Rano spakowaliśmy walizki po dwudniowym odpoczynku w jednym hotelu i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Queenstown, skąd mieliśmy odlecieć na Wyspę Północną. Jadąc żegnaliśmy się z piękną Wyspą Południową, gdzie mieliśmy tyle różnorodnych wrażeń i oglądaliśmy słynny film „Fortepion”, nakręcony w Nowej Zelandii. Akurat starczyło nam czasu na dwugodzinny przejazd.
Samolot niestety opóźnił się tak bardzo (około 2 godzin), że przylecieliśmy do Auckland zbyt późno, aby zdążyć na zwiedzanie jaskiń Waitomo, które mieliśmy w planie. Wobec tego pojechaliśmy od razu do Rotoua przez tereny płaskie, przechodzące stopniowo w pofałdowany. Na polach wypasały się krowy,jak na Wyspie Południowej. Wśród roślinności zwracały uwagę araukarie, palmy i kwiaty, które widziałam na Maderze. Ale najbardziej rzucały się w oczy olbrzymie paprocie. Od 1906 r. srebrzysta paproć na czarnym tle jest symbolem Nowej Zelandii. Maorysi też ją doceniali – jej liście służyły im do pokazywania kierunku jako strzałki na szlakach.
Samoloty linii nowozelandzkich mają emblematy linii lotniczych z liściem paproci
Pejzaż Wyspy Północnej Nowej Zelandii...
urozmaicały stada pasących się krów
Słynne paprocie nowozelandzkie w lesie w Rotoua
Po przyjeździe do Rotoua, słynącego ze zjawisk geotermalnych, co dało się zauważyć od razu po opuszczeniu autokaru (waniało zgniłymi jajami), nasz przewodnik zaprowadził nas do lasu. Ale jakiego! Weszliśmy między ogromne sekwoje i od razu zrobiło się ciemno i straszno ;) Próbowaliśmy objąć pień jednej z sekwoi i musiało się do tego zabrać kilka osób. W pewnym momencie udało nam się schować w gąszczu, gdy Andrzej poleciał sprawdzić coś, co chciał nam jeszcze pokazać (bardzo się starał, gdyż gryzło go to, ze nie zobaczyliśmy jaskini). Szukał nas (a siedzieliśmy w kucki po cichutku za drzewami) i już się zaczynał denerwować, gdy nagle nas zauważył: „-A tu jesteście!”… Co za grupa!!!
Ciemny las z sekwojami w Rotoua
Tu schowaliśmy się Andrzejowi w gęstych zaroślach wśród olbrzymich paproci
A teraz trochę historii. Nowa Zelandia oddzieliła się od wielkiego kontynentu 60 mln lat temu. Pierwsi Polinezyjczycy przybyli tu jakieś 800 lat temu z terenów Morza Południowochińskiego. Na wyspę, na której żyły w zasadzie tylko ptaki, przywieźli pierwsze ssaki, t.j psa i szczura. Tereny gęsto zarośnięte
lasem nie zawierały dużo mięsnego pożywienia, toteż najeźdźcy szybko wytrzebili niespotykane nigdzie indziej ptaki (m.in. wielkiego strusia moa). Polinezyjczycy przywieźli ze sobą również bataty, co wzbogacało ich pożywienie. Żyli w różnych, wrogich wobec siebie plemionach i prowadzili między sobą walki. W 1642 roku przybył do Nowej Zelandii Tasman, ale nie zaanektował tej wyspy jako kolonię dla swojego kraju. Gdy jakieś 150 lat później zjawił się tu kapitan Cook, już nie był nastawiony tak przyjaźnie do plemion maoryskich, zamieszkujących tę ziemię. Ogłosił wyspy prowincją korony brytyjskiej i angielscy koloniści zaczęli skupywać ziemię od Maorysów za bezcen, aby potem sprzedawać ją z wielkim zyskiem. Oczywiście Maorysom to się nie spodobało, a że byli plemionami wojowniczymi, doprowadzili do rozruchów. Zażegnano je traktatem wynegocjowanym z 50 plemionami, ale został on inaczej zinterpretowany przez obie strony – Anglicy uważali, że traktat podporządkowuje im Maorysów, wobec tego znowu dochodziło do zamieszek. Dopiero pod koniec XIX wieku sytuacja się unormowała. Obecnie język maoryski jest drugim oficjalnym językiem Nowej Zelandii (tak samo jak język migowy).
Następny dzień, spędzony w Rotoua, był extra – mieliśmy tyle wrażeń, że zrekompensowało to nam leniwy dzień poprzedni. Po noclegu i wczesnym śniadaniu w dobrym hotelu w centrum Rotorua, podjechaliśmy do wioski maoryskiej, aby obejrzeć dom zebrań starszyzny. Jego fasada z elementami drewnianymi, wspaniale wyrzeźbionymi w drewnie, zachwyciła mnie, tak samo jak tradycyjna brama, składająca się w 4 drewnianych belek, pokrytych płaskorzeźbami. Rzeźby Maorysów są tak charakterystyczne, że od razu zapadają w pamięć. Cóż za wyobraźnia w oddawaniu rysów twarzy. W dodatku oczy wykonane są z, występującej tu licznie, muszli paka, która nigdzie indziej na świecie nie istnieje. Na terenie wioski stoi też kościół anglikański a obok po jeziorku pływają ptaki.
Dom Starszyzny w wiosce maoryskiej
Posągi maoryskie wyrzeźbione w drewnie
Kościół anglikański
O tym, że Rotorua jest uzdrowiskiem, w którym wykorzystuje się zdrowotne właściwości gorących źródeł, mogliśmy przekonać się wkrótce. Przeszliśmy się spacerkiem po historycznej zabudowie uzdrowiska, ciesząc oczy zarówno piękną architekturą sanatorium, jak i urzekająco zaprojektowanym parkiem Royal Gardens. Tutaj co krok można było podziwiać kolorowe klomby i ciekawe drzewa. A w dodatku w zaroślach spotkaliśmy ptaki pukako – tata chodził w pewnym oddaleniu od reszty rodziny, którą stanowiła mama z młodym potomkiem. Przez dłuższą chwilę, stojąc bez ruchu obserwowałam, jak mama pukako przytrzymuje nogą gałązki eukaliptusa i obdziobuje listki, pomagając w tym młodemu.
Uzdrowisko w Rotoua
Zwiedzam uzdrowisko i piękny park
Ciekawa architektura uzdrowiskowa
Ładny pawilon w Royal Gardens
Park uzdrowiskowy w Rotoua
Mama pukako z dzieckiem
Tata pukako
Więcej czasu spędziliśmy w strefie termalnej Te Puia, gdzie znajduje się również Centrum Maoryskie. Przeszliśmy przez bramę powitalną do wielkiego domu zebrań, gdzie znowu mogliśmy podziwiać wielkie płaskorzeźby oraz charakterystyczną dla Maorysów bardzo długą łódź, wydrążoną z jednego pnia, w której mieściło się 60 wiosłujących osób. Takimi łodziami Maorysi przypłynęli do Nowej Zelandii. Dziób tej łodzi i rufa są tak fantastycznie wykonane, że jest to prawdziwy majstersztyk.
Wiola w bramie w Centrum Maoryskim
Brama i rzeźba maoryska
Maoryskie twarze z oczami wykonanymi z muszli
Długie łodzie maoryskie mogły pomieścić 60 osób
i były oryginalnie rzeźbione w jednym kawałku pnia - najwspanialszą dekorację miała rufa łodzi
Obok znajduje się Instytut Kultury, w którym działa lokalna szkoła rzeźbienia i wyplatania wyrobów z trawy – widziałam, jak wyplata się koszyki i spódniczki. W sklepie nie mogłam się powstrzymać przed kupieniem kolejnego wisiorka z muszli, ptaszka kiwi na prezent dla koleżanki, kremu do rąk z miodem Manuka (kolejna słynna rzecz w Nowej Zelandii) i płaskorzeźbę – wspaniałego ptaka z niebiesko – zielonymi oczami z muszli. Bardzo mi się to spodobało i uznałam, że to konieczny zakup do mojej kolekcji drewnianych rzeźb z całego świata – jak mogłoby w niej zabraknąć rzeźby maoryskiej?
Wejście do Instytutu Kultury Maoryskiej
W pracowni rzeźbiarskiej kultywują starą tradycję
W sklepie można kupić bardzo ciekawe rzeźby maoryskie
Ubrania wyplatane z trawy
Główną atrakcją strefy termalnej są jednak oczka gorących źródeł i gejzery. Trasa prowadzi nas wśród tropikalnej roślinności od jednego „pachnącego” i zadymionego oczka z kipiącymi bąbelkami do drugiego. Różnią się one kolorem i stanowią malowniczy element do fotografowania. Pośrodku terenu z gorącego jeziora wytryskuje gejzer Pohutu. Jest on pobudzany do aktywność poprzez wrzucenie do środka krateru kawałka mydła, co robi pracownik parku codziennie rano i starcza to na kilka godzin erupcji. Na mnie gejzer zrobił wrażenie większe niż gejzery na pustyni Atacama, które widziałyśmy w zeszłym roku, gdyż para z niego tryska na kilkanaście metrów. Obok jest miejsce, na którym można usmażyć sobie jajka, kładąc je po prostu na kamieniu.
Nad gęstą roślinnością strefy termalnej Te Puia unoszą się dymy z wnętrza ziemi
Strefa termalna w Rotoua
W strefie występuje kilkanaście oczek gorących źródeł
W niektórych stale bulgocze wrzące błoto
Baseny termalne Te Puia w Rotoua
Pośrodku strefy termalnej strzala w górę obłokami pary gejzer Pohutu
Gejzer Pohutu pobudzany jest do aktywności poprzez wrzucanie kawałków mydła do jego krateru
Gorąca woda nasycona związkami minaralnymi paruje zostawiając na skałach osady...
tworzące unikalne kształty o różnych barwach
Co dziwniejsze - w tych gorących wodach, skażonych różnymi związkami chemicznymi, rosną kwiaty
Centrum strefy Te Puia
Śliczne jeziorko
Przeszliśmy się po terenie termalnym z przyjemnością, chociaż pogoda, dotychczas świetna, nie dopisywała. Siąpił deszczyk, więc aparat fotograficzny trzeba było pilnować, aby nie zamókł a i zdjęcia nie wyszły takie, jakie mogłyby być przy lepszym oświetleniu. W domku kiwi, który znajduje się na terenie strefy w ogóle nie można było robić zdjęć, gdyż ptaki te mają dom zaciemniony – są to bardzo ostrożne ptaki prowadzące nocny tryb życia. Baliśmy się, że tego symbolu Nowej Zelandii w ogóle nie zobaczymy, ale mieliśmy szczęście. Po tym, jak nasz wzrok przyzwyczaił się do ciemności, mogliśmy poobserwować tego dużego, tajemniczego ptaka, jak spaceruje za szybą wśród bujnej roślinności. W pewnym momencie przeszedł tuż przy szybie i wow... to było ekscytujące zobaczyć go na wyciągnięcie ręki. Na zewnątrz domku kilka tablic informowało o zwyczajach kiwi.
W tym ciekawym plenerze Maorysi umieścili też swój cmentarz.
Po strefie termalnej chodzi się po drewnianych pomostach,...
wdychając gorące opary, które często przesłaniają widoki
Ale potęguje to tylko nastrój i wrażenie przebywania w wyjątkowym miejscu nie z tej ziemi
Tym bardziej, że nozdrza drażni zapach siarki
Zwiedzałam Te Puia z wielkim zainteresowaniem
Cmentarz maoryski w Rotoua
Kiwi widzieliśmy tylko po ciemku i nie dało się zrobić zdjęcia, toteż tu jest sfotografowana tylko atrapa kiwi
Wieczorem udaliśmy się na dodatkowo płatną atrakcję w postaci wieczoru maoryskiego. Zanim weszliśmy przez bramę na teren wioski zostaliśmy poproszeni, aby z powagą uczestniczyć w pierwszej części spektaklu, będącej tradycyjnym powitaniem w maoryskim stylu. Prawdę powiedziawszy bardziej wyglądało to na odstraszanie intruzów niż powitanie gości. Podzielono nas na grupy narodowościowe i w każdej kazano wybrać jednego przedstawiciela, który miał odtąd reprezentować swoją grupę i uczestniczyć bezpośrednio w skomplikowanym rytuale. Z wioski wyszło kilku młodzieńców ubranych tylko w plecione czarne spódniczki, za to umalowanych na twarzach w skomplikowane wzory. Wywijając krótkimi kijami i wykonując dzikie miny z szybkim poruszaniem wysuniętego języka, wydawali bojowe okrzyki. Nasi „wodzowie” mieli nie okazywać strachu i nie śmiać się. Ponieważ zdali egzamin, co zaakcentowano gestem przyjaźni (podwójne dotknięcie się nosami), zostaliśmy zaproszeni do wioski i tu już było normalnie i sympatycznie. Przechodziliśmy między różnymi miejscami, gdzie prezentowano nam tradycyjne łodzie, domy, zabawy pałeczkami i piłkami i opowiadano o swoich zwyczajach.
Powitanie maoryskie jest osobliwe - gości traktuje się najpierw jako niebezpiecznych przybyszów, których należy odstraszyć
W tym celu malują twarze i robią przerażające miny, ruszając wyciągniętym językiem
Prezentacja tradycyjnej łodzi
Prezentacja zabaw kobiet
Potem weszliśmy pod wiatę, gdzie na naszych oczach z dużego dołu w ziemi wyjęto kilka metalowych skrzynek, w których upieczono naszą kolację, korzystając z gorąca, panującego w jamie. I zaproszono nas na przedstawienie, w czasie którego przy akompaniamencie gitary opowiadano nam historię Maorysów. Panie ubrane w plecione z trawy spódniczki i wzorzyście tkane koszulki pokazywały nam taniec z piłeczkami na sznurku.
Historia Maorysów opowiadana śpiewem i pokazami
Kobiety w tradycyjnych strojach demonstrują tradycyjne zabawy
A zakończyło się to wszystko jak zwykle – poproszono nas do wielkiego domu zgromadzeń, gdzie podano ciepłą kolację, składającą się z kilku dań, przygotowanych w ziemnym piecu – bataty, marchew, ziemniaki i kurczak. Na deser podano wyśmienity tort bezowy Pawłowa i zaśpiewano nam 3 piosenki, wcześniej jednakże poproszono chętnych mężczyzn na naukę tradycyjnego maoryskiego powitania z wrzaskami z głębi trzewi i wywalaniem języka. Niektórzy nasi panowie radzili sobie prawie tak dobrze, jakby urodzili się w tej wiosce, co ich nawet samych zszokowało. Twierdzili, że nie zdawali sobie sprawy z tego, że pod otoczką cywilizacyjną drzemią w nich jeszcze takie dzikie pokłady pierwotnej męskości...
c.d - Nowa Zelandia - Waimangu
Powrót do strony głównej o Australii i Nowej Zelandii
Powrót do strony głównej o podróżach
121631