak kurczątka, pomponami kwiatów. A kora – coś przedziwnego - gładki pień drzewka obłazi różowymi płatami kory, jakby schodziła z niego olejna farba. To drzewko akacjowe z rodziny mimozowatych Caro.
Akacja Caro
Śliczny żółty pomponik akacji Caro a obok kora drzewka
Na tej pustej pozornie sawannie żyją ludzie. Wystarczy zatrzymać się na chwilę, a z wydawałoby się dzikiego buszu wybiegają zaciekawione nami osoby. Z jednym z młodzieńców, oderwanym naszym pojawieniem się od pracy na roli, robię sobie zdjęcie. Ubrany jedynie w paciorki i ręcznik, przepasany wokół bioder, jest bardzo uradowany spotkaniem białego człowieka i zdziwiony obdarowaniem go koralikami.
Spontaniczne spotkanie w etiopskim rolnikiem
Co jakiś czas mijamy też ludzi na obrzeżach drogi. Kobiety przywalone ciężarami do ziemi, wracające z targu do domu, mają jeszcze ochotę, aby nas pozdrawiać. Jesteśmy już na terytorium Hamarów.
To niewątpliwie najbardziej rozpoznawalne plemię w dolinie rzeki Omo. Jest ich około 35 tysięcy.
Ich kobiety najczęściej chodzą ubrane w tradycyjne skórzane stroje, wspaniale obszyte czerwono - żółtymi pasami koralików.
Mamy okazję podziwiać je w całej krasie na targu w jednym z miasteczek, gdzie zatrzymaliśmy się na lunch. Targ - marzenie – całkowicie autentyczny i egzotyczny. Normalnie ubranych ludzi można tu policzyć na palcach: poza naszą grupką plączą się jeszcze dwie pary białych. Reszta to Hamarowie, ubrani w sposób tradycyjny. Jest tu tylko jedno czy dwa tradycyjne stoiska handlowe, natomiast kwitnie handel wymienny: każdy przyniósł i położył przed sobą na ziemi jakiś wytwór swoich rąk, czy plon ze swojego poletka. Jedni oferują mniej lub bardziej ozdobione tykwy na wodę, krew i mleko, inni koraliki, drewniane poduszki. Dalej można sprzedać i kupić wiązki siana, drewna, ziarno sorgo lub tefu, kury, masło, różnokolorową glinkę lub gotową maź do makijażu.
Targ hamarski
Rozwieszone na tyczkach koce choć trochę chronią przed słońcem
Na targ przychodzi większość mieszkańców okolicy, głównie kobiety, bo jest to nie tylko miejsce transakcji, ale przede wszystkim spotkań, nowin, plotek. I nikogo nie przeraża długa wędrówka. Na razie siedzą w cieniu drzew całymi grupkami, plotkując i zbierając siły do drogi powrotnej. Na nas nie zwracają w ogóle uwagi, można robić normalnie zdjęcia, byle niezbyt nachalnie. Z bliska widać, że większość kobiet ma grube blizny na plecach, wyglądające jak ślady po biczowaniu. Rzeczywiście są to ślady zwyczajowego rytuału, polegającego na biciu do krwi witkami. Ale dziewczęta nie są do tego zmuszane. Gdy dorastają, same wybierają sobie chłopców do wykonania rytuału i nakłaniają ich do ostrzejszego bicia. Nie mogą okazać lęku ani bólu a blizny noszą potem jako coś chlubnego. Wiąże ich potem z wybranym chłopcem braterstwo krwi: do końca życia mogą liczyć na ich opiekę (choć niekoniecznie ożenek)
Kobiety hamarskie poubierane są tradycyjnie w kozie skóry, ale niektóre na targ założyły zdobyczne koszulki
Poza bliznami kobiety Hamarów słyną ze swej urody i zachwycają strojami wykonanymi z koźlej skóry i sznurów koralików w przeważających kolorach czarno – czerwono - żółtym. Mają charakterystyczne kości policzkowe. Najbardziej jednak wyróżnia ich zwyczaj smarowania całego ciała grubą warstwą mazi o kolorze głębokiej miedzi. Na głowach mają fryzury, przywodzące na myśl błotniste dredy czyli setki niewielkiej długości kosmyków, posklejanych mieszaniną rudej gliny i masła. Stroju dopełniają kolczyki, bransoletki lub naszyjniki z korali lub muszli. Jakby tego było mało, mężatki noszą po kilka ciężkich miedzianych obroży, zazwyczaj z 10 centymetrowym klinem z przodu i metalowe bransolety. Całość tworzy niezwykle harmonijny kolorystycznie wygląd. Poubierane w zwierzęce skóry i zakute w miedziane ozdoby, wyglądają jakby pochodziły z epoki kamienia łupanego. Ale do tego sprawiają wrażenie osób niezależnych i pewnych swojej wartości, może nawet dumnych..
Tradycyjnie ubrana hamarska piękność
Chłopcy nie malują się błotem, ale czeszą też w warkoczyki. Noszą ozdoby z koralików i miedziane bransolety. Jeden z nich zaczepia nas na targu, oferując do sprzedania drewnianą poduszkę. Po krótkich targach wymieniam ją na starego T-shirta, ale mam też ochotę na jego czerwono – czarny naszyjnik. Proponuję za niego inną koszulkę. Ale młodzieniec nie chce się go pozbyć i za chwilę przynosi mi inny okaz, który już mi się mniej podoba. Rezygnuję więc z transakcji.
Chodzimy jeszcze długo po targu, chłonąc lokalne obrazki. Właściwie każda scenka rodzajowa zasługiwałaby na uwiecznienie. Ale nie chcemy się zbytnio narzucać tym ludziom. Tym bardziej, że trafiamy również na starszych, którzy nie życzą sobie zdjęć i zasłaniają się, widząc nas. Jeszcze nie tak dawno plemiona nie znające naszej cywilizacji wierzyły, że robiąc zdjęcia odbieramy im dusze. Chyba jedną z takich kobiet spotykamy na targu, gdyż nagle zatrzymuje się na nasz widok. Idący przed nią mąż już dawno nas minął, a ona wyraźnie się boi. W końcu przemyka się cichutko, cały czas kontrolując nas, ale jeszcze po odejściu obraca się i grozi mi ostrzegawczo palcem.
Dalsza jazda taką samą, jak poprzednio, drogą umożliwia nam znowu obserwacje krajobrazu sawanny z akacjami i krzewami. Zaczynają się też pojawiać młode baobaby. Nad nami kołuje drapieżna kania ruda.
Krótki przystanek na sawannie
Ja, akacja i młody baobab
Ruda kania
Co jakiś czas wyskakują na drogę pomalowani na biało chłopcy, klaszczący w ręce z entuzjazmem. Tak malują swoje ciała tutejsi mężczyźni przed rytualnymi tańcami. W końcu coraz więcej hamarskich kobiet, ciągnących poboczem z tykwami i tobołkami, sygnalizuje nam, że zbliżamy się do Turmi, stolicy tego ludu.
Zajeżdżamy na camping, gdzie rozbijamy obóz. To znaczy: nam rozbijają obóz. Nasi kierowcy. Biali członkowie ekspedycji, jak przystało na "rasę panów", po opuszczeniu dżipów i zmyciu potu i kurzu po podróży pod cieniutkim strumyczkiem prysznicu (jest ponad 30 stopni), siadają na krzesełkach z butelkami trunków w ręku i czekają, aż wszystko będzie gotowe. Podobno to normalne w Afryce - biały turysta nie powinien wykonywać czynności, które można zlecić obsłudze. Ale ja tak nie potrafię. Wycieram nasze walizki po jeździe z kurzu, wybieram dla nas namiot, sprawdzam, czy nie ma w nim dziurek (ze względu na robactwo, którego się boję), oblekam nasze materace w pokrowce ( bo miejscowi robią to, "szlajając" materiałem po piachu – to po co to w ogóle oblekać?), na koniec w środku urządzam nasze spanie, przyszykowując kosmetyki, leki i czołówkę, aby były pod ręką, gdy wrócimy do namiotu po ciemku (na campingu nie ma elektryczności), zasznurowuję dokładnie namiot, aby żaden "ścierwnik" się nie przedostał do środka i dopiero idę się napić.
Rozkładanie obozowiska
Po zagospodarowaniu się wędrujemy do pobliskiej wioski Hamarów na pokaz tańców. Opłatę ustalamy z góry dla całej społeczności i w ramach umowy mamy zagwarantowane nielimitowane wykonywanie zdjęć. Czekamy jeszcze na przyjazd dwóch innych wycieczek i w tym czasie możemy przyjrzeć się domostwom, wykonanym z żerdzi z dachami krytymi sianem. Na środku chaty jest palenisko, na którym gospodynie pieką chleb ze sfermentowanego sorgo lub indżerę. Nie ma właściwie żadnego sprzętu, oprócz legowisk z koziej skóry, na którym śpią wszyscy członkowie rodziny. Oj, daleką drogę przebył już kilkunastoletni Bilbo, który prosił o kupno oksfordzkiego słownika.
Okolice Turmi
Harmarskie domki
Nasz przewodnik w hamarskiej chacie
W miarę jak schodzą z pola i targu członkowie plemienia, powiększa się grupka chętnych do tańca. Przed domami siada inna grupka - kobiet z małymi dziećmi, które będą obserwować zabawę. Dla nas też, na piachu przed jedną z chat, porozpościerano skóry do siedzenia. Ale kto by tam siedział, gdy dookoła jest tyle od obejrzenia. Nareszcie możemy do woli podziwiać i uwieczniać kolorowe skórzane stroje i misterne, pięknie lśniące miedzią, „błotne” fryzury kobiet oraz bogate barwami, metalowo – paciorkowo – muszelkowe ozdoby obojga płci. Posmarowane błotnistą mazią skóry dziewcząt wyglądają zaskakująco estetycznie (a nawet powiedziałabym apetycznie). Mężczyźni, ubrani są mniej tradycyjnie, niektórzy noszą podkoszulki, ale dookoła bioder owijają się kawałkami materiałów. I nie żałują sobie naszyjników, metalowych bransolet i charakterystycznych czapeczek. Ci, którzy w ostatnim czasie ubili większego zwierza lub wroga, dumnie upinają na głowie wspaniały kok, któremu towarzyszy strusie pióro.
W oczekiwaniu na zabawę
Ten pan z piórkirm chlubi się zabiciem dużego zwierza
  
Prezentacja fryzur
Czekoladowa piękność
Zaczynamy zabawę. Mężczyźni formułują koło, śpiewają i klaszczą. Dziewczęta gromadzą się razem na zewnątrz koła. Śmieją się i dowcipkują. Po jakimś czasie panowie zaczynają skakać, posuwając się dookoła. Co odważniejsze (lub bardziej zainteresowane) dziewczyny podbiegają do wybranego pana tak, aby go kopnąć w spodnią część stopy. Wtedy mężczyzna wypada z kręgu i skacze za dziewczyną, aż ją dogoni. Nie wiem, jaka jest wymowa tej zabawy, ale mnie kojarzy się z podrywami we wczesnych latach młodzieńczych.
Panowie śpiewają i klaszczą
Potem zaczynają podskakiwać
Zainteresowane dziewczęta zaczynają grupować się razem
Przełączyć się?
Dziewczęta już sformułowały krąg
Celne kopnięcie... i już chłopak podąża za dziewczyną
Młodsze dziewczęta są jeszcze zbyt nieśmiałe, ale już wyrażnie zainteresowane
Którego by tu poderwać? ... To chyba będziesz Ty!
Hamarowie słyną z bardzo osobliwego zwyczaju inicjacyjnego. Nie tylko dziewczęta muszą dowieść swojej odporności na ból, gdy pozwalają się biczować witkami. Chłopcy, aby dowieść, że są mężczyznami, spędzają kilka dni samotnie w buszu, samodzielnie zdobywając wodę i pokarm. Gdy wracają do domu, malują ciało i poddają się ostatniej próbie odwagi, którą są skoki przez byki. W dniu próby ustawianych jest obok siebie kilkanaście krów. Chłopcy poddawani inicjacji, wskakują na pierwsze zwierzę, by potem przeskakiwać z jednego na drugie. Na końcu muszą zawrócić i przebiec po byczych karkach w drugim kierunku. Dopiero wtedy mogą się myśleć o ożenku.
Tu widać poznaczone bliznami ciała dziewcząt
Szybko nudzi nam się oglądanie mało finezyjnych i powtarzających się tańców i skupiamy się bardziej na dzieciach. Obserwują zabawę bardzo uważnie, ale gdy tylko zaczynamy robić im zdjęcia, oblepiają nas zaciekawione. Dzieci są zawsze najwdzięczniejszym obiektem zainteresowania. Te są zaś wyjątkowo słodkie...
Przyglądamy się zabawie
Z gołą pupką
Czy jestem fotogeniczny?
Mała modelka
I po co komu ubranie?
Słodkie maluchy ze wzdętymi brzuszkami
Ja z moją małą modelką
Dzieci oblepiały nas na zawołanie
Z pewnego bezpiecznego oddalenia przyglądają się wszystkiemu matki z małymi dziećmi i jeden, jedyny starszy mężczyzna, którego w wiosce zauważyliśmy. Czy to znaczy, że jest to wioska tylko młodych, czy też starsi pochowali się przed nami z obawy przed kamerami?
 
Matki z dziećmi i struszkowie nie uczestniczyli w zabawie
Opuszczamy wioskę i wracamy przez sawannę w czerwonym świetle zachodzącego słońca.
Zachód słońca nad sawanną
Niebo różowieje - nadchodzi zmierzch...
Na campingu pod rozgwieżdżonym niebem i przy akompaniamencie tajemniczych nocnych odgłosów nieodległego buszu, zjadamy gorącą kolację przygotowaną przez Jasmina, który dwoi się i troi, aby nam dogodzić. Jasmin podchodzi bardzo ambitnie do swojego zadania. Dokooptował sobie dwóch pomocników hamarskich do swego zespołu, zaanektował namiot kuchenny na swoje wyłączne potrzeby i w warunkach polowych zaserwował nam obfity posiłek. Teraz zagląda nam przez ramię, gdy jemy i dopytuje się, czy nam smakowało. Pochwalony, rozpogadza swoją pomarszczoną twarz.
Przy świecach siedzimy jeszcze chwilę przy butelce czegoś mocniejszego, przywiezionego z Addis Abeby, leniwie rozmawiając o minionym dniu. Potem, lawirując przy świetle czołówek między rozłożonymi namiotami, odwiedzamy jeszcze zgrzebną umywalnię (w której nie ma już wody, bo pompy akumulatorowe nie pracują) i myjemy ząbki we własnej mineralnej wodzie, aby wreszcie wsunąć znużone członki do śpiwora w szczelnie zamkniętym namiocie.
Dzień XIV - Plemię Konso
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach