Krótką mieliśmy noc a nastawioną przez nas pobudkę poprzedziło pianie koguta. Rano zapakowaliśmy po dwa bagaże – plecak do trekkingu po górach z butami górskimi, kurtką przeciwdeszczową, bo tu może padać w każdej chwili i wałówką oraz worek z kostiumami kąpielowymi, ręcznikiem, sandałami lub butami do kąpieli na wypadek odwiedzenia term. I to był nasz żelazny rynsztunek na każdy dzień. Było ciepło, a jak przygrzało słońce, nawet bardzo ciepło, ale w górach zawsze może padać lub być mgła, a wracać do domu mieliśmy dopiero późnym wieczorem. Z samego rana, po zjedzeniu resztek kanapek z Polski i obejrzeniu w świetle dnia naszego lokum i widoku z okna, poszliśmy do sklepów, by zrobić zapasy na cały tydzień. Odwiedziliśmy bazar, gdzie nakupowaliśmy owoców, spotykając również takie, jakich jeszcze nie jedliśmy wcześniej. Pan, sprzedający nam banany informował nas, które z nich są do zjedzenia dziś a które za dwa dni – rzeczywiście były wspaniałe. W innym sklepie, polecanym przez naszą liderkę, kupiliśmy po kilka serów różnych rodzajów, z których Azory słyną oraz pieczywo, ciastka i suszone owoce, orzechy i bób na przegryzkę w trakcie wędrówek pieszych.
Ponta Delgada
- widok z balkonu na sąsiednie podwórka, na których przez 3 pierwsze noce miauczał kot
a jeszcze przed świtem ustępował w lokalnym amfiteatrze miejsca piejącym kogutom
Czwartej nocy kot przestał miauczeć - całe szczęście, bo już chciałam iść go szukać i ratować, budząc sąsiadów okolicznych domów
Na bazarze w Ponta Delgada kupiliśmy masę owoców, które potem ledwo udało nam się zjeść w ciągu całego tygodnia(za zdjęcie dziękuję Karolowi)
Jadąc na pierwszy trekking podziwialiśmy widoki, jakie roztaczały się z szosy na ocean i wybrzeże oraz krzaki hortensji, którymi wysadzane są tu prawie wszystkie drogi. W większości ich kwiatostany były już przekwitłe, gdzieniegdzie kwitły jeszcze tylko pojedyncze niebieskie lub białe kule, ale za to uroku drogom dodawały różowe lilie i powojniki z dużymi, szafirowymi kielichami. Dojechaliśmy do miejscowości Remedios, gdzie mieliśmy przejść 8 km trasą Janela de Inferno.
Hortensje w Remedios na wyspie Sao Miguel
Drogi na tej azorskiej wyspie wysadzane są olbrzymimi krzakami hortensji lub lilii
Pierwszy trekking nie był wymagający, zaledwie 200 m w górę, ale dał mi się we znaki ze względu na dużą wilgotność powietrza i przygrzewające słońce. No i mało w tym roku chodziłam po górach, więc kondycji nie miałam najlepszej. Młodzież (wiek 20 + lub 30+, ale dla mnie to w dalszym ciągu młodzież) pognała do góry a ja wlokłam się z tyłu, zalewana potem. Każdy postój na cykniecie zdjęcia kosztował mnie zwiększającym się dystansem do grupy. Czułam więc pewien dyskomfort, starałam się ich doścignąć, co spowodowało przyspieszone walenie serca, dopóki nie zorientowałam się, że nie ja jedyna się męczę i pocę. Na postoju zauważyłam, że inni też są mokrzy a niektórzy zziajani, więc pomyślałam, że nie dam się wkręcić, tylko od teraz będę szła własnym tempem, bo wtedy mam wyrównany oddech i w ogóle się nie męczę. I byłam temu postanowieniu wierna przez resztę pobytu. Trudno – wiek zobowiązuje. Lepiej, żeby na mnie gdzieś poczekali, niż mieli ze mną kłopoty, gdybym przeszarżowała.
Wyspa Sao Miguel - zaczynamy treking Janela de Inferno
Niby tylko trochę w górę, ale w pełnym slońcu - ta trasa dała mi się na początku we znaki.
Zresztą widoki były tak piękne, że aż żal było, aby nie zatrzymać się na chwilę na ich podziwianie, łapiąc przy okazji oddech. Przy każdych 50 m zdobytych w górę rozszerzała się panorama oceanu z pięknym wybrzeżem a wzniesienia przed nami, przypominające zielone krecie kopczyki z czarno- białymi łaciatymi krowami, flegmatycznie przekąszającymi trawę, tworzyły wyjątkowo malownicze obrazki.
Z każdym naszym krokiem pod górę poszerza się perspektywa
Wyspy azorskie są królestwem krów,...
które...
wypasają się spokojnie na ekologicznie czystych łąkach
Nasz pierwszy trekking na Azorach - za to zdjęcie dziękuję Karolowi
W pewnym miejscu skręciliśmy z drogi na ścieżkę, która doprowadziła nas do tunelu. Tu większość z nas założyła czołówki (ja oczywiście zapomniałam swojej, chociaż z Polski ją wzięłam) i po jego przejściu znaleźliśmy się w innym świecie… Mnie od razu skojarzyło się to z „Zaginionym światem” Conan Doyle`a, innym zaś z Jurassic Park. Nie było już sielskich pól ani rozległych widoków. Nagle znaleźliśmy się w dżungli. Ciemnej, parnej, porośniętej wysokimi drzewami o wielkich, rozłożystych liściach. Zniknęło gdzieś słońce, a w otaczającym nas mroku błyszczały mokre liście. Nasza wędrówka po błotnistej ścieżce wzdłuż pogłębiającego się parowu nabrała zupełnie innego charakteru. Po pewnym czasie pojawiły się paprocie drzewiaste, więc znowu nasunęło się nam skojarzenie z parkiem jurajskim. Zapozowałam do zdjęcia pod jedną z paproci jako rasowy dinozaur, co z racji wieku na tej wycieczce nie było takim wielkim naginaniem prawdy.
Tunel zaprowadził nas do innego świata - mrocznej dżunglii
porośniętej wielkimi drzewami i chaszczami o mokrych liściach
Zaskakująco ciekawy szlak Janela de Inferno
Dinozaur wychyla się zza paproci drzewiastej
Trasa prowadziła nas przez kolejny tunel do wodospadu, aby potem pętlą wrócić po drugiej stronie potoku. Tak więc w jedną stronę szło się pod urokliwym mostkiem a z powrotem – po nim. W wodospadzie uzupełniliśmy butelki wodą, bo zapotrzebowanie na nią, mimo wysokiej wilgotności powietrza, było spore.
Ten pierwszy trekking było uroczy i zaskakujący…
Tajemniczy mostek
Nasza solistowa ekipa
Kolejny tunel i dalszy szlak
Cel naszej wycieczki - wodospad
Miejsce bardzo malownicze
Wędrujemy dalej
Nasza wizyta w innym świecie zakończyła się przejściem przez kolejny tunel. I znowu znaleźliśmy się na Azorach – krówki, trawiaste pagórki, hortensje – sielsko, anielsko.
Wyszliśmy z krainy czarów przez króliczą norę ;)
Znowu sielsko - anielsko
Na Azorach hodują nie tylko krowy
Po tym pierwszym, jakże obiecującym doświadczeniu, pojechaliśmy do portu w dawnej stolicy wyspy Vila Franca do Campa ( w 1522 roku miasto straciło status stolicy po zrujnowaniu go na skutek trzęsienia ziemi), aby tam skorzystać z innej dostępnej tu atrakcji, czyli pływaniu kajakiem po oceanie.
Dawna stolica Sao Miguel - Vila Franca do Campa z wyspą będącą pozostałością wulkanu
Po drodze zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym w Caloura koło Lagoa, z którego widać było wyspę Ilheu de Vila, do której mieliśmy płynąć i restaurację, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na późniejszy obiad. W zatoczce widzieliśmy też kompleks basenów oceanicznych Piscinas Municipais da Lagoa-Rosario, wyglądały zachęcająco.
Widok z punktu Caloura
Za Asią baseny Piscinas Municipais da Lagoa-Rosario; na zdjęciu obok wyspa Ilheu de Vila koło Vila Franca do Campa - cel naszej kajakowej wyprawy
Przed wyruszeniem na ocean miałam trochę cykora, gdyż nie wiedziałam, jak daleką trasę przyjdzie nam pokonać i czy dam radę tak długo wiosłować przy morskich falach. Ale Natalia wymyśliła, że mogę popłynąć z instruktorem i przewodnikiem naszej wodnej wycieczki, co od razu mnie uspokoiło. Ubrano nas w kapoki, odbyliśmy mini-kurs wiosłowania na brzegu (całkiem nie wiem, po co… Bo to, że mocniejsze zagłębienie wiosła z lewej strony spowoduje skręt w lewo chyba każdy, nawet nigdy nie pływający wcześniej kajakiem, rozumie) i wsiedliśmy do kajaków. My z instruktorem mieliśmy płynąć na czele, ale jeszcze przed opuszczeniem portu musieliśmy się cofnąć po nowe wiosło, bo… jego się złamało, więc potem popruliśmy szybko na początek kajakowej kawalkady. I całkiem mi się dobrze z tym mocnym chłopakiem wiosłowało – nawet mnie pochwalił, że dobrze to robię - w każdym razie dotrzymywałam mu tempa.
Po wypłynięciu z portu skonstatowałam, że fale nie są takie duże i płynie się bardzo przyjemnie. Tylko gdzie ta wyspa, do której mamy dopłynąć? Dopiero po odbiciu trochę dalej od falochronu ukazała się w całej krasie...
Wyspa Ilheu de Vilabr
Wypływamy z portu
Marina w Vila Franca do Campa
Wyspa Ilheu de Vila koło Vila Franca do Campa
Skalista wysepka, będąca pozostałością po wulkanie, który wybuchł 4000 lat temu i w której kalderze jest laguna – cel naszej wyprawy. Każde muśnięcie wiosłem fal oceanu zbliżało nas do niej i rosła nam w oczach – niedostępna, o zmieniających się barwach skał. Mój przewodnik mówił mi, że wiosną odbywają się tu zawody w skokach z 28-mio metrowego klifu do oceanu.
Płyniemy kajakami
Okrążaliśmy wyspę płynąc blisko skał
Podpłynęliśmy do wyspy, okrążając ją i docierając do newralgicznego miejsca, gdzie już trzeba było uważać na podwodne skały i odbijające się od wyspy fale powrotne. Nasz przewodnik poczekał na resztę grupy i krzyknął, że przepływamy teraz w szyku liniowym miejsce, gdzie trzeba było zmieścić się między klifem wyspy a wystającą z wody skalną iglicą, uważając również, aby nie wpłynąć na podwodną skałę.
Przepływaliśmy jako pierwsi i gdybym nie była z instruktorem, pewnie poczułabym jakaś niepewność, a tak to była jedynie ekscytacja. Ale, jak zaraz okazało się, miejsce było rzeczywiście niebezpieczne, gdyż jeden z naszych kajaków, przepływający jako przedostatni, wywrócił się a trójka kajakarzy wylądowała w oceanie. Na szczęście trzymali się kajaka i potem pod dyktando instruktora odwrócili kajak (nawet nie nabrało się do niego dużo wody) i po kolei wczołgiwali się na niego.
Po szczęśliwym zakończeniu przygody z wywrotką, opłynęliśmy dalej wyspę. Na występach skalnych nad naszymi głowami siedziały mewy, dla których ten teren stanowi strefę ochronną, zamykaną przed turystami na czas gniazdowania, a po skałach tuż nad taflą wody rozpierzchały się liczne szare i czerwone kraby.
Wpłynęliśmy do wnętrza idealnie okrągłej kaldery, gdzie woda była spokojna, gdyż wejście do niej znajduje się od strony lądu. Tu po przywiązaniu kajaków do liny można było zażyć kąpieli w nagrzanej wodzie, wyskakując z kajaka.
Nasi przewodnicy pożyczali też maski z rurkami do pływania z zanurzoną w wodzie twarzą. Ja poprosiłam o podwiezienie mnie na brzeg, gdzie mogłam pospacerować po wyspie. Mimo posiadania kostiumu kąpielowego nie uśmiechało mi się pływać potem w kajaku w mokrym stroju.
Zamoczyłam więc tylko nogi, obserwując, jak pozostała część grupy chlapie się w przezroczystej wodzie.
W drodze powrotnej fale były już większe i przyjemnie nami bujało.
W otworach pionowych skał Ilheu de Vila gniazdują ptaki.
Wejście do laguny
Na nasz pierwszy obiad na Azorach Natalia wybrała klimatyczną restaurację Caloura Bar Esplanada położoną u stóp klifu, tuż nad oceanem w Agua de Pau (przedmieścia Lagoa). Zaserwowaliśmy sobie różnego rodzaju przystawki, głównie z serów z dodatkiem ośmiorniczek a jako dania główne różnego rodzaju ryby. Były pyszne, nie tylko ze względu na sposób przyrządzenia, ale też ze względu na ich świeżość. Po prostu w kuchni wylądowało to wszystko, co jeszcze rano pływało w oceanie.
Widok na restaurację Caloura Bar Esplanada, gdzie jedliśmy pyszne ryby
Zabrakło nam niestety czasu, by wykąpać się w naturalnych basenach, które nam się podobały z punktu widokowego, bo już zmierzchało, ale za to pojechaliśmy do centrum handlowego w Ponta Delgada, gdzie kupiliśmy głównie wina.
Basen oceaniczny Piscinas Municipais da Lagoa-Rosario
Naturalne baseny na Azorach
A potem już w domu spotkaliśmy się przy winku, aby zapoznać się lepiej. Natalia zaproponowała fajną zabawę integracyjną, dzięki której mogliśmy zapamiętać swoje imiona. Emocje po pierwszym dniu pobytu jeszcze długo nas nie opuszczały…
Dzień III: Z wizytą u delfinów i na polach geotermalnych
Powrót do strony głównej o Azorach
Powrót do strony głównej o podróżach