baner górny

Moje dzieciństwo w Przecławiu - część II

Wakacje w przecławskiej Arkadii - nasze obowiązki i parę słów o dalszej rodzinie

z mamą w oknie       ja z koszyczkiem
Mama pokazuje mnie światu z okna domu w Przecławiu - mam tu chyba 6 tygodni (1954)
II zdjęcie - mam roczek i stoję z koszyczkiem na schodkach domu - może idę po jabłka do sadu? (1955)

ja z tatą na Woli       ja z tatą na szosie do Łączek
Tata ze mną na Woli (1955) i na szosie do Łączek (1958)

ja z mamą w lesie       w przecławskim lesie
Mama ze mną w lesie (1955, 1956)

ja z rogalem     gimnastyka
Bardzo lubię te dwa zdjęcia (1958, 1959)

Ponieważ ciocia Ala przez większość czasu zajęta była pracą w polu lub obrabiała zwierzęta, cały dom wraz z kuchnią i gotowaniem dla robotników był na głowie mojej mamy. Jeśli dodać, że zajmowała się również własnymi dziećmi, przez kilkanaście lat swoją mamą, czyli moją babcią oraz w wolnych chwilach szyła dla nas wszystkich ubrania na przedwojennej maszynie Singera, to można sobie uzmysłowić, że mama na odpoczynek do swojego rodzinnego domu nie jechała… Natomiast ja z Iwonką przyjeżdżałyśmy zdecydowanie na odpoczynek. Dwa miesiące świetnych zabaw z rówieśnikami na świeżym powietrzu.

Oczywiście miałyśmy też obowiązki. Najgorszym było dla mnie jedzenie… Zwłaszcza obiadów, przy których siedziałam długo i było to traumatycznym przeżyciem i dla mnie i dla mojej mamy. Iwona połykała wszystko jak bociek, a mnie jedzenie rosło w buzi. To zadziwiające, że przy całym dniu spędzanym na świeżym powietrzu i ruchu miałam taki kiepski apetyt. A jedzenie, jak dziś wspominam, było wspaniałe – zdrowe wiejskie pożywienie ze świeżymi warzywami i owocami bez pestycydów, rosnącymi na nawozie naturalnym. Niektóre potrawy zresztą lubiłam, jak mleko prosto od krowy (warszawskie mleko z kożuchami przeprawiało mnie o odruch wymiotny), kogel – mogel z żółtek kurzych jajek (które to jajka ciocia wymieniała z panią Sobczykową na ogórki i pomidory), twarożek przygotowywany przez ciocię z mleka własnej krowy (ciocia przez wiele lat wytwarzała też własnoręcznie masło, ubijając je w maselnicy) i oczywiście owoce z naszego sadu. Na każdą niedzielę mama piekła ciasto – biszkopt lub kruchy placek z owocami, które aktualnie dojrzewały. W warzywniaku zrywało się marchewkę i zjadało ledwie obmywszy wodą oraz zajadało się zielonym groszkiem. Na co dzień piło się kawę zbożową Inkę oraz soki, które dojrzewały w wielkich słojach na parapecie kuchennego okna. Mięsko zakąszało się mizerią ze śmietaną (co bardzo lubiłam) lub ogórkami kiszonymi w glinianych dzbanach, stojących w piwnicy. Myślę, że mimo mojego marudzenia to jedzenie zahartowało mój organizm na całe życie…

Drugim naszym obowiązkiem było opalanie się na ogrodzie, czego ja nie znosiłam. Tamtejsze lata były upalne, czasem padało trochę w lipcu, ale generalnie w rejonie południowej Polski piękna słoneczna pogoda utrzymywała się przez całe lato. No i mojej mamie nie wystarczało, że cały dzień bawimy się na słońcu, tylko ambitnie chciała, aby jej Warszawianki nie wyróżniały się karnacją od wiejskich dzieci. Kazała mi więc leżeć na leżaku, wysmarowawszy mnie wcześniej olejkiem do opalania a ja skwierczałam na słońcu, podgryzana przez owady. Tych było trochę, gdyż na sadzie pasły się krowy i konie, do których ściągały gzy a do spadłych owoców zlatywały się osy. Na szczęście, gdy byłam już starsza, nie musiałam leżeć na sadzie, gdyż całe dnie spędzałam z moim przecławskim towarzystwem nad Wisłoką. Gdzie opalanie się zachodziło w sposób naturalny i w ruchu.

walka o leżak   opalanie Iwa
Mimo, że nie znosilam się opalać, to na leżaku leżeć lubiłam. Na pierwszym zdjęciu widać, jak ubiegłam dwuletnią Iwonkę w zdobyciu leżaka. Na drugim Iwonka już 8-mio letnia opala się z kotkiem

Trzecim naszym obowiązkiem było cotygodniowe uczestnictwo we Mszy św. w odświętnym ubraniu, co było całkiem miłe. Słuchanie pięknych głosów koleżanek i kolegów mamy (wśród nich wybijały się dwa głosy męskie Tadeusza Sobczyka i Mietka Jarosza) oraz pobyt w pięknym miejscu wśród bogatych, kolorowych secesyjnych ornamentów, wprawiało mnie w miły nastrój. Jeśli chodzi o stroje, wyróżniałyśmy się z Iwonką, gdyż mama szyła dla nas jednakowe kreacje i wyglądałyśmy w nich jak lalki z dużymi kokardami na głowach.

w kokardzie    słodka Ania     trzymam Iwonkę
Z kokardą... (ta przestraszona mała to Iwonka - Pusia, jak nazywaliśmy ją w dzieciństwie...)

mama z nami       w sukienkach szytych przez mamę
Mama szyła dla nas jednakowe sukienki

Ania_i_Iwonka_na _sadzie.
A te kreacje z wełny mama zrobiła na szydełku (1972)

Najważniejszą uroczystością w czasie wakacji był odpust w parafii w dniu 15 VIII (Wniebowzięcie Matki Boskiej). Wszyscy szykowali się do tego święta kilka dni wcześniej – robiono generalne porządki w domach, koszono trawniki, pieczono ciasta. Należało też przybrać kościół kwiatami a wybrane rodziny tworzyły wielki dożynkowy wieniec. Dzień wcześniej są moje urodziny, które mama urządzała, piekąc tort i zapraszając moje koleżanki. To była bardzo przyjemna wigilia święta Wniebowzięcia a my nie mogliśmy doczekać się atrakcji. Już wieczorem przyjeżdżali niektórzy handlarze i rozkładali swoje kramy.

moje 4 urodziny
Moje 4-te urodziny (1958). Przy stole siedzą ciocia Ala, mam, Babcia, wujek Kazio. Na stole tradycyjna szarlotka i tort

ja w urodziny       5 urodziny
Mama piekła wspaniały tort na każde moje urodziny - tu urodziny 3-cie i 4-te

Z samego rana zajeżdżały do Przecławia wozy z mieszkańcami sąsiednich miejscowości; niektórych znajomych wujek wpuszczał na nasze podwórko. Gdy szłyśmy z mamą na 9-tą do kościoła, odstawione w najładniejsze sukienki, przeciskałyśmy się obok koni zajadających obrok z przyczepionych do pysków worków. Wieśniacy przyjeżdżali nie tylko do kościoła, przywozili również ze sobą produkty ze swych sadów i pól i często sprzedawali je prosto z wozów. Po Mszy św. szliśmy na lody i na kramy – tłok, gwar ludzi, podekscytowane głosy dzieci: „Mama, zobacz, jaki to ładne, kup mi to”, piszczące baloniki i trąbiące trąbki. Należało obejść wszystkie kramy, aby potem wybrać coś najładniejszego dla siebie. Przed sumą tłumy przemieszczały się do kościoła, pod którym stały kolejne wozy, przywożące ubranych na ludowo mieszkańców okolicznych wiosek z wieńcami dożynkowymi, które potem obnoszono w procesji.

rynek w Przecławiu -lata 70-te    początek ul Mickiewicza - lata 50-te
Na zdjęciach z kolekcji Biblioteki Przecławskiej widać rynek w 1978 r. - tu rozkładały się kramy oraz początek ulicy Mickiewicza ze stojącymi wozami; w tle piękny dom Szeglowskich- lata 50-te

kościół w Przecławiu
Kościół przecławski - pod nim też stały furmanki, przywożące ludzi z okolicznych wiosek na Mszę odpustową

       wejście do zakrystii
Wejście główne a obok wejście do zakrystii, z którego my korzystaliśmy

Po Mszy następowały spotkania towarzyskie, uroczyste rodzinne obiady, bo wielu kuzynów z dalekich stron odwiedzało wtedy Przecław. Czasami szliśmy w gości do cioci Heli Szawlińskiej lub przyjmowaliśmy u nas jej braci, jeśli akurat odwiedzali Przecław.

Ciocia Hela Szawlińska mieszkala sama w domu po rodzicach przy rynku (przed wojną był to dom żydowski). Połowę domu wynajmowała na sklep papierniczy. Jej mama była młodszą siostrą mojej babci. Jej ojciec w latach powojennych prowadził masarnię w budynku na podwórku i był mocno kontrowersyjną postacią w rodzinie, co nie znaczy, że go nie lubiłam, jako dziecko. Był zabawny, gdy odwiedzaliśmy ich w domu i miał bardzo mądrego wilczura Kazana, którego sztuczkami nas bawił. A opowieści mojej mamy, jak wychowywał i tresował swoje dzieci oraz jak próbował zawłaszczyć tylko dla siebie i żony majątek po Kordzińskich - rodzicach mojej babci, nie przystawały wtedy do wizerunku tego wesołego wujka. Kilka lat temu usłyszałam o innych kontrowersjach, dotyczących jego osoby z czasów wojny i moja mama je potwierdziła, niestety. Ale tak naprawdę nikt nie wie, jak to wtedy było - ludzkie losy i wybory były wtedy szczególnie trudne i dziś niemożliwe do jednoznacznego oceniania.


Ciocia Hela była szczególną osobą a my z Iwonką uwielbiałyśmy do niej przychodzić i czasem chodzić z nią na przechadzki, gdyż miala duże poczucie humoru. Zawsze miała dla nas jakieś prezenty - zagraniczne kosmetyki lub słodycze, które wyciągała z paczki, schowanej za drzwiami. Pytana, skąd ma takie ekskluzywne produkty (wtedy nie do kupienia w Polsce), mówiła, że przysyłają je jej dawni właściciele domu, którzy tym sposobem chcą się odwdzięczyć... Mama mówiła, że to rodzina żydowska, do której należał ten dom do czasu, gdy go musieli opuścić ze względu na działania ekstermistyczne prowadzone przeciwko Żydom przez niemieckie władze okupacyjne od 1941 r. Rodzina ocalała i po wojnie zamieszkała w Izraelu. Na pytanie, czy wujek Szawliński im pomagał w ucieczce, czy tylko odwdzięczali się za dbanie o ich dawny dom, nigdy nie uzyskałam odpowiedzi.


Nie ma natomiast kontrowersji, jeśli chodzi o zachowanie mojego dziadka w tych czasach - z narażeniem życia ukrywał dwie żydowskie dziewczyny Sławkę i Tońkę (nazwisk nie znam) na swojej posesji - jednocześnie kwaterując pod przymusem w domu austriarckiego oficera (!). Moja moja mama nocami zanosiła im jedzenie. Niestety, dziewczyny musiały opuść po kilku tygodniach schronienie u dziadka, po ostrzeżeniu go przez sąsiada Pszczolińskiego:
"Słuchaj Furmański, wszyscy wiedzą, że ukrywasz Żydówki i w końcu ktoś wygada się przed Niemcami. Załatwiłem im schronienie w Radomyślu i niech tam idą". Niestety dziewczyny zostały złapane przy opuszczaniu Przecławia przez młodego Niemca, pracującego w majątku zamkowym i należącego do Hitler Jugend i rozstrzelane przez niego na Stawiskach.Do dziś nie wiadomo, gdzie jest ich grób, ale na pewno leżą na Stawiskach, gdyż ten hitlerowiec chwalił się potem, jak je złapał, kazał im wykopać dla siebie grób i je zastrzelił. Moja mam przeżyła to bardzo ciężko, bo to były jej koleżanki... Wspominala je z żalem do swojej śmierci. Mówiła:
"Były takie piękne i młode i tak bardzo chciały żyć..."


Bracia Heli, Józek i Tosiek mieszkali z rodzinami w Tarnowie, a trzeci brat – Tadeusz, który był kontrowersyjnym, ale bardzo przez wszystkich lubianym księdzem, miał parafię w Beskidach i czasami przyjeżdżał do rodziców i siostry. Woził wtedy nas: mnie, Iwonkę i swoje bratanice - Lidkę i Tereskę swoim samochodem na przejażdżki, wygłupiając się za kółkiem. Wujek Tadek Szawliński wrócił na emeryturę do Przecławia i był bardzo lubiany przez lokalną społeczność.


Wujek Józek w kolei - młodzieńcza przyjaźń mojej mamy (a nawet miłość - Józek oświadczył się mojej mamie po ukończeniu wyższej szkoły, ale mama nie zdecydowała się na to, gdyż obawiała się, że zbyt duże pokrewieństwo może odbić się na zdrowiu przyszłych wspólnych dzieci) był bardzo przyzwoitym człowiekiem i wspaniałym ojcem dla swych 4 dzieci osieroconych po przedwczesnej śmierci ich matki, cioci Dusi. Lubiłam wszystkie jego dzieci: Lidkę, Jurka i najmłodszą Beatkę, ale jego córka Tereska był mi szczególnie bliska w latach młodzieńczych, kiedy kilkakrotnie spędzała tu wakacje u cioci Heli.

Trzeci z braci, Antek, przez wiele lat przyjeżdżał ze swoją żoną Antosią i dziećmi na sobotę i niedzielę do swojej siostry i czasem graliśmy razem w badmingtona na ich podwórku.


Kuzynami mojej mamy byli też Kordzińscy, bracia mojej babci. Jeden z nich był przed wojną burmistrzem Przecławia. Chyba jego syn prowadził z żoną sklep w rynku, ale ze względu na niesnanski rodzinne, dotyczące podziału majątku po moich pradziadkach, czyli rodzicach mojej babci nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów. Ja miałam zabronione odwiedzanie tego sklepu i faktycznie miałam wrażenie, że sprzedająca tam żona wujka patrzy na mnie wrogo, gdy czasem zaszłam tam z jakąś koleżanką. Drugi brat mojej babci skończył prawo i mieszkał w Tarnowie. Czasem ta rodzina przyjeżdżała do Przecławia na odpust lub na Wszystkich Świętych.


Bardzo rzadko, raz na kilka lat odwiedzali Przecław ciocia Lusia z mężem Jankiem Kordaszewskim. Lusia - ukochana, starsza o 5 lat siostra mojej mamy mieszkała ze swym mężem, światowej sławy profesorem ekonomii, na stałe w Warszawie od lat 50-tych i bardzo byliśmy z nimi zżyci. Ale do Przecławia przyjeżdżali rzadko. Byli szczególna parą, z wieloma intrygującymi doświadczeniami życiowymi i też im poświęcę kiedyś odrębną stronę.

Furmańscy i   Szawliński
Zdjęcie z czasów wojny - w sadzie stoją moi dziadkowie Furmańscy z córkami i Stanisław Szawliński:
Od lewej: Helena (Lusia), Józefa, Władysław, Janka (moja mama), Szawliński i Adela (Ala) - 1941 r.

 dwie ciocie i ja     babcia, mama, wujek dwie ciocie i ja
I zdjęcie - 1954 - ja z ciociami Lusią i Alą
I zdjęcie- na schodkach podwórzowych domu Furmańskich wraz ze mną stoi moja babcia Józefa, mama Janka Trochimczuk, wujek Kazimierz Pazdan i ciocia Ala Pazdan, siedzi ciocia Helena Szawlińska

Ala Pazdan, Józia Furmańska, Janka Trochimczuk, KAzio Pazdan, Hela Szawlińska
II zdjęcie - w sadzie Ala Pazdan, Józia Furmańska, Janka Trochimczuk ze mną , Kazio Pazdan, Hela Szawlińska - 1956 r.

wujek  Szawliński
Wujek - dziadek Stanisław Szawliński ze mną, gdy miałam 2 lata. W tle widać dawną północną pierzeję rynku, gdzie w drugim budynku mieścila się przychodnia lekarska. - 1956 r.

wujek TAdek Szawliński       wujek Tadek z Kazanem
Mój wujek ksiądz Tadek Szawliński z ulubionym psem Kazanem przed domem Szawlińskich (1953)

u Szawlińskich
A tu jakaś uroczystość rodzinna u Szawlińskich - na zdjęciu widać Dusię, żonę wujka Józka Szawlińskiego z córeczką Lidką, mojego tatę i wujka Tadka Szawlińskiego

Furmanska Trochimczuk Pazdanowie Kordaszewscy     Szawliński Kordaszewski Trochimczuk Pazdan
I zdjęcie: od lewej - Lusia i Jan Kordaszewscy, Józefa Furmańska, Stanisław Szawliński, Adela i Kazimierz Pazdanowie a przed nimi ja z mamą
II zdjęcie- na sadzie babci stają: szwagier babci Stanisław Szawliński i jej trzech zięciów: Jan Kordaszewski, mąż cioci Lusi, mój tata Jerzy Trochimczuk i wujek Kazimierz Pazdan, mąż cioci Ali - 1957 r.

ja z Tereską     Tereska Szawlińska
Ja z Tereską Szawlińską na sadzie - 1972 r. ; Teresa była piękną dziewczyną

rodzina na grobie
Przy grobie dziadków Furmańskich - ciocia Kordzińska, ciocia Ala, mama, wujek Kazio, Iwona i Tereska Kordzińska

dom Szawlińskich
Dawny dom Szawlińskich od strony podwórka w 2013 r. - czasem bawiłyśmy się tu, gdy odwiedzałyśmy ciocię - był wtedy oczywiście zadbany, nie tak jak teraz, gdy ma już innych właścicieli

Wracając do odpustu: po uroczystościach kościelno - rodzinnych, my dzieci, byłyśmy wolne. Zwyczajowo spotykaliśmy się na schodkach naszego domu, bawiąc się w sklep zabawkami kupionymi na kramach – zbieraliśmy wtedy wszystkie pierścionki ze szklanymi oczkami, plastikowe bransoletki, kolorowe wiatraczki, piłeczki wypełnione trocinami podskakujące na gumce, gliniane gwiżdżące koguciki i piszczące nadmuchiwane baloniki, lusterka ze zdjęciami gwiazd filmowych, drewniane, malowane koniki oraz pistolety na kapiszony – jednym słowem wszystkie precjoza wyśpiewywane przez Marylę Rodowicz w piosence o kolorowych jarmarkach.

schody w naszym domu       dzieci przecławskie
Schody w naszym domu (1953 r. - siostra mojego taty - Wanda z przyjacielem rodziców) oraz dzieci z rejonu ulic Mickiewicza i Krzywej na schodkach:
Grażynka Sobczyk, Zenek Ulanowicz, Danusia Matuszkiewicz, Marysia Matuszkiewicz trzymająca na kolanach moją siostrę Iwonkę, Marylka Sobczyk, ja, Wiesia Łakomy i Irenka Szeglowska

po odpuście       Staś i Łukasz
Nie mam mojego zdjęcia z zabawkami zakupionymi na odpuście, ale mam zdjęcie mojego 4 letniego synka Stasia i Łukasza Muniaka z bronią zdobytą na odpuście w 1985 r.

Drugim zwyczajem, będącym w szczególny sposób pielęgnowanym w Przecławiu, było nabożeństwo do św. Bernardyna, patrona Przecławia, które corocznie, dzień po odpuście, odbywało się w małej kapliczce koło domu, gdzie mieszkały siostry zakonne. Przecław przed i po wojnie słynął ze znakomitych murarzy, którzy budowali różne obiekty, jeżdżąc do odległych nieraz miast. Mój dziadek również za młodu pracował jako murarz, budując kombinaty hutnicze, dopóki nie kupił kilku sadów i osiadł na stałe w domu. Nastrojowa Msza w kościółku Bernardynów grupowała rdzennych Przecławian przed kaplicą koło krzyża, będącego pamiątką po wojnach szwedzkich i kończyła się odśpiewaniem swoistego przecławskiego hymnu z wielka ilością zwrotek do patrona Przecławia św. Bernardyna – oraz Rocha, patrona murarzy. My z mamą uczestniczyłyśmy w tej uroczystości ładnie ubrane w kreacje przeważnie uszyte przez mamę.

kościółek_sw_Bernardyna.   krzyż szwedzki
Kościółek_św_Bernardyna i krzyż upamiętniający Przecławian poległych w czasie najazdu szwedzkiego w XVII w.

Przy okazji wspomnę też o sukienkach, które mama czasem odkupowała od swej przyjaciółki Danki Sobczyk, zaś ona otrzymywała je w paczkach od rodziny ze Stanów. Sukienki były oryginalne w typowym dla Ameryki stylu z bogactwem zdobień – a to wstążeczki, a to aplikacje, a to koronki i z reguły były dla mnie za duże. Mnie się bardzo podobały, ale wyróżniałam się w nich – nie dość, że Warszawianka, to jeszcze dziwacznie ubrana. Nawet dziś, gdy po pół wieku odwiedzam Przecław, słyszę od dawnych kolegów, jak oni odbierali moje stroje, z których ja byłam tak zadowolona. No cóż, nigdy nie podążałam za modą a wręcz chełpiłam się, że nie poddaję się jej jak stado gęsi, tylko noszę to, co mnie się podoba i w czym się dobrze czuję. Do dziś chodzę do pracy w długich do ziemi spódnicach, że już nie wspomnę o strojach historycznych, które sobie szyję. I nie interesuje mnie, co ludzie o mnie mówią i jakie etykietki mi przyklejają.

Tu muszę dodać bardzo ważny wtręt związany z Przecławiem i moim charakterem. Otóż mama i ciocia, wychowane w małej miejscowości, miały zwyczaj, który bardzo mnie drażnił. Zwracały bardzo dużą uwagę na opinie lokalnej społeczności i często przytaczanym przez nie argumentem przeciwko pewnym zachowaniom było „A co ludzie powiedzą?”. Zwłaszcza ciocia powtarzała to jak przykazanie „Nie, bo co ludzie powiedzą”. Dla mnie był to żaden argument, tylko świadectwo ich drobnomieszczańskiej mentalności. Nigdy nie było dla mnie ważne, co ludzie powiedzą czy pomyślą. Ja miałam swój kodeks etyczny i moralny i tego się trzymałam. Zawsze byłam niezależna i otwarta na nowe koncepcje na zasadzie głodu poznania i poszukiwania przyczyn otaczających mnie zjawisk i nie mieściło się w mojej głowie robienie czegoś z tak irracjonalnego powodu jak to, że tak wypada robić. I przed przejściem od młodzieńczej kontestacji w kierunku bardzie śmiałych działań chroniło mnie tylko poczucie odpowiedzialności bardzo mocno wpojone mi przez mamę na zasadzie kodeksu etycznego właśnie.

Przykładem, jak to działało, był następujące wydarzenie. Gdy miałam 4 lata moje koleżanki uczęszczały do letniego przedszkola i mama uprosiła panie przedszkolanki, aby mnie też przyjęły do grupy. Przedszkole mieciło się w małym budynku przedwojenej szkoły powszechnej, do której niegdyś uczęszczała moja mama - był on na rogu ul. 3-go maja i ulicy prowadzącej do bramy zamkowej, tak, jakby stanowił część wydzieloną z zamkowego parku. Podobało mi się tam – wspólne zabawy, nauka piosenek, plecenie wianków, zabawy dom, ukryty w głogach, drabinki do wspinania...

dzieci w przedszkolu
1958 rok - dzieci przyjaciół mojej mamy w przedszkolu
Od lewej: Grażynka Sobczyk, Robert Furman, Marylka Jarosz, Staszek Kurgan, Wiesia Łakomy oraz pani przedszkolanka Maria Kopacz

przecławskie przedszkolaki
Przecławskie przedszkolaki już ze mną. W grupie dziewczynek pierwszej od lewej to Irenka Szteliga, druga to Marylka Jarosz, ja stoję w środku jako trzecia, koło mnie Wiesia Łakomy a za nią Grażynka Sobczyk. Koło Grażyny stoi Edek Rutkowski, na końcu dwaj bracia Staszek i Adam Kurgan. Chłopcy z lewej strony to Adam Kopacz, Robert Furman i Henryk Zięba a mała dziewczynka z przodu to Jola Jarosz, siostra Maryli.
Panienka, która stoi za dziećmi to Marylka Sobczyk - chyba przyszła nas odebrać do domów.
Za rozwikłanie do końca zagadki tożsamości dzieci dziękuję Adamowi Kopaczowi.

przedszkolaki
A tu na drabinkach

... ale, gdy wróciłam do przedszkola rok później pani zaproponowała w pewnym momencie zabawę, która nie przypadła mi do gustu, bo trzeba było w trakcie niej chodzić w kółko i kucać. Nie widziałam w tym sensu, więc stwierdziłam, że nie kucnę. Dzieci oniemiały – przyjechała taka dziewczynka z Warszawy i nie słucha się pani. Szok! Oczywiście pani poskarżyła się Marysi Matuszkiewicz, która przyszła po młodszą siostrę i po mnie a ta powtórzyła to mojej mamie. Ależ była awantura – mama miała temperament wybuchowy no i oczywiście „Co ludzie powiedzą”. Krzyczała, że ośmieszyłam ją na całe miasto i zlała mnie pasem. Oznajmiła też, że więcej do przedszkola nie pójdę. To akurat mnie najmniej dotknęło, gdyż posiadając wyobraźnię bujną jak Ania z Zielonego Wzgórza nigdy się sama ze sobą nie nudziłam. Argument, że ośmieszyłam mamę zupełnie do mnie nie przemówił. Dopiero, gdy mama się uspokoiła, wyjaśniła mi, jaką przykrość sprawiłam pani przedszkolance, która musiała zajmować się tyloma dziećmi. I to tak wryło się w mój mózg, że pamiętam tę całą sytuację do dziś, chodź w ogóle niewiele pamiętam z mojego dzieciństwa. Potem w szkole zawsze byłam wzorową uczennicą, choć dużo mnie kosztowało zmuszanie się do tego, aby cały czas podporządkowywać się dorosłym. Tak – moja mama wytresowała mnie w poczuciu obowiązku, bazując na mojej dużej zdolności do empatii.

Generalnie zresztą byłam grzecznym dzieckiem i tylko jeszcze jeden numer, który wykręciłam dorosłym, przypomina mi się. Miałam wtedy chyba 6 lat i sypałam kwiatki jako bielanka w czasie różnych kościelnych procesji. Mama uszyła mi na tę okazję śliczną białą sukienkę i pewnego dnia ubrała mnie w nią, gdy miałam iść sypać kwiatki, trochę przedwcześnie. Czekając na nią na podwórku cioci Ali przy rynku, zaczęłam bawić się z koleżankami w chowanego. Pech chciał, że schowałam się w wozie, którym tego dnia wujek Kazio woził węgiel. Gdy zauważyłam, jak wygląda moja biała sukienka, bałam się wyjść. Mama mnie wołała, gdy już nadszedł czas pójścia do kościoła, a ja leżałam w wozie i udawałam, że nie słyszę. Zaczęto mnie szukać. Przeszukano cały dom cioci, stodołę, stajnię, strych, pytano sąsiadów, czy mnie nie widzieli. Ja słyszałam zdenerwowane głosy dorosłych i coraz bardziej uświadamiałam sobie, co zrobiłam, ale tym bardziej mnie to paraliżowało. W końcu usłyszałam, że wujek zgłębia bosakiem studnię, ale na szczęście bosak był za krótki i wujek postanowił pobiec do straży pożarnej po długą drabinę i po drodze natknął się na mnie skuloną w wozie…
Wszyscy byli tak szczęśliwi, że nic mi się nie stało, iż nie dostałam nawet kary… Tym bardziej, że na pytanie, czemu nie wyszłam z wozu, jak mnie szukano, odpowiedziałam zgodnie z prawdą:
„Bałam się, że mnie zlejesz, bo pobrudziłam sukienkę”…

na podwórku cioci
Bawię się u cioci Ali na podwórku domu, który należał do cioci i wujka do końca lat 60-tych - 1957 r.

przy studni       Ania bielanka
Stoję na podwórku cioci Ali, za mną widać studnię, w której mnie szukali oraz wóz, w którym się schowałam, tyle że na zdjęciu jest drabiniasty a do wożenia węgla wujek zamieniał boki wozu na pełne skrzydła drewniane - 1956
Na zdjęciu II jestem we wspomnianej sukience jako bielanka (1958) - chyba to było przed jej ubrudzeniam :)

Przypominają mi się jeszcze dwie sytuacje, gdy przyspożyłam mamie zmartwienia. Raz, gdy mając pewnie ze dwa latka, nie mogłam rano stanąć na nóżki, bo odmówiły mi posłuszeństwa i płakałam, że mnie bolą. Mama się przeraziła. To były czasy, gdy wiele dzieci miało potworne komplikacje po obowiązkowych szczepieniach na Heine Medina (sąsiad Tadzio Łakomy został po nich kaleką na całe życie). Mama bała się, że to spotkało również mnie i zostałam sparaliżowana. Na szczęście lekarz postawił diagnozę, że mam stan zapalny stawów, czy nerwów, jako skutek siedzenia na zimnej ziemi i zadysponował penicylinę, która mi pomogła.

Drugi przypadek zdarzył się, jak już miałam z 10 lat. Bawiliśmy się w stodole u Danki Matuszkiewicz w zjeżdżanie ze strychu po sianie. To było tuż po żniwach i kopa siana sięgała od podłogi do sufitu. Wchodziliśmy na górę po drabinie i wio... na dół. Świetna zabawa okazała się niebezpieczna. Wbiło mi się źdźbło w ucho w czasie zjeżdżania i strasznie mnie to zabolało. Poszłam do domu, ale bałam się przyznać mamie. Dopiero rano mama obudziła mnie, mówiąc:
"W nocy leciała ci krew z nosa"
A ja na to:
"Nie z nosa, tylko z ucha"
Mama przerażona, że przebiłam bębenek i zostanę głucha na jedno ucho (a miałam bardzo dobry słuch muzyczny) pojechała ze mną od razu do Mielca do laryngologa. Bardzo bałam się diagnozy, ale na szczęście okazało się, że bębenek jest cały i żadnego ciała obcego nie znaleziono w uchu. Miałam więc dzikie szczęście i więcej po sianie już nie zjeżdżałam. Trzeba też przyznać mamie, że jakkolwiek była cholerykiem i czasem na nas krzyczała, czy dawała klapsy, to w takich sytuacjach zachowywała zimną krew i potem już nas nie łajała, sądząc, całkiem słusznie, że takie traumatyczne wydarzenia są wystarczającą nauczką dla nas.

Odbiegłam trochę od tematu naszych obowiązków, ale na tym koniec. Miałyśmy się z siostrą zajmować sobą, nie robić sobie krzywdy i nie przeszkadzać dorosłym w pracy. I tyle. Mama wołała nas tylko na jedzenie. Jakoś nie wymagała od nas, abyśmy pomagały w sprzątaniu czy przygotowywaniu posiłków. Czasem wysyłana byłam do sklepu, gdyż wyjście na miasto nie uśmiechało się ani cioci ani mamie, bo nie wypadało iść w stroju roboczym, czy podomce, ( „co by ludzie powiedzieli”). Ciocia przed wyjściem na miasto czy do kościoła spędzała długie minuty przed lustrem, aby wyglądać nieskazitelnie – wtedy mnie to śmieszyło a teraz myślę, że to były jej jedyne chwile, które poświęcała samej sobie i mogła poczuć się jako kobieta, a nie wiejski robot. Dla mamy zaś byłaby to dobra okazja do spotkania ze znajomymi, ale z reguły brakowało jej na to czasu.

ciocia Ala   na wyjeździe
Ciocia Ala i moja mama na wycieczce - czyli w wersji wyjściowej

Zabawy w Przecławiu

Bawiłyśmy się więc przez całe dnie w grupie koleżanek - sąsiadek, głównie z Grażynką Sobczyk, Wiesią Łakomy, Danusią Matuszkiewicz i Dzidką Orczyk, które były mniej więcej w moim wieku oraz ich starszymi siostrami Marylą Sobczyk i Marysią Matuszkiewicz. To one opiekowały się nami i wymyślały zabawy. Najczęściej były to zabawy na naszym sadzie – chodziłyśmy po drzewach, które pełniły różne funkcje, szyłyśmy lalkom ubranka ze szmatek, bawiąc się w dom lub malowałymy papierowe ubranka dla papierowych lalek, bawiłyśmy się w chowanego i biegałyśmy uciekając przed Czarnym Ludem (zwykle to była starsza osoba z kocem na głowie) lub grałyśmy w piłkę. Czasem naszym zabawom przyglądali się zza płota Wiesiek i Hania Jaszczowie. Mama zapraszała ich do nas, ale rzadko przychodzili. Zabawy na naszych schodkach przyciągały też inne dzieci z sąsiedztwa z rejonu ulic Krzywej i Mickiewicza: Zenka Ulanowicza czy Irkę Szeglowską i wtedy często bawiliśmy się w sklep lub lekarza – pacjentami były owoce agrestu, którym robiliśmy kolcami zastrzyki, a nawet operacje :)

Przecław ul Krzywa
Ulica Krzywa dziś

Przecław ul Mickiewicza
Ulica Mickiewicza dziś - dawniej tam mieszkali Hania i Wiesiek Jaszcz a trochę dalej Danka Orczyk, zwana Dzidką i Olek Maglecki

w sianie       na naszym sadzie
W sadzie u moich dziadków Furmańskich w 1956 r.: Marysia Matuszkiewicz, Marylka Sobczyk, ja z misiem i Grażynka Sobczyk

dzieci przecławskie na sadzie Furmańskich
Dzieci przecławskie na sadzie Furmańskich w 1961 r.- od lewej: ja, Danusia Matuszkiewicz, Zenek Ulanowicz, Grażynka Sobczyk, Irka Szeligiewicz, Wiesia Łakomy. Siedzą Marylka Sobczyk, moja siostra Iwonka Trochimczuk i Marysia Matuszkiewicz



przed zamkiem Reyów   Przecław - przed zamkiem    nad Wisłoką
Zdjęcia robił nam mój tata. Raz (w 1960 r.) zabrał nas na sesję zdjęciową do parku do zamku Reyów i nad Wisłokę. Na tych zdjęciach są Marysia Matuszkiewicz, jej siostra Danusia, Dzidka Orczyk i ja w wieku 6 lat

w lesie   dzieci w lesie przy syrence
Tata zawoził nas czasem do lasu swoją syrenką. Tu są na wycieczce w lesie Danka Matuszkiewicz, Hania Jarosz, Iwonka Trochimczuk, Wiesia Łakomy i Zenek Ulanowicz (1961 r.)

Oczywiście nie bawiliśmy się tylko u nas (choć mama i ciocia same zachęcały do tego, mówiąc, że one nie miały miłego dzieciństwa, więc niech przynajmniej młode pokolenie korzysta w domu i sadu). Bardzo lubiłam zabawy u Grażynki, która była wtedy dla mnie najbardziej ulubioną koleżanką, będącą pewnym wzorem, gdyż posiadała zarówno kulturę osobistą, jak i wyjątkową łagodność, (a jednocześnie była córką najlepszej przyjaciółki mojej mamy z czasów młodości) – jej dom z tradycyjnym umeblowaniem i wystrojem (ale nie wiejskim, tylko mieszczańskim, jak dom mojej babci) tchnął spokojem a mama była przemiłą osobą. U Grażynki najbardziej lubiłyśmy zabawy w sklep w szopie na podwórku. Zabawy u Danusi na podwórku lub w domu też były bardzo miłe (Danka miała wspaniałą kolekcję pocztówek przysyłanych jej przez rodzinę z Ameryki, które z chęcią oglądałyśmy). Był też czas, gdy często przesiadywałam w domu Wiesi – jej mama, mimo że w domu u nich się nie przelewało, czasem karmiła mnie ziemniakami okraszonymi skwarkami lub placami smażonymi bezpośrednio na blasze kuchni – i jakoś to proste jedzenie smakowało mi bardziej, niż domowe. W drewnianym domu Wiesi fascynował mnie pokój, zamykany jak sanktuarium, do którego rzadko miałam okazję zajrzeć, gdzie z powały zwieszały się regionalne „pajączki” artystycznie wykonane ze słomy i kolorowej bibuły a przed domowym ołtarzykiem ze świętym obrazem stał śliczny bukiet suszonych kwiatków z gałązkami gęsiówki pomalowanymi na srebrno – takie wnętrza widywałam już wtedy tylko w skansenach, które czasem zwiedzałam z tatą.

Przecław ul Krzywa dom Sobczyków
Dom państwa Sobczyków na ulicy Mickiewicza

Podwórko Sobczyków
Podwórko Sobczyków z szopą - dawną stajnią, gdzie się czasami bawiliśmy. Za podwórkiem dom Korneckieh (później Mazurów)

Przecław ul Mickiewicza
Ulica Mickiewicza - po lewej dom Matuszkiewiczów, powiększony po latach przez Marysię po mężu Kubicką;

Przecław ul Krzywa
Ulica Krzywa. Dawny dom Furmańskich, a potem Pazdanów po lewej a po prawej drewniany dom Ulanowiczów. Dawnego domu Niedzielskich (później Łakomych) już dawno nie ma (2012)

Danka i Zenek       Grażynka i Danusia
Danusia i Zenek po pierwszej Komunii św. Na zdjęciu robionym na schodkach domu państwa Matuszkiewiczów jest obok Danusi Grażynka

Grażyna Sobczyk u I Komunii        Danusia Matuszkiewicz
I zdjęcie - Grażynka Sobczyk po I Komunii Św.; II - Danusia Matuszkiewicz

W czasach szkolnych spędzałyśmy więcej czasu na czytaniu (pożerałam książki namiętnie), graniu w karty lub gry planszówki (skaczące czapeczki, grzybobranie, bierki, warcaby i chińczyka), a w czasach późnej podstawówki w inteligencję (ogólnie nasza wiedza geograficzna była wyższa od wiedzy dzisiejszych uczniów, gdyż dobra znajomość mapy zarówno fizycznej jak i politycznej była podstawą). Dużo czasu spędzaliśmy też w ruchu, grając w klasy piłką, czy w badmingtona, którego pewnego roku przywiozłam do Przecławia - brama podwórkowa służyła wtedy za siatkę. Czasem starsze towarzystwo organizowało dla nas zabawę w podchody, która obejmowała teren całej miejscowości i miała ekscytujące elementy przygody. Czasem chodziliśmy na wielką łąkę Szkotnię, gdzie szukaliśmy pieczarek (na łąkach wypasano krowy i konie, więc nawozu naturalnego nie brakowało) oraz paliliśmy ognisko „przy wierzbiczkach”, czyli pod jedną w wierzb rosochatych – paliwem były właśnie wysuszone placki krowich odchodów – aby potem z żarze piec ziemniaki – paluszki lizać :)

ja w polu   ja z tatą na Szkotni   ja z mamą na Szkotni
Ja w polu za naszym sadem i z tatą i mamą na Szkotni - 1956 i 1958

Józefa Furmańska
Moja babcia Józefa Furmańska, w której domu spędzałyśmy wakacje, chętnie zapraszała dzieci sąsiadów na swój ogród. Babcia stoi na podwórku a za nią jest brama, przez którą grało się w badmingtona a po drugiej stronie ulicy dom Matuszkiewiczów - 1966 r.

rodzina z babcią       Ania 13 lat
Danusia Matuszkiewicz - moja przyjaciółka na całe życie, tu w wieku lat 12 (1968 r); obok ja w wieku 13 lat stoję przed domem Matuszkiewiczów, gdzie spędziłam na rozmowach i grach z Danką wiele czasu

rodzina z babcią
Rodzina z babcią na sadzie w 1966 r. Ja mam tu 12 lat a Iwonka 8. Mama w uroczyste dni czesała mnie w taki piękny koczek;

Jak porównuję teraz możliwości i organizację naszych zabaw i dzieci dzisiejszych, to stwierdzam, że przy mniejszej ilości zabawek umieliśmy się lepiej bawić, wykorzystując do tego narzędzia dostępne w przyrodzie i pokłady naszej wyobraźni. To i wyćwiczona wówczas kreatywność oraz wspólnota grupy rówieśniczej ukształtowały mnie na całe życie. My nie znaliśmy pojęcia nudy. A jakie przyjemne są teraz wspomnienia! Gdy obserwuję teraz moich niektórych uczniów, to zadziwia mnie fakt, jak zubożono ich możliwości umysłowe poprzez pełną dostępność wszystkiego na wyciągnięcie ręki. Pozbawieni zadań do wykonania wraz z dostępem do komórki czy komputera, stają się zdezorientowani, niesamodzielni i bez energii, jakby wyciągnięto z nich zasilającą wtyczkę.



Autorzy zdjęć: Jerzy Trochimczuk, Anna Skonieczna. Za kilka zdjęć dziękuję Danusi Muniak z d. Matuszkiwewicz i Grażynie Szurgot z d. Sobczyk

III c.d. mojego dzieciństwa w Przecławiu - lata młodzieńcze

do góry