Na wędrówkach górskich dzielnie dotrzymywaliśmy młodzieży kroku (choć ja schodziłam zwykle na końcu, gdyż po pierwszej wyprawie po wertepach wysiadło mi kolano, a na ostatniej doszło jeszcze jakieś zapalenie - nogi spuchły mi tak, że nie mogłam ich zginać).
     Ale wycieczki były super!
     Pierwsza zaczęła się nad Jeziorem
Loch Lomond,
nad którym rozbiliśmy obóz o godz. 8-mej rano i skończyła o 11-tej w nocy po zdobyciu szczytu Ben Lomond (973 m – wejście prawie od poziomu morza) i … okolicy.
To znaczy dla większości skończyła się o tej porze, bo ja przywlekłam się o 12 w nocy, idąc (z bolącymi kolanami) sama w nocy po lesie. Na szczęście przez ostatnie 2 godziny droga prowadziła brzegiem jeziora i to było właśnie cudowne – ta samotna wędrówka nad jeziorem srebrzącym się w świetle księżyca w legendarnej krainie Wilhelma Tella i Waltera Scotta.
Myślałam również, że jeżeli nie trafię na camping, to w końcu dojdę do Glasgow (kilkadziesiąt km w linii prostej), gdzie znajdę telefon ;) (wtedy jeszcze telefonów komórkowych nie mieliśmy).
A tak naprawdę sądziłam, że za mną idzie nasz przewodnik Niko. Niko zaś, jak się potem okazało, wrócił wcześniej na camping taksówką z jednym z młodych chłopaków, który obtarł sobie paskudnie stopy. I dopiero po przyjeździe Niko zdenerwował się, że mnie jeszcze nie ma. Ale na szczęście wreszcie się znalazłam, zanim wyszedł z powrotem by mnie szukać, z czego był bardzo zadowolony.
Moja męska część rodziny jakoś się o mnie nie niepokoiła, gdyż po pierwsze wiedzą, że zawsze wlokę się za nimi a po drugie zajęci byli gotowaniem obiadu dla grupy. (A moi panowie nienawykli do gotowania, zwłaszcza na kocherach przy świetle świeczek i latarek, byli bardzo dumni z siebie i szczęśliwi, kiedy im się ta sztuka udała - więc chyba z wrażenia i przepracowania nie zauważyli mego braku).
Ja też byłam szczęśliwa, gdyż po powrocie obiad już na mnie czekał gorący i tak o 1-wszej w nocy wszyscy mogli paść do śpiworów. Byliśmy tak zmęczeni, że nawet przestały nam przeszkadzać meszki a ten nocny powrót nad tajemniczym, skąpanym światłem księżyca jeziorem w obcym kraju pozostanie na zawsze w moich wspomnieniach…
Zamieszkaliśmy na campingu nad Loch Lomond
Wyruszyliśmy na wycieczkę rano po śniadaniu
Zostawiamy w dole okraszone wysepkami jezioro
  
Za mną Loch Lomond, w ręku drugie śniadanie
Dlaczego wycieczka trwała tak długo? Po prostu Niko, który biega po górach jak nasz syn, nie wziął poprawki na tempo grupy oraz faktu, że była to nasza pierwsza wyprawa górska i postanowił poeksperymentować. Po wejściu na szczyt Ben Lomond (około 900 m w górę), na który prowadził normalny szlak, poprowadzony wśród wrzosowisk i łąk z pięknymi widokami na Loch Lomond...
Gdzieś tam przed nami majaczy szczyt Ben Lomond
Idziemy wytyczonym szlakiem wśród wrzosów
przez łąki
aż dochodzimy na Ben Nevis
zeszliśmy drugą stroną góry i już bez szlaku (bo w Szkocji można chodzić wszędzie), po skałkach i trawiastym pastwisku, na którym przyglądały się nam owce, przekraczając elektryczne płotki ( dzieci próbowały mnie nabrać, że są pod wysokim napięciem, więc aby sprawić im przyjemność, przekraczałam je bez dotykania, wyczyniając dziwne wygibasy), weszliśmy na kolejny szczyt, aby potem zejść z niego na przełaj w dół do jeziora (pięknie widocznego z daleka, więc nie było gdzie zabłądzić).
Schodzimy z drugiej strony Ben Nevis
Szkockie owieczki i ja przekraczająca płotek pastwiska
W opisie wygląda to tak prosto. Ale góra okazała się być bagnista… Nic dziwnego, bo na jej szczycie było jeziorko… (po raz pierwszy widzieliśmy góry, które na szczycie miały jeziora!)
Na następnym szczycie
Panorama Highlandu
Schodziliśmy więc z kolejnego szczytu wolno, badając grunt, przeskakując z kępy na kępę (tam zaczęły rozwalać się moje kolana), czasami wpadając w bagienko (grząsko),
Asia przed wpadnięcim w bagno i po...
gdzieniegdzie pokonując potoczki (mokro),
skałki (stromo),
potem idąc wzdłuż koryta strumienia i wodospadu (stromo i ślisko),
aby wreszcie pokonać długą, stromą i podmokłą łąkę (ślisko i wertepowato) i zakończyć przedzieraniem się przez zagajnik paproci wielkości człowieka (tam właśnie rozwaliłam sobie kolana do końca).
Drogę wytyczał nasz syn, gdyż Niko miał chyba do niego zaufanie. W każdym razie Staś sprostał zadaniu, przeprowadził nas przez trudny teren bezpiecznie i wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani tą dziką wyprawą.
Staś po dojściu nad Loch Lomond - słońce już zachodzi
Nasza następna górska wyprawa okazała się też eksperymentalna i to tak dalece, że nawet nasz przewodnik nigdy nią nie wędrował... Przeczytał tylko, że trasę tę można przejść bez użycia liny i postanowił nas tamtędy przeprowadzić. I dokładnie tak było – przeprowadził nas za sobą jak stadko owieczek, badając drogę i kiedy okazywała się niemożliwa do przejścia – wybierając inny wariant. Generalnie szlak wyglądał trochę jak nasza Orla Perć, ale pokonywało się ją bez szlaku i bez ubezpieczeń. Na szczęście Niko miał doświadczenia alpinistyczne i sprzyjała nam pogoda – gdyby padał deszcz, byłoby niebezpiecznie i pokonywalibyśmy ją dwa razy dłużej.
A zaczęło się znowu tak niewinnie. Autobus zawiózł nas do pięknej, dzikiej doliny Glen Coe, otoczonej nagimi, urwistymi szczytami, gdzie są trasy, na których trenował Hillary przed zdobyciem Mount Everestu. Tam przywitał nas ubrany w rodowy kilt Szkot, grający na kobzie.
Szczyty otaczające dolinę Glen Coe
Ach, co za rasowy Szkot
Jeden ze szczytów pasma Anoach Eagach
Nastrojeni bojowo tą muzyką wyruszyliśmy w górę wzdłuż strumyka przez teren przypominający Tatry (hala, wapienne skałki). Łatwo zdobyliśmy szczyt w paśmie Anoach Eagach (900 m w górę) i delektowaliśmy się fantastycznymi widokami, roztaczającymi się dookoła, ze sporą przepaścią w stronę doliny Glen Coe.
Szczyt w pasmie Anoach Eagach, który zdobyliśmy
- przyjemnie się na niego wchodziło
Dolina Glen Coe widoczna z Anoach Eagach
Staś już na szczycie
I ja na szczycie
Szczyt miał sympatyczne skałki, w sam raz do skomsumowania drugiego śniadania
Cała nasza dzielna grupa i dzielne zdobywczynie szkockich szczytów- zdjęcia pożyczone
A potem Niko stwierdził, że dalej będziemy szli graniówką, którą zna tylko z opisu i jest to ostatni moment na wycofanie się do autobusu. Ja i jeszcze parę dziewcząt zastanawiałyśmy się nad decyzją i zasięgnęliśmy opinii grupy starszych Szkotów, która szła za nami.
- Ależ tak, znają dobrze tę drogę, chodzą nią co roku, najtrudniejsze już za nami!
I poszliśmy fantastyczną drogą po stromych, wapiennych turniach, najpierw w górę, ze sporą pomocą rąk a potem granią z kilkusetmetrową ekspozycją. Szliśmy więc powoli i w skupieniu, modląc się, aby nie spadł deszcz a Niko wytyczał trasę. Czasami zostawiał nas przyklejonych plecami do skał i szedł na rekonesans, po czym mówił: „Nie tędy” i nas zawracał. Trwało więc to przejście wiele godzin. Na szczęście my generalnie nie boimy się przepaści, choć Asia mówiła później, że lęk odczuwała. Ja też, ale bardziej obawiałam się tego, jak nieszczęśliwa byłaby moja rodzina, gdyby mama na ich oczach spadła, potwierdzając trafność nazwy Glen Coe. Najtrudniejszy dla mnie był moment, gdy trzeba było odwrócić się tyłem do przepaści na ścieżce o szerokości stopnia i wdrapać na skałę wyższą ode mnie z tą przepaścią za sobą. Niko wyciągnął do mnie rękę, aby mnie asekurować a ja na to dzielnie, że sama wejdę. Ale Niko poprosił, żebym zgodziła się ze względu na niego... Czego się więc nie robi dla młodego, przystojnego mężczyzny! Zgodziłam się, aby mnie podciągnął :). Były też sytuacje dla mnie bezproblemowe, ale dla niektórych młodych dziewcząt trudne: w pewnym momencie szliśmy po skalnych słupach z ekspozycjami z obu stron i trzeba było przekroczyć szczeliny między słupami – kilka dziewczyn pokonało to miejsce na czworaka. I wtedy usłyszałam śmiech – to idący za nami Szkoci mieli z nas ubaw. A to szelmy: najpierw nas wpuścili w kanał, a teraz się cieszą!
Takie emocjonujące przejście po turniach trudno zapomnieć
To już końcówka - ze względu na konieczność koncentarcji na trasie nie robiliśmy zdjęć
Cały czas towarzyszyły na wspaniałe widoki na przeciwległe pasmo po drugiej stronie Glen Coe
 
; Tak szliśmy i szliśmy a końca trasy nie było widać – przed nami turnie i za nami turnie. Już myślałam, że zostaniemy na zawsze w tych szkockich górach. Otuchy dodawał mi helikopter, który co godzina przelatywał nad szczytami, jakby kontrolował sytuację.
Wreszcie pod wieczór udało nam się osiągnąć trawiastą przełęcz. Zaraz też dołączyli do nas Szkoci, którzy gratulowali nam przejścia klasycznej alpejskiej drogi (sic!) i poradzili, aby zejść żlebem do szosy, gdyż dalsza droga szczytami wygląda podobnie i zajmie jeszcze wiele godzin.
Żleb był stromy i mało stabilny, więc pokonywaliśmy go w dużych odstępach, aby nie spowodować osuwiska na siebie nawzajem. Potem kamienie zamieniły się w stromą, wysoką łąkę z tak miękką trawą, że większość z nas zjechała po niej na siedząco.
Zaś po wylądowaniu na dole odbył się konkurs łapania na sobie kleszczy. A na szosie czekał już na nas busik. Wycieczka była wspaniała i jestem wdzięczna Nikowi, gdyż sama bym takiej trasy nie pokonała.
Na zdjęciu obok grań, którą pokonaliśmy
Zejście żlebem
W dole Glen Coe
Z górki na pupie
Dobrze, że w trawie nie było kamieni
Po takich dwóch górskich dzikich wyprawach zdobycie najwyższego szczytu Wielkiej Brytanii Ben Nevis, nawet z podejściem od fiordu do 1343 m., okazało się najmniej atrakcyjne. (Niektórzy z nas, w tym mąż i syn, odbyli razem z Nikiem poprzedniego dnia wieczorny spacerek na rozruszanie się, jakby perspektywa takiej trasy byłaby dla nich zbyt łatwa: poszli po kolacji na spacer po lesie i wrócili o drugiej w nocy). Droga na Ben Nevis była mało ciekawa, cały czas ścieżką, zakosami, na szczęście pogoda nam dopisywała, więc mieliśmy wspaniałe widoki na zmniejszający się w dole fiord.
Nasz obóz na campingu w Fort Wiliam u stóp Ben Nevis
Asia na campingu; ja przed naszym namiotem
Droga na Ben Nevis
W dole Fort Wiliam
W połowie wędrówki zrobiliśmy przerwę na przełęczy przy stawie i tam popełniłam wielki błąd – wykąpaliśmy się w zimnej wodzie. Młodym to nie zaszkodziło, ale mnie owszem – wkrótce spuchły mi nogi, w dużym stopniu unieruchamiając stawy w kostkach i kolanach: chyba pod wpływem wcześniejszego rozgrzania a potem gwałtownego ochłodzenia wdało się zapalenie żył. O ile wejść na szczyt mogłam jeszcze bez problemu (na szczycie byliśmy ze względu na porwisty wiatr krótko przy ruinach jakiegoś fortu czy obserwatorium ), o tyle zejście było uciążliwe i długotrwałe. Dowlokłam się do campingu w czasie dwukrotnie dłuższym od grupy ( dodam, że jeden młodzieniec został ze mną, aby mnie – starszą panią pilotować, choć naprawdę nie było się gdzie zgubić i w końcu zwolniłam go z tego obowiązku, mówiąc, że przecież moja rodzina jakoś się o mnie nie boi :) Niemniej najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii mamy już zdobyty.
Kąpiel w górskim jeziorze
Jezioro na przełęczy
Dwaj Stasiowie na najwyższym szczycie Wielkiej Brytanii - Ben Nevis
Szkockie zamki i nie tylko
Powrót do strony głównej o Szkocji
Powrót do strony głównej o podróżach