Po opuszczeniu parku narodowego jedziemy przez płaskowyż na wysokości ok. 2000 m n.p.m. przez trawiaste tereny należące do Masajów. Niegdyś wędrowali oni swobodnie po całym terenie ze swoimi stadami krów i owiec. Gdy stworzono parki narodowe, okrojono ziemie Masajów, zostawiając im niewielkie obszary na obrzeżach terenów chronionych. Czują się pokrzywdzeni, tym bardziej, że nie uzyskują żadnych profitów z organizowanego tu ruchu turystycznego.
Masajska wioska
Płaskowyż jest rozległy, ale otaczające go góry sugerują, że nie jesteśmy jednak na równinie. Wkrótce roślinność zmienia się na typową dla sawanny, pojawiają się akacje, a wraz z nimi dzikie zwierzęta: widzimy z oddali niewielkie stadka antylop, zebr i żyrafy. To znak, że dojeżdżamy już do Serengeti
Antylopy gnu
Żyrafy pod akacją
Granicę między ziemiami Masajów a parkiem narodowym Serengeti wyznacza stojąca w szczerym polu drewniana brama. Do naszych dżipów podchodzą Masajki, oferujące do sprzedania robioną przez siebie biżuterię. Ich kolor skóry jest dużo ciemniejszy niż Etiopczyków z północnych rejonów Etiopii a i uroda nie ta. Okryte są pelerynami z prostych kawałków materiału.
Serengeti jest wielkim parkiem narodowym, zajmującym ponad 1400 km kw. sawanny i buszu, po którym nieustannie przemieszczają się tysiące zwierząt kopytnych w poszukiwaniu wody i pożywienia a za nimi ciągną drapieżniki. Widok olbrzymich połaci traw, okraszonych gdzieniegdzie krzakami i akacjowymi skupinami, rozciągających się aż po horyzont, jest niesamowity. Wśród trawy wystają czasami niskie, ale szerokie skalne pagórki, zwane kopisami. Na tych wzgórkach pochodzenia granitowo – gnejsowego można często spotkać wygrzewające się na słońcu lwy.
Patrząc w bezkres Serengeti
Sawanna w Serengeti
Kopis w Serengeti
Bezkresny step
Po przekroczeniu symbolicznej bramy parku (jako, że jest tylko brama, bez płotu) jedziemy jedyną drogą prosto przed siebie. Dojeżdżamy do centrum obsługi turystycznej, gdzie nasza przewodniczka załatwia wszystkie formalności, związane z naszym trzydniowym pobytem w parku narodowym. Mamy w związku z tym postój na toaletę, możliwość otrzymania informatorów i kupienia map lub pamiątek w sklepiku dla turystów. Możemy też przejść się trochę – dla nas ze Stasiem to duża frajda po prawie całym dniu spędzonym w dżipie. Co prawda jest on wygodny, w przeciwieństwie do tego, którym podróżowaliśmy do Tanzanii, ale jednak jechaliśmy w nim kilka godzin na siedząco.
Korzystamy więc i wspinamy się na skałę, u stóp której zbudowano to centrum. Na jej szczycie podziwiamy panoramiczne widoki na Serengeti. Ciekawie to wygląda: rozległa, pusta przestrzeń, na horyzoncie której majaczą czasem wzgórza i zbiegające się z kilku stron do naszego punktu nitki piaszczystych dróg. No cóż, czujemy się, jakbyśmy rzeczywiście byli w pępku świata. ;)
Na kopisie
Widok z kopisu na Serengeti
Drogi w Serengeti prowadzą prosto przed siebie
W tym czasie inni członkowie naszej małej grupki (podróżujemy czterema dżipami, w których mieści się po 5, 6 osób), spożywają posiłek, przyglądając się hałaśliwym ptaszkom - bawolikom czerwonodziobym, urzędującym na akacji, pokrytej wielkimi gniazdami. Wyglądają jak nasze kosy. Tuż obok zauważam pięknego ptaszka. To znany mi już z Etiopii ptak z rodziny szpakowatych, zachwycający opalizującymi w słońcu piórkami barwy lazurowej i szafirowej z wyróżniającym się brzuszkiem w jaskrawym pomarańczowym kolorze. Ten brzuszek wskazuje, że jest to błyszczak rudobrzuchy.
Akacja zagniażdżona ;)
Na akacji: z lewej - bawolik czerwonodzioby, z prawej - sawannik
Błyszczak na akacji
Błyszczak rudobrzuchy
Jestem prześlicznym ptaszkiem.
Po dłuższym postoju jedziemy dalej. Myśleliśmy, że jesteśmy już blisko logde, ale okazuje się, ze mamy do niej około 180 km, gdyż znajduje się ona prawie po przeciwnej stronie parku. Trzeba tam zdążyć przed zmrokiem, gdyż nocą nie można jeździć po parku narodowym, toteż pędzimy szybko i nie możemy podnieść dachu. Oglądamy więc pojawiające się zwierzęta tylko przez szyby.
Na razie są to tylko pojedyncze sztuki: mała antylopka Thomsona z charakterystycznymi czarnymi paskami wzdłuż białego brzuszka, duże antylopy gnu, zebry oraz ptaki: duże afrykańskie strusie i kroczącego dostojnie sekretarza.
Antylopy gnu są jednym z najstarszych zwierząt żyjących na ziemi - nie zmieniły się od 2 tysięcy lat. Antylopy gnu są też najliczniejszą grupą zwierząt żyjących w parku narodowym Serengeti, mimo, że stanowią one, ze względu na swoją wielkość, bezbronność i niezgrabność podstawę wyżywienia dla drapieżników. Szczególnie dużo ich ginie w czasie corocznych migracji, gdy w kilkasettysięcznych stadach wędrują do kenijskiego parku Maasai Mara lub do Ngorongoro. Przekraczając rzeki antylopy są dziesiątkowane przez krokodyle i lwy. Zwłaszcza dużo ginie wówczas młodych zwierząt, gdyż antylopy uciekając nie chronią swych małych.
Razem z gnu zwykle pasą się zebry. Czują się przy nich bezpieczne, gdyż są szybsze i zwrotniejsze i drapieżniki wolą polować na bardziej ociężałe, a więc łatwiejsze do upolowania antylopy.
Strusie afrykańskie
Antylopy gnu są najliczniej występującymi zwierzętami w Serengeti - szacuje się, że jest ich około 2 mln!
Antylopy osłaniają osobniki słabsze, chore lub rodzące matki - to właśnie dzięki dużej płodności są tak liczne
Antylopa gnu
Cwane zebry
Za to małe antylopy Thomsona są podobno waleczne a ich obroną jest nie tylko ucieczka - te małe antylopy potrafią stawić czoła dużej hienie, która mimo, że jest padlinożercą czasami staje do walki. Antylopy odganiają ją więc od swojego stada. Hieny i sępy nie kojarzą się nam miło, ale pełnią ważną funkcję czyścicieli stepu. Hiena zjada nawet kości - jej uścisk szczęki jest mocniejszy od krokodylego!
Antylopa Thomsona
Po jedzeniu należy odpocząć: z lewej hiena, z prawej gnu
Sekretarz należy też do zwierząt, których odwagę można podziwiać: ten gniazdujący na drzewach ptak poluje na węże, skacząc na nie i depcząc, aż osiągają stan umożliwiający ich konsumpcję. W Etiopii widzieliśmy sekretarza tylko z daleka, a teraz możemy dokładnie mu się przyjrzeć. Ma silny, zakrzywiony jak u drapieżnika dziób, ogniście czerwone barwy dookoła oczu i długie, pojedyncze piórka z tyłu głowy, sterczące mu w różne strony.
Dojeżdżamy do dużego skupiska skał (to może stąd bierze się ich nazwa kopisy – wyrastają nagle z ziemi na równinie i tworzą bloki kilku przytulonych do siebie skał). Rozglądamy się, czy nie ma na nich lwa i okazuje się, że jest. Leży na szczycie mniejszego wzgórka w niecce, dlatego z daleka trudno go wypatrzeć. Gdyby nie to, że przed kopisem stoi dżip z ludźmi z aparatami przy oku, pewno byśmy minęli go bez zatrzymywania się. Ale nie odhaczamy go sobie z listy wielkiej piątki, gdyż widać go tylko przez lornetkę lub przy mocnym zbliżeniu przez telebiektyw aparatu fotograficznego.
Kopis
Zbliżenie kopisa
Leżąca na nim lwica
Po jakimś czasie mamy drugi, tym razem przymusowy postój – trzeba wymienić koło. Nasi kierowcy robią to bardzo sprawnie, a my możemy na chwilę stanąć na trawie i porobić zdjęcia bezkresnych, trawiastych połaci za nami i przed nami. Potem jedziemy w kierunku odległych wzgórz. Myślę, że wśród nich będzie nasza dzisiejsza meta, ale gdzie tam. Po godzinie mijamy wzgórze i jedziemy dalej, w kierunku następnego. Może więc tam będzie kres naszej całodziennej podróży? Te przestrzenie wydają się być niezmierzone. I trudno na nich oszacować odległości, całkiem jak na morzu. Morzu traw...
Krajobraz Serengeti
Drogowskazy do różnych lodgy
Takie postoje zdarzają się na safari często
Morze traw i skałki jak wyspy
Tam jedziemy
Kolejny kopis - trzeba przyznać, że są bardzo malownicze
Zbliża się ku zachodowi słońca a my wjeżdżamy w trochę inny teren. Pojawia się więcej drzew i krzaków i jakieś wodne cieki. W większym stawie, obstawionym kilkoma dżipami, tapla się spora rodzinka hipopotamów. Widać im tylko grzbiety, ale i tak zatrzymujemy się, aby porobić im zdjęcia.
Wjeżdżamy w sawannę
Staw z hipopotamami
Przy następnej sadzawce mamy więcej szczęścia: hipopotam co prawda jeden, ale na naszych oczach wyłazi z wody i rusza przez łąkę z przeciwnym kierunku. A właściwie wyłazi z błota – jest nim tak umazany, że wygląda, jakby był polukrowany na czarno.
Hipopotamam wyłazi z sadzawki
Ale ubłocony!
Kolejny staw, o brzegach porośniętych wspaniałą tropikalną roślinnością - są nawet palmy, jest widocznie stołówką marabutów, gdyż pełno ich siedzi na pobliskim rozłożystym drzewie. U nektórych widać wielkie wola - bardzo praktyczne torebki - ciekawe, co tam przechowują :)
Marabuty i ich sąsiad - białoczub białorzytny
Step zamienia się teraz w sawannę, pojawia się coraz więcej akacji a wśród nich antylopy Thomsona. Całe stado raczy się trawą a bezpieczeństwa strzegą strażnicy. W pewnej chwili widzimy, jak kilka kroków od stada płaszczy się w trawie szakal. Mała antylopa strażnik doskakuje do niego, szakal odbiega dalej, ale nie rezygnuje z prób. Lecz antylopa też jest cały czas czujna.
Pojawiają się nowe antylopy, których nie widzieliśmy do tej pory. Większe od Thomsona, ale mniejsze od gnu, brązowe w czarnymi łatami na górnej części nóg, udach, łopatkach i przodzie pyska. To antylopy topi z rodziny krętorogich, występujące we wschodniej Afryce.
Antylopy topi
Zapada zmierzch. W pewny oddaleniu od nas kroczy wielki słoń. Jest już jednak zbyt ciemno, żeby zrobić dobre zdjęcie.
Gdy jest już całkiem ciemno, spostrzegamy przed nami światełka. Czyżbyśmy dojechali wreszcie do naszej lodge? Tak. Ukryta wśród skał wita nas lodge Lobo. Oddalona od Aruszty o 400 km (i tyle przejechaliśmy tego dnia), jest drugim najdalej wysuniętym na północ hotelem w Serengeti.
Ponieważ z konieczności zajechaliśmy na miejsce wcześnie ( w okolicy równika robi się ciemno po godzinie 18-tej), mamy sporo czasu na rozpakowanie się, wykąpanie i rozejrzenie po hotelu, zanim będzie można zasiąść do obiadokolacji. Uprzedzono nas, że po zmroku nie wolno wychodzić z lodgy poza skały, gdyż obiekt nie jest ogrodzony i dzikie zwierzęta często tu się zapędzają...
Lodga sprawia wrażenie ekskluzywnej. Pawilony mieszkalne połączone są ze sobą i częścią restauracyjną nadziemnymi pomostami, poprowadzonymi wśród drzew. Mieszkamy na drugim piętrze, więc do restauracji przechodzimy na wysokości ich koron. Mamy wrażenie, jakbyśmy byli wtopieni w przyrodę a jednocześnie czujemy się względnie bezpiecznie. Choć jest to złudzenie - pawiany czy lampart mógłby się tu przedostać bez przeszkód, tym bardziej, że tarasy połączone są schodami, dochodzącymi tu z poziomu ziemi.
Po kolacji, prowadzeni słabym światełkiem lampek ogrodowych i czołowki, idziemy na taras widokowy, z którego nie widać... nic. Doskonała ciemność otacza nas, jakby nas szczelnie oblepiała. Gdzieś pod nami, jakieś kilkanaście metrów niżej, toczy się nocne życie, o którym nie mamy zielonego pojęcia. Tylko nad nami świecą nieprzeliczalne ilości gwiazd. Które z nich tworzą Krzyż Południa? Nasza przewodniczka też nie potrafi nam powiedzieć. Trudno. Trzeba będzie przyjechać tu jeszcze raz, aby go zobaczyć.
Stoimy w ciszy przez dłuższą chwilę. Dopiero teraz tak naprawdę dociera do nas, że tu jesteśmy. W sercu dzikiej Afryki, w królestwie zwierząt, kilkanaście tysięcy kilometrów od domu, kilkaset od ludzkiej cywilizacji. Mali, jak mrówki i nieistotni w tej ogromnej przestrzeni, która jest domeną lwów, słoni, antylop. Takie zderzenie z inną rzeczywistością uczy pokory. Ale i odczuwamy wielką radość. Radość, że udało nam się dotrzeć do miejsca, które pragnęliśmy zobaczyć w czasach dzieciństwa... Że zrealizowaliśmy nasze kolejne marzenie.
Zachód słońca nad Serengeti
Uczucie chłodu wyrywa nas z rozmarzenia i zagania do pokoju. Jesteśmy na wysokości 2000 m n.p.m. i noce są tu bardzo chłodne, zwłaszcza, gdy cały dzień spędziło się w pełnym słońcu, nawet jeśli było to pod dachem samochodu. Zresztą pora spać, generator działa tylko do godziny 23-ciej, potem zostaje wyłączony prąd i pompa wodna. I planujemy przecież obudzić się około 5-tej, aby obserwować wschód słońca.
Jak to dobrze mieć ciepłą kołdrę w tej Afryce :)
Dobranoc.
Dzień III - safari w Parku Narodowym Serengeti
Powrót do strony o Kenii i Tanzanii
Powrót do strony głównej o podróżach