Moje świetne świadectwo ukończenia szkoły podstawowej umożliwiało mi wstęp bez egzaminów do najlepszych liceów warszawskich. Wybrałam liceum Lelewela, które wówczas piastowało wysoką pozycję w rankingach,
a miało tę zaletę, że było niedaleko domu, więc mogłam do niego chodzić piechotą (mieściło się ono wtedy w przedwojennym budynku przy Siemiradzkiego, niedaleko Słowackiego,
która jest jedną z głównych ulic żoliborskich). Duży przedwojenny budynek i podwórko szkolne oddalone były trochę od zgiełku miejskiego. Boisko i szkolne tereny zielone przylegały zaś do terenów Szkoły Głównej Pożarniczej.
W kierunku północnym rozciągał się z nich widok na skarpę i leżący nieco w dole Marymont Dolny.
Spacer do szkoły zajmował mi około 20 – 30 minut i prowadził miłymi ulicami Żoliborza Oficerskiego, wzdłuż przedwojennych domków ze spadzistymi dachami, krytymi prawdziwą czerwoną dachówką, w których mieszkali Czesław Niemen, Janusz Morgersztain, potem uliczkami wzdłuż willi z lat 30-tych, w których mieszkali Kalina Jędrusik z mężem Stanisławem Dygatem i Maryla Rodowicz. Następnie przez zaciszne osiedle przy ulicy Próchnika wzdłuż zaokrąglonych ścian domów i koło pięknej rotundy Teatru Komedia
a potem, po przekroczeniu ulicy Słowackiego, przez podwórka prosto na dziedziniec liceum. Już sam taki spacer pozwolił się odprężyć i dotlenić.
Tędy chodziłam codziennie do liceum - ulica Brodzińskiego na Żoliborzu Urzędniczym
- na początku tej ulicy, sąsiadując z podwórkiem mojego domu , mieszkał Czesław Niemen
Ulica Niegolewskiego - tu mieszkała Maryla Rodowicz
Ulica Niegolewskiego - ciąg dalszy trasy
Plac Henkla
Ulica Kochowskiego- tu mieszkała Kalina Jędrusik z mężem Stanisławem Dygatem a ja leczyłam sie w Przychodni Specjalistycznej do okulisty
Bardzo ciekawie zaprojektowane osiedle przy ulicy Próchnika- dalszy ciąg mojej trasy do szkoły
Teatr Komedia na ulicy Próchnika
Budynek posiadał swoisty klimat. Wejście reprezentacyjne przeznaczone było dla gości a my wchodziliśmy nie od frontu budynku, tylko z boku po kilku schodkach do piwnicy do szatni, gdzie sprawdzano nam tarcze (czasem przypimalo się je w ostatniej chwili agrafkami) i kapcie. Hol na I piętrze był mniejszy od tego z mojej poprzedniej szkoły, ale bardziej reprezentacyjny – stało tu popiersie Joachima Lelewela obwiązane biało-czerwoną szarfą.
Budynek LO im. Lelewela w latach siedemdziesiątych
Liceum Lelewela przy ulicy Siemieradzkiego, teraz mieści się tu Szkoła Pożarnictwa
W Lelewelu był wysoki poziom nauczania, więc już nie byłam w stanie mieć samych piątek, toteż poluzowałam wymagania w stosunku do samej siebie, co przyczyniło się do poprawy mojego samopoczucia. Byłam bardziej zainteresowana otoczeniem.
Niektórzy przedwojenni profesorowie jeszcze nas uczyli, gdy w 1968 roku zaczynałam w niej naukę, (jak Nikodem Księżopolski, dawny dyrektor) a inni wspominani byli w anegdotach. Dyrektorem liceum była drobniutka pani Podkowińska, ale ducha szkoły nadawała pani vice dyrektor Anna Radziwiłł.
Ubrana w wąskie, grube spódnice i bluzki lub swetry nie wyglądała na księżniczkę, którą w istocie była, jako córka księcia Krzysztofa Radziwiłła. Ale, gdy się jej przyjrzało bliżej, szczególną uwagę zwracały wielkie piwne oczy, które patrzyły poważnie i tak, jakby chciały prześwietlić rozmówcę na wylot.
Anna Radziwiłł budziła wśród nas, uczniów, nie tylko respekt, ale również posiadała nasze wielkie zaufanie. Była naszym guru w sprawach naukowych, jak i, dla wielu z nas, życiowych. Dla mnie była najwspanialszym nauczycielem, jakiego kiedykolwiek miałam oraz wzorem do naśladowania. Myślę, że to, jakim byłam później nauczycielem, że traktuję uczniów podmiotowo i zawsze znajduję dla nich czas, że wymagam od nich myślenia i brania odpowiedzialności za swoje czyny a jednocześnie reaguję empatycznie na ich problemy, że nie szufladkuję ich jednoznacznie
i cenię sobie ich indywidualizm zawdzięczam wzorcowi, który otrzymałam od Pani Profesor Radziwiłł. I kiedy w tym roku przyszła do mnie, już prywatnie, jedna z moich najzdolniejszych uczennic, która zdawała informatykę na maturze parę
miesięcy wcześniej i powiedziała mi:
„Była pani najmądrzejszym nauczycielem, który mnie w szkole uczył”
to było dla mnie miłym potwierdzeniem, że mój wysiłek przynosi właściwe owoce.
Młodzież przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i dyrektorzy Lelewela: Podkowińska i Nikodem Księżopolski (starszy pan w środku bez zarostu)
Pani Radziwiłł zawsze miała dla nas czas i potrafiła nas wysłuchać. Podnosiła wtedy oczy wysoko w górę, jakby patrzyła w sufit i potem podsumowywała nasze wypowiedzi. Klasy, które miały szczęście mieć ja za wychowawczynię, mówiły, że wyjeżdżała z młodzieżą na wycieczki, gdzie miały miejsce gorące dyskusje na różne tematy, nurtujące młodych ludzie. A były to przecież czasy bardzo ciekawe – gdy zaczynałam liceum miały miejsce wydarzenia studenckie 1968 roku (pamiętam, że mieliśmy oficjalny apel na ten temat, prowadzony przez dyrektor Podkowińską, o której wszyscy wiedzieli, że jest w PZPR ), w trakcie nauki zaś miały miejsce wydarzenia poznańskie i zmiana władzy z socjalistycznej gomułkowskiej na socjalizm „o ludzkim obliczu” Gierka.
Dyrektorki Lelewela Anna Radziwiłł i Podkowińska
Mnie pani profesor uczyła historii (bo inne klasy uczyła też polskiego, a nawet mogła wykładać matematykę, ponieważ posiadała doktorat z historii i magistra z matematyki – mówiła, ze matematyka jest bardzo ważna, bo pokazuje jak logicznie systematyzować wiedzę). Pokochałam historię dzięki pani profesor, która zaraziła nas pasją do tej nauki, choć przyznam, że trafiło to na podatny grunt, ze względu na zainteresowania mojego taty przeszłością i zwiedzaniem historycznych obiektów, które mi przekazał. Ale najistotniejsze było, że historia w wykładach Radziwiłki żyła i układała się w logiczne i spójne ciągi wydarzeń. To nie były odosobnione sytuacje - często byliśmy proszeni, po poznaniu faktów, o ich samodzielną interpretację i próbę wymyślenia skutków wydarzeń. Ale to już odbywało się na naszych spotkaniach w czasie fakultetów, bo na takie chodziłam w czwartej klasie, gdy zdecydowałam się zdawać na maturze i na egzaminie na studia właśnie historię.
Vice dyrektor Lelewela Anna Radziwiłł
Byłam w siódmym niebie, gdy w czasie wywiadówki pani Radziwiłł wychwalała mnie do mamy:
„Anie jest nie tylko bardzo zdolna, ona ma logiczny umysł!”
– co w ustach pani profesor było dużym komplementem.
Po maturze nasze spotkania z panią profesor nie ustały, a nawet zagęściły się, zapraszała nas bowiem do swojego domu na Mokotowie, aby przygotowywać dalej do egzaminu. Ciekawe, że znając ją wcale nas nie dziwiło, że poświęca nam swój prywatny czas za darmo. Pamiętam, że pierwsze spotkanie mieliśmy w mieszkaniu jej ojca na ulicy Narbutta. Pojechaliśmy stremowani i otworzył nam drzwi wytworny starszy pan, witając z miłym uśmiechem. To nie było takie proste stanąć twarzą w twarz w prawdziwym księciem, nawet w czasach komunizmu. Bardzo byliśmy ciekawi, jak mieszka nasza księżniczka i doznaliśmy lekkiego szoku. Pokój wielkości około 13 metrów zastawiony był regałami z książkami, było tam kilka obrazów, w tym jeden rysunek ołówkiem, przedstawiający naszą nauczycielkę jako młodą dziewczynę z warkoczem i tyle. Żadnych dzieł sztuki, ani wspaniałego wyposażenia. Łóżko metalowe, jak szpitalne. Jedynym luksusem był fotel, w którym usiadła pani profesor z podwiniętymi nogami, przykrywając je pledem. My usiedliśmy na podłodze w kółeczku i słuchaliśmy jej wywodów. Pamiętam , że zostaliśmy poczęstowani herbatą i ciasteczkami, po które poszła nasza księżna do kuchni, skąd słychać było rozmowę w języku francuskim i tylko to przypominało, że jesteśmy goszczeni u arystokracji.
Pani profesor Anna Radziwiłł - zdjęcie z Internetu, bo własnych jej zdjęć nie mam, ale taką ją pamiętam
Następne nasze spotkania odbywały się na Żoliborzu w mieszkaniu siostry pani profesor na parterze domu przy ulicy Krasińskiego. I wyglądały podobnie.
Po zdanych egzaminach spotkaliśmy się z Radziwiłką i zostaliśmy wypunktowani. Wszyscy z nas dostali się na studia, ja zdałam z drugą lokatą a i tak padło pytanie, dlaczego na pisemnym nie mieliśmy maksymalnej punktacji. Ania Śliwowska, z którą razem zdawałyśmy na SGPiS, próbowała to zlekceważyć, mówiąc „A bo tam były takie pytania, kto był sekretarzem partii w którymś roku, kto był to pamiętał”, a chodziło o to, że część pytań była rzeczywiście z WOS-u a nie historii. Natomiast zanotowaliśmy fakt, że nasza pani profesor znała wyniki z egzaminów wszystkich nas wcześniej, zanim się spotkaliśmy. Podobno śledziła losy swoich byłych uczniów jeszcze przez długi czas.
Nauczycieli w Lelewelu można było podzielić na dwie grupy: starszych belfrów, którzy mieli swoje ustalone metody nauczania i to oni tworzyli specyficzny „dawny” klimat szkoły i nowych, którzy musieli się jeszcze „doszlifowywać” i doskonalić swój warsztat, aby dać sobie radę z taką inteligentną grupą młodzieży, jak my.
O tych pierwszych krążyły legendy, które oni pieczołowicie podtrzymywali. Z drugiej grupy wyłaniali się tacy młodzi nauczyciele, których lubiliśmy, jak nauczycielka fizyki Szczepkowska i tacy, którym dawaliśmy popalić, jak anglistka.
Do grupy pierwszej należeli (poza Radziwiłką i Księżopolskim) fizyk profesor Pietrzak zwany Balonem, matematyk Chyra, chemik Gołkowski, PO-wiec Usnarski, polonista Roszkowski – że wymienię tych tylko, którzy mnie uczyli.
Miałam szczęście, że języka polskiego uczył mnie profesor Roszkowski – dystyngowany, spokojny pan, przeprowadzający nas przez meandry literatury w sposób łagodny i usystematyzowany.
Dla mnie szczególnie miłe było to, że dostałam od niego 5+ z klasówki na temat Trylogii Sienkiewicza – moja najlepsza ocena z polskiego (6 wtedy nie było).
W dumę wprawiło mnie to, że profesor chwalił mnie przed całą klasą i kazał przeczytać moje wypracowanie jako wzorcowe. Jak widać daleko zaszłam od czasów, gdy brałam korepetycje w podstawówce.
Co prawda, Trylogia jest moją ukochaną pozycją w literaturze polskiej i znałam ją prawie na pamięć, ale ucieszyło mnie to, że zdołałam przelać mój entuzjazm i przemyślenia na kartki wypracowania i to w ciągu półtorej godziny. W zakończeniu popisałam się cytatem z Zagłoby ku pokrzepieniu serc z łacińskimi wtrętami , których pisownię co prawda trochę sobie przypomniałam pod ławką, ale sam cytat pamiętam do dziś.:
„Nie ma takowych terminów, z których by się virbus unitis przy boskich auxiliach podnieść nie można”. (tak na marginesie, łacina nie była mi całkiem obca, gdyż nasłuchałam się jej w dzieciństwie w kościele, zanim sobór trydencki pozwolił na liturgię narodową).
Bardzo dobry polonista profesor Roszkowski i geografka Makowska - o niej też krążyły legendy
Malutki, wiecznie uśmiechnięty i zadowolony z siebie profesor Chyra (pseudonim Panek) uczył mnie matematyki tylko w I klasie, ale go dobrze zapamiętałam, gdyż był oryginałem, tak samo jak jego najbliższy kolega, profesor Pietrzak. Zabawnie wyglądali razem na przerwach, gdy stali obok siebie – malutki Chyra perorował coś wielkiemu i potężnemu Balonowi, podskakując przy tym. Kiedyś na lekcji uraczył nas taka dykteryjką:
„Wyobraźcie sobie, jak w czasie okupacji jechaliśmy kiedyś z profesorem Pietrzakiem tramwajem i Niemcy zorganizowali łapankę. Było groźnie, wszyscy wychodzili w tramwaju z podniesionymi rękoma, ale nam się udało uciec przez okienko”
I tu wybuchał śmiechem. Faktycznie trudno było sobie wyobrazić Balona przeciskającego się przez okienko tramwaju.
Wesolutki profesor Chyra, fizyk Machtyłowicz i polonista Wojciech Kuczkowski (mnie nie uczył, ale jest dziadkiem mojej synowej...) - zdjęcia wykonano w czasie meczu uczniowie - nauczyciele
Profesor Chyra tłumaczył matematykę dobrze, ale traktował nas jak dzieci.
„Szrajbujcie robaczki, szrajbujcie w zeszycikach kolorkami”
mówił, gdy robiliśmy teorię zbiorów i trzeba było zaznaczać na rysunkach sumę czy iloczyn zbiorów. Niestety pan profesor zmarł na zawał i od drugiej klasy już nas nie uczył.
Nie pamiętam, kto uczył nas matematyki w późniejszych latach, ale nie było to dla mnie istotne, gdyż ta nauka zawsze byla dla mnie łatwa.
Doszło do tego, że prace domowe odrabiałam nie w domu, tylko w szkole, siedząc na podłodze korytarza przed salą lekcyjną a koło mnie siedziay koleżanki., które spisywały ode mnie żywcem, to co pisałam i liczyłam.
Na tłumaczenie im tematu nie było już czasu, więc niewiele one z tego miały, ale przynajmniej nie zdobywały dwój za brak pracy domowej.
O przyjacielu pana Chyry, Stefanie Pietrzaku, krążyły legendy. Przezwisko Balon przylgnęło do niego ze względu na tuszę – był nie tylko ogromny, ale również gruby. Wiedzieliśmy, że choruje na cukrzycę i stąd zdarza mu się zasnąć na lekcji. Ale to nie znaczyło, że można było na jego lekcjach leniuchować. Wręcz przeciwnie. Na lekcjach Balona panował terror i strach. Cisza jak makiem zasiał, zwłaszcza wtedy, gdy zasnął. Wszyscy rozwiązywali zadania bezszelestnie, bo wiadomo było, że jak się obudzi, to będzie pytał. A miał osobliwy sposób: brał do tablicy po 3 osoby. Zadawał pytanie pierwszej i gdy odpowiedziała dobrze, zadawał jej drugie pytanie, a w przypadku braku odpowiedzi lub złej to pytanie przypadało kolejnej osobie. Jak ktoś miał szczęście, to lądował na trzecim miejscu i miał czas na zastanowienie się. Jak ktoś miał pecha, lądował na pierwszym miejscu i przeważnie siadał z dwóją. Problem był taki, że osoba odpowiadająca mogła nawet znać temat, ale w trakcie wyjaśniania nauczyciel zasypiał i budził się, gdy delikwent przestawał mówić, a wtedy była jedna reakcja: „Siadaj, dwa” (2 oznaczało wtedy tyle co teraz 1). W drugim semestrze nauczyliśmy się już, aby w kółko powtarzać to samo, czekając aż profesor się przebudzi, ale w pierwszym prawie cała klasa miała na półrocze dwóje.
Legendarny profesor Pietrzak czyli Balon (na drugim zdjęciu obok niego drugi fizyk Machtyłowicz)
Moja mama przerażona po pierwszej wywiadówce (no, horror – mojej piątkowej Ani grozi niezdanie i wyrzucenie z liceum) ubłagała sąsiada Stypułkowskiego, młodego doktora fizyki, pracującego w Instytucie Jądrowym w Świerku, aby dawał mi korepetycje. Rzeczywiście na początku trochę mi tej fizyki wyjaśnił, zwłaszcza, że zaczynaliśmy program od jakiś najtrudniejszych zagadnień a potem już było łatwiej – wystarczyło nauczyć się wzorów. Upewniona, że nie jestem matołkiem i nauczona jedynie słusznego sposobu odpowiadania u Balona, wyszłam na koniec roku na trzy. A w następnych klasach uczyła już nas przemiła i niewiele od nas starsza pani Joasia Szczepkowska, przy której wystarczało umieć wzory na pamięć i bez trudu miało się piątkę na świadectwie. Z zadaniami nie mieliśmy problemów po przeczołganiu nas przez Balona w I klasie, bo miał on zadziwiający system: kazał nam przynosić do szkoły co miesiąc po 10 kg makulatury i jak ktoś się nie wywiązał, dostawał do zrobienia kilkadziesiąt zadań ze zbioru Zyllingera ( a niektórzy 100 – jak ktoś się stawiał, Balon rozkazywał „100 zadań z Zylingera na przyszły tydzień”). Robiliśmy to w specjalnych zeszytach i Balon sprawdzał to metodycznie. Taki to był system nauczania w słynnym liceum Lelewela na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Wyobrażam sobie coś takiego dziś – ależ byłyby skargi od rodziców do dyrekcji i kuratorium. A wtedy człowiek się cieszył, że jest w renomowanym liceum i tylko nerwica się rodziła u nas ze stresu.
O Balonie krążyły słuchy, że w starszych klasach był już łagodniejszy i nawet sam roznosił ściągi na maturze. Widocznie pierwszaki były dla niego polem treningowym…
Tu w komisji na próbnej maturze siedzi pani Szczepkowska, nasza fizyczka od drugiej klasy.
Jak widać z podpisu było to w 1973 roku, gdy ja zdawalam egzamin. A więc te zadania z matematyki, które widać na tablicy, ja rozwiązywałam.
Profesor od Przysposobienia Obronnego (PO) był zgoła innych oryginałem. Lekcje PO były dla nas chwilą wytchnienia i odreagowania. Profesor prowadził zajęcia w sumie ciekawe, z dziedziny, która powinna nas interesować, bo nie tak dawno skończyła się zimna wojna i jeszcze trochę straszono nas trzecią wojną światową. Ale robił to tak monotonnie, powtarzając to, co napisane było w podręczniku, że nie mogliśmy się powstrzymać od figli. Pan od PO miał podobno jedno oko sztuczne – w każdym razie nigdy nie było wiadomo, gdzie patrzy. Często wywoływał kogoś do odpowiedzi i okazywało się, że chodziło mu o inną osobę, niż ta, na którą spoglądał.
Generalnie zadowalały go wszystkie odpowiedzi. Uczniowie często wychodzili z jego lekcji niby do toalety i nie wracali a on nigdy się nie zorientował, albo było mu wszystko jedno. Odbywało się to tak: ktoś podnosił palce do góry i mówił:
„Obywatelu profesorze”.
„Słucham”.
„Melduję, że muszę wyjść za potrzebą”.
br> „Zezwalam”.
Delikwent wychodził i już nie wracał. Kiedyś część chłopaków wyszła w trakcie zajęć drzwiami a część oknem (pracownia była na parterze) a on prowadził spokojnie wykład dalej do garstki pozostałych dziewcząt.
W tej nauczycielskiej kadrze sportowej stoją od lewej: profesor Usnarski od PO, Małachowski, Kuczkowski, dr Jaczewski (obydwaj prowadzili drużyny harcerskie i żeglarskie) oraz prof. Borkowski
Z lekcjami PO wiązały się też ciekawsze momenty, gdyż mieliśmy czasem musztrę i naukę zakładania masek gazowych a w sezonie letnim jeździliśmy na strzelnicę do Lasku Młocińskiego. To lubiłam, gdyż strzelałam z KBKS-u bardzo dobrze, wyuczona kiedyś przez wujka Lutka, który ćwiczył mnie w strzelaniu z wiatrówki do tarczy. Gorzej szło mi rzucanie granatem, bo nie miałam siły w rękach, ale i tak byłam w praktyce jedną z lepszych osób w klasie. To były miłe zajęcia i jakoś nigdy nie traktowaliśmy ich poważnie, zresztą przez lata byliśmy straszeni wojną atomową, tak, że uznaliśmy, że nie warto się tym przejmować – jak dojdzie do takiej wojny, to jako mieszkańcy Warszawy po prostu wyparujemy w jednej chwili…
Zajęcia ze strzelania kbks-em na młocińskiej strzelnicy
Zdecydowanie groźniejszy od wojny światowej był profesor Gołkowski od chemii. Zwłaszcza w trzeciej klasie, gdy kończył się program nauczania chemii i ocena końcowo roczna miała zostać na świadectwie maturalnym.
To był jakiś patologiczny człowiek, który czerpał wyraźną przyjemność z gnębienia zależnych od niego uczniów. Z pozoru miły i uśmiechnięty, tak naprawdę był niesprawiedliwy i wredny. Ja wpadłam mu w oko już na początku I klasy, oświadczając, że chemia jest moim ulubionym przedmiotem i chciałabym pójść w tym kierunku na studia a nawet odważyłam się zdeklarować, że chciałabym mieć z niej piątkę. Gdyby to trafiło na normalnego nauczyciela, to by się ucieszył. Ale nie znałam wtedy jeszcze Gołkowskiego. Wkrótce się okazało, że profesor nie stawia ocen za wiedzę. Większość z nas miała u niego tylko trzy. Czwórki zdobywały tylko nieliczne dziewczyny, które przychodziły do szkoły w mini. To było tajemnicą Poliszynela, że Goły faworyzuje śmiałe, ładne dziewczęta. Wzywał je do odpowiedzi na katedrę a sam siadał na krzesełku poniżej i kazał im pisać na górnej części tablicy (tablice były dwuczęściowe i zsuwalne na dół). No i jak któraś była w śmiałym mini, był dla niej miły i pobłażliwy. Jak się o tym dowiedziałam, to wzięłam za punkt honoru, aby w dnie, gdy była chemia, ubierać spodnie. Chociaż mogłabym skorzystać z mojego bezsprzecznego atutu, którym były bardzo zgrabne nogi.
Rada Pedogogiczna Lelewela. Ten pierwszy to Gołkowski
Pod koniec klasy I-wszej już wiedziałam, że nie będę miała nigdy u Gołkowskiego piątki a chemia mi obrzydła. W klasie trzeciej, gdy ten przedmiot kończył się dla osób, które nie wybrały kierunku biologiczno – chemicznego (fakultety wybieraliśmy w klasie czwartej), Gołkowski się do mnie przyczepił. Nie wiem dlaczego, postanowił mnie zgnębić. Przestałam lubić chemię, ale w dalszym ciągu była dla mnie łatwa i ją umiałam. A on wzywał mnie do odpowiedzi na każdej lekcji i mimo, że odpowiadałam dobrze, kończył takim tekstem: „No niestety Aniu, znowu dwa”, uśmiechając się przy tym obleśnie. Doszło do tego, że umiałam cały materiał na wyrywki i mogłam go recytować obudzona w nocy a ciągle byłam oceniana na dwa. Czasem zdarzało się, że Ania Śliwowska, która uprawiala żaglarstwo, zajęła czas na lekcji jakąś historyjką i wtedy miałam chwilę wytchnienia.
Gdzieś tak na wiosnę przyszedł praktykant, który poprowadził lekcję. Pod koniec przepytywał uczniów, ale do mnie nie doszedł. Ja, oczekując dzwonka jak zbawienia, już się odprężyłam, ale Gołkowski powiedział:
„Jest tu jeszcze jedna uczennica, którą pan pominął”. Spanikowałam . Zadzwoniło mi w uszach i wybiegłam z pracowni. Mieściła się ona na I piętrze tuż obok pokoju dyrektora i popiersia Lelewela.
Usiadłam pod tą rzeźbą i wybuchnęłam płaczem. Na to Gołkowski wyszedł z sali i mówi do mnie:
„Wracaj na lekcję”.
Ja na to:
„Nigdy tam, nie wrócę”
Było mi już wszystko jedno, czy wylecę ze szkoły, czy nie.
I on wpadł w jakaś furię, już się nie uśmiechał, tylko krzyczał:
„Wracaj do klasy”. Złapał mnie za rękę i pociągnął, abym wstała, ale ja położyłam się na podłodze i tak mnie ciągnął przez parę metrów. Wtedy zabrzmiał dzwonek i profesor wrócił do klasy sam.
Przyglądała się temu z przerażeniem jakaś pani, która czekała przed gabinetem dyrektora. Nie wiem, co było dalej. Poczta pantoflowa mówiła, że sprawa dotarła do pani Radziwiłł… I od tej pory miałam spokój. Gołkowski omijał mnie szerokim łukiem a mnie było tak wszystko jedno, że nawet nie pytałam, co będzie dalej z tymi wszystkimi dwójami, które mi nastawiał. I nawet bez zdziwienia przyjęłam, że w dniu wystawienia ocen na koniec roku, Gołkowski, nie patrząc na mnie, przeczytał, że dostaję tróję. To była jedyna trója na moim świadectwie maturalnym. I to z przedmiotu, który tak lubiłam w podstawówce.
Gdy byłam w czwartej klasie, mijaliśmy się na korytarzu szkolnym bez słowa. Ale parę lat później zadziwiło mnie to, jak zachował się mój były profesor, gdy przyszłam do Lelewela odwiedzić moją siostrę, która poszła w moje ślady. Stanął przede mną z tekstem: „Jak to miło Cię widzieć” i pocałował mnie w rękę. No to był szok!
Przy takich typach profesorskich radzenie sobie z resztą kadry pedagogicznej to była bułka z masłem. Nasza wychowawczyni pani Józefowicz uczyła biologii i jakoś nie zapałaliśmy do siebie dużą sympatią, gdyż nie miała daru łatwego nawiązywania kontaktu i sprawiała wrażenie osoby o miękkim charakterze. Jak na taką młodzież w buntowniczym wieku, w czasie, gdy politycznie w Polsce wrzało (pierwszą klasę realizowałam w 1968 r. w czasie marcowych wydarzeń studenckich a trzecią w 1970 roku w czasie pierwszych strajków w Stoczni Gdańskiej), była ona zbyt słabą i potulną kobietą. W dodatku śmieszyło nas, że mówiąc o rozmnażaniu rumieniła się i wyraźnie mieszała. Dopiero interwencja pani prof. Radziwiłł, którą dla większości z nas była wielkim autorytetem, postawiła nas do pionu.
Profesor Józefowicz od biologii, będąca moją wychowawczynią, siedzi tutaj jako pierwsza przy stoliku egzaminacyjnym na próbnej maturze
To inne zdjęcie z próbnej matury w 1973 r. Równie dobrze mogę to ja siedzieć w I ławce, bo miałam podobną kamizelkę...
Zaczęliśmy za to toczyć boje z młodą nauczycielką angielskiego. Nie podobało nam się, jak prowadziła lekcje, drażniła nas jej niepewność i brak doświadczenia i dawaliśmy jej to odczuć na lekcji, co zaogniało sytuację. (Cóż to był za kontrast przy tych starych belfrach!) Doszło do tego, że podjudzeni przez swoje pociechy niektórzy rodzice wsiedli na wywiadówce na wychowawczynię, sugerując, że należałoby zmienić nauczyciela.
I jak mi opowiedziała potem moja mama:
„Pani Józefowicz pogubiła się w tym wszystkim i zaprosiła na zebranie dyrektorkę. Radziwiłka (swoim zwyczajem) najpierw spokojnie wysłuchała argumentów gorączkujących się rodziców a potem zapytana o radę odpowiedziała:
„Pytacie państwo co zrobić? Za mordę ich! Oni maja się uczyć a nie podważać pracę nauczycieli”.
I tu nastąpił koniec dyskusji. Rodzice zamilkli, jak niegdyś chłopi pańszczyźniani w obliczu autorytetu książęcego. A my przyznaliśmy Radziwiłce rację! Uznaliśmy, że rzeczywiście byliśmy wredni w stosunku do młodej nauczycielki (teraz to nazywałby się mobbing, tak jak mobbingiem było tyranizowanie nas przez Balona i Gołkowskiego)
. I żeśmy odpuścili, dobrnęli spokojnie do końca roku a w klasie drugiej dostaliśmy innego nauczyciela (którego zupełnie nie pamiętam, więc chyba był całkiem zwyczajny).
Języka rosyjskiego uczyła nas pani Sojka, ładna i miła, choć wymagająca i z nią żyliźmy w zgodzie.
Profesor Sojka od rosyjskiego. Moją siostrę przygotowala tak, że Iwona zostala laureatką olimpiady z języka rosyjskiego i poza nagrodą w postaci wycieczki do Leningradu, uzyskała jescze wstęp bez egzaminu na Uniwerek
Na w-f-ie głównie graliśmy z gry zespołowe, których nie byłam fanką. Siatkówki nie lubiłam a po koszykówce byłam cała spocona, czego nie cierpiałam. Mieliśmy prysznice przy szatni, ale nigdy nie było czasu, aby z nich skorzystać. I takim śmierdzącym trzeba było iść na lekcje (dezodoranty wtedy nie istniały).
Pod pachami można się było szybko umyć, ale zakładanie nylonowych rajstop na spocone nogi, po ich wyjęciu z tenisówek i zamianie tychże na pionierki (to były wtedy obowiązkowe kapcie szkolne) było bardzo nieprzyjemne.
Zajęcia na boisku odbywały się rzadko i głównie dla chopaków - może dlatego, że mogli tam grać w piłkę nożną. Wyżywał się na nich niejaki Staś Skonieczny z równoległej klasy A (ja byłam w B), z którym się wtedy nie znaliśmy, ale 7 lat po maturze wzięliśmy ślub...
Piłka nożna na szkolnym boisku
W liceum nie zaprzyjaźniłam się z nikim nowym, ale poznałam kilka koleżanek, które darzyłam sympatią. Tereska Miller, Danka Chmurzyńska, Dorota Niemyjska były sympatycznymi dziewczynami i z nimi się głównie trzymałam. W drugiej klasie doszła do nas moja przyjaciółka Hania, która po roku przeniosła się do nas z liceum sióstr przy ulicy Krasińskiego, opuszczając tym samym swoją drugą przyjaciółkę Jankę i odtąd trzymałyśmy się razem.
Ale nie dostąpiłyśmy zaszczytu należenia do elity klasy. Mieliśmy w klasie kilka grupek, trzymających się razem. Była grupka kontestujących artystów, grupka balująca. Kilka osób wybijało się z tła jak uzdolniona plastycznie Magda Sikorska, zawsze wesoły i beztroski Andrzej Udziela, elokwentna Ania Śliwowska, która potrafiła swoimi barwnymi opowieściami o przygodach żeglarskich zająć czas na lekcji chemii, tak że Gołkowski nie zdążył nikogo spytać.
Moja przyjaciółka Hania oraz Dorota Niemyjska i Andrzej Udziela z mojej klasy B
Udało nam się wyjechać na wycieczki szkolne do Zwierzyńca na Roztoczu i do Zwardonia w Beskidzie Żywieckim. W Zwardoniu mieszkaliśmy w pensjonacie, do którego podchodziło się pod górkę i trochę łaziliśmy po górach. Danka miała tam przygodę, gdyż przekroczyła na 5 kroków granicę polsko – czechosłowacką, siadając za słupkiem granicznym na łące i została zatrzymana przez patrol Wojsk Ochrony Pogranicza. Pani Józefowicz musiała interweniować, aby ją wypuszczono z posterunku. Druga przykra sytuacja związana była z chorobą naszej koleżanki, która miała wadę serca i źle się poczuła już w pociągu z Warszawy. Wychowawczyni wzywała pogotowie, które zabrało chorą do szpitala w Żywcu.
W drugiej klasie zbliżyłyśmy się z Hanią do koleżanki, która wydawała się nam wyjątkowo dorosła i sporo z nią rozmawiałyśmy o życiu. Jak się okazało, była ona po leczeniu raka i miała w związku z tym problemy z depresją. Niestety nie zdała do następnej klasy i rok później popełniła samobójstwo, gdy podobno dołączyły się do jej problemów jeszcze kłopoty miłosne. Byłyśmy z Hanią na jej pogrzebie i nie mogłyśmy zrozumieć, jak mogło do tego dojść- powiesiła się na pasku na klamce w łazience, gdy w domu było pełno domowników… Długo mnie ta śmierć nurtowała…
W klasie trzeciej czy czwartej mieliśmy przygotować apel w postaci scenki teatralnej, związany z jakąś rocznicą martyrologiczną. Mieliśmy siedzieć na scenie z rozpostartymi gazetami, z których po kolei odczytywaliśmy jakieś teksty, śpiewając w przerwach. Wylądowałam w tym gronie ze względu na umiejętność śpiewu i z tym nie było problemu, natomiast nie mogłam siedzieć na tym krześle z podniesioną gazetą bez dygotu. Lekcje z Balonem i Gołkowskim zrobiły swoje i miałam nerwicę żołądka i do tego trema... Pamiętam, że gdy opuściłam gazetę, spotkałam wzrok jakiejś nauczycielki, która patrzyła na mnie ze współczuciem . Uznałam wtedy, że nie nadaję się na scenę. I jak to się zmieniło po pół wieku. Teraz uwielbiam być na scenie i potrafię opanować tremę a i nerwicy żołądka się pozbyłam…
Chyba też w klasie trzeciej postanowiłyśmy z Hanią nagrzeszyć i sprawdzić, jak to jest, gdy się ucieka z lekcji. Nie poszłyśmy do klasy na lekcję angielskiego.
I całą godzinę spędziłysmy w ubikacji (bo gdzie mialyśmy uciekać na 45 minut?). Wynudziłyśmy się strasznie. I uznałyśmy, że uciekanie z lekcji jest kompletnie bez sensu.
Nigdy też nie ciągnęło nas do papierosów, czy pokątnego picia piwa. I nawet nie chodziło o to, że byłyśmy takie grzeczne - wydawało nam się to bez sensu.
W dodatku ja miałam wstręt zarówno do papierosów, jak i alkoholu, ze względu na nadużywanie jednego i drugiego przez mojego ojca i obserwację, co to robi z moim kochnym tatą i jak to niszczy nasze rodzinne życie.
Tata było co prawda bardzo spokojny, gdy się upił, ale mojej nerwowej mamie nerwy wtedy puszczały.
Hania i ja na Cytadeli w wieku 17 lat - 1971 rok
Sylwester w domu w 1972 roku, gdy miałam 18 lat. Mama uszyła mi wieczorową suknię z czarnego aksamitu, w której później chodziłam na Sylwestrajuż do znajomych
Gdy skończyłam podstawówkę mama uznała, że musimy mieć z Iwonką jakiś pokój dla siebie i przeprojektowała kuchnię. Zawiesiła u sufitu na całej szerokości kuchni piękną lnianą zasłonę w duże czerwone kwiaty, która zasłoniła całkowicie kuchnię ze zlewem, kredensem i lodówką, wydzielając tym samym aneks kuchenny, zamknięty, gdy się nie szykowało jedzenia. A w pozostałej części kuchni powstał miły młodzieżowy pokój. Rodzice kupili do niego nowoczesne i lekkie meble: tapczan półkę, przeznaczony do spania dla mnie, składany na noc, który po złożeniu wyglądał jak szafka z blatem, gdzie stały jakieś ozdoby i radio oraz dwa regały, z czego jeden miał rozkładaną kanapę, za dnia zamienianą na fotel. Bardzo to było ładne i praktyczne. Nad tapczanem - półką wisiała modna wówczas słomiana mata, z zawieszonymi pamiątkami z podróży i pocztówkami. Wyposażenia dokończał kwadratowy stolik, przykryty szklanym blatem i dwa taborety. Ten stoli służył do jedzenia i odrabiania lekcji. Powstał miły, wesoły pokój, w którym zamieszkałyśmy z siostrą a gotowanie nam wcale nie przeszkadzało, gdyż mama robiła to, gdy byłyśmy w szkole. Dodam, że tata, jak wszyscy mężczyźni tamtych czasów, miał dryg do majsterkowania, więc w łazience i przedpokoju wyszykował dwa pawlacze oraz w rogu przedpokoju szafkę na podręczne ciuchy, włóczki itp.
W naszym młodzieżowym pokoiku było teraz bardzo miło i przytulnie. Służył nam do nauki, gdy tata wracał do domu i duży pokój nie nadawał się już do użytku ze względu na włączoną telewizje i dym papierosowy. Miałyśmy też wreszcie swoje miejsce na przechowywanie swoich rzeczy w regałach.
Ja zbierałam wtedy pocztówki z widokami z Polski i świata - najwięcej ich przysyłał wujek Janek ze swoich podróży. Miałam też piękny zbiór kartek świątecznych z Anglii.
Dziewczyny w tamtych czasach wycinały z kolorowych gazet zdjęcia aktorów i naklejały na kartki zeszytów, tworząc własne foldery ze zdjęciami i recenzjami filmów - zwłaszcza interesowały nas produkcje zachodnie i amerykańskie, kolorowe i pełne rozmachu.
Cóż, żyłyśmy w czasach socjalizmu i świat zza żelaznej kurtyny jawił nam się jako znacznie ciekaszy.
To był początek lat siedemdziesiątych, rodziła się muzyka młodzieżowa, subkultury i nosiliśmy się do szkoły kolorowo i modnie wzorem zachodniej młodzieży.
W swoim regale przechowywałam też pamiętnik, który pisałam od siódmej klasy do końca liceum. Podejrzewałam, że mama czyta go od czasu do czasu i przed pewną gwiazdką skorzystałam z tego. Napisałam, że chciałabym dostać longplay Czesława Niemena i nawet narysowałam okładkę, aby, broń Boże, Mikołaj nie pomylił się i nie kupił nic innego. No i się nie zawiodłam – dostałam pod choinkę wymarzona płytę.
W czasach licealnych rozszerzyłyśmy z Hanią nasze rewiry i odkryłyśmy, jak blisko mamy do Filharmonii. Hania w dalszym ciągu uczyła się grać na pianinie i chodziła do średniej szkoły muzycznej na ulicy Bednarskiej. Miała tam dużo znajomych i w ten sposób zbliżyłam się trochę do tego specyficznego środowiska. Chodziłyśmy z Hanią na koncerty do Filharmonii, czego apogeum przypadło na klasę drugą, gdyż wtedy odbywał się Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Ja byłam od dawna zakochana w muzyce Chopina, a do tego doszły emocje konkursowe i przyjemne kontakty towarzyskie, do jakich do tej pory byłam przyzwyczajona tylko w Przecławiu. To był cudowny czas i ówczesne emocje opisuję na stronie WWW o Konkursach Chopinowskich.
Zdjęcie w tygodniku Perspektywy z przesłuchań Konkursu Chopinowskiego, na którym znalazłam się również ja, stojąca przy estradzie
W wakacje 1970 roku tata zorganizował nam i cioci Ali kolejną wycieczkę w góry. Objechaliśmy Beskid Sądecki, poznając Stary Sącz, Żegiestów, Piwniczną i Krynicę. Niestety, jedyną górą, którą zdobyliśmy, była krynicka Góra Parkowa a i tak wjechaliśmy na nią kolejką linową. Za to delektowaliśmy się wodami mineralnymi, pięknymi klombami oraz elegancją Domu Zdrojowego i snujących się po deptaku kuracjuszy.
1970 - Beskid Sądecki - na drodze do Żegiestowa i w Krynicy z ciocią Alą, Iwonką i mamą. Miałam wtedy 16 lat
W 1971 roku poznawaliśmy z kolei Mazury, w tym Mikołajki i Giżycko oraz kwaterę główną Hitlera w Gierłoży, ale poza odkryciem niezaprzeczalnego piękna tych terenów i bogactwa wyposażenia barokowej perły - kościoła w Św. Lipce - niewiele pozostało w mojej pamięci.
W wieku 18 lat wyjechałam też po raz pierwszy za granicę. Całą rodziną pojechaliśmy wysłużonym Wartburgiem do NRD (Niemiecka Republika Demokratyczna, jak wtedy nazywała się wschodnia, komunistyczna część Niemiec, bedąca pod wpływem ZSRR), aby zwiedzać zabytki i podziwiać przełom Łaby w rejonie zwanym Saską Szwajcarią.
Przywieźliśmy stamtąd drewniany talerz ze zdjęciem z Bastei, który potem wisiał przez lata nad moim łóżkiem. Wycieczka wywarła na nas duże wrażenie ze względu na wspaniałe zabytki, jak i piękne krajobrazy.
Więcej o tej wycieczce na stronie o podróżach:
W Budziszynie (ja - 18 lat, Iwona - 14. mama - 48 lat)
1972 - wycieczka do NRD
1972 - przed pałacem w Pilnitz z mamą i Iwonką
1972 - przed pałacem Zwinger w Dreźnie
1972 - przed pałacem Zwinger w Dreźnie i z tatą pod zamkiem Moritzburg;
1972 - w Bastei w Saskiej Szwajcarii
1972 - w Bastei w Saskiej Szwajcarii z siostrą i mamą
1972 - widok na przełom Łaby w Bastei
1972 - ja z Iwonką nad przełomem Łaby w Bastei
Nocowaliśmy na campingach i jadaliśmy w restauracjach (nie było wtedy sieci Mc Donald`s)
W klasie III-ciej zapisałam się na kurs tańca towarzyskiego. Tańczyć, jak wiadomo zawsze lubiłam, ale były to do tej pory tylko improwizacje do ulubionych utworów, wykonywane przed lustrem lub walce tańczone z tatą. A tu uczono różnych tańców, zarówno tradycyjnych jak i nowoczesnych.
Już na pierwszych zajęciach poznałam Roberta Gajewskiego o rok młodszego ode mnie. Nasza znajomość szybko się rozwinęła i zaczęliśmy ze sobą chodzić. Robert był zdolnym chłopakiem, który. tak jak ja. tęsknił za miłością i ja byłam się jego pierwszą dziewczyną. Ponieważ w drugiej klasie licealnej przerabiało się romantyzm,
Robert przeprojektował żarliwe uczucia romantyków na swój obiekt westchnień, czyli na mnie.
Trochę mnie to krępowało, gdyż owszem, lubiłam go, ale nic ponadto. I kiedy po 3 miesiącach zaczęliśmy się całować, wcale mi się to nie spodobało. Chłopak był namiętny, a ja odczuwałam do niego tylko obrzydzenie.
Ale nie chciałam go skrzywdzić, więc nie zrywałam znajomości. Wysłuchiwałam, że przed lekcjami chodzi do kościoła na marymonckiej górce, aby dziękować Bogu za szczęście, które go spotkało. ..
Czułam się więc winna, że nie mogę go pokochać. Wyrzucałam sobie, że bardziej od chłopaka kocham kota, który zaprzątnął wtedy mój umysł i serce.
Mała koteczka Kama, przywieziona przez Jankę z Zakopanego, zamieszkała u nas. Uprosiłam o pozwolenie mamę, wzruszona opowieścią, jak kotek był maltretowany przez góralskie dzieci. (Nie miałyśmy wcześniej z Iwonką szczęścia do zwierzaków: kanarek uciekł z klatki, którą wystawiłyśmy na balkon, aby zażył świeżego powietrza, chomik nażarł się dywanika, na którym postawiłyśmy mu klatkę, aby było mu ciepło, i się udusił, a Kubuś - czarno – biała świnka morska po powrocie z Przecławia, gdzie mogła swobodnie chodzić po podwórku i zjadać trawę, odmówiła jedzenia w Warszawie i zagłodziła się na śmierć – sądziłyśmy, że zmarła z tęsknoty.)
Kamę pokochałam, tak jak wszystkie moje późniejsze koty – ale ona była pierwsza. Dodatkowo fascynowała mnie jej osobowość i obserwowałam ją z ciekawością. Na wiosnę Kamusia osiągnęła rok i zaczęła się „żenić”. Koniecznie chciała opuścić mieszkanie, w którym została zamknięta na kilka miesięcy – ona – górska kotka.
Trzykrotnie chciała uciec z domu, skacząc z 4-go piętra, więc na początku wakacji wywieźliśmy ja do Przecławia, gdzie wiodła dalej szczęśliwe życie, żyjąc 12 lat, co było dużym osiągnięciem, jak na kota żyjącego na wsi pół wieku temu.
O Kamie pisze więcej na moich stronach o kotach:
Siedzimy z Iwonką na sadzie w Przecławiu, trzymając Kamę i Czarkę - kotkę cioci Ali . Jesteśmy w sukienkach wydzierganych przez mamę na szydełku -1972 r.
Ja spędzałam też tam wakacje z moim ulubionym przecławskim towarzystwem i otrzymywałam od Roberta rzewne listy. Listy pisane nocą z takimi nastrojowymi atrybutami jak puszczyki czy sowy. Nie byłam w stanie odpowiedzieć mu niczym podobnym (nigdy w życiu poza tymi kilkoma listami nie dostałam nic tak romantycznego od żadnego mężczyzny!).
Na szczęście 2 miesiące odosobnienia zrobiło swoje i po wakacjach Robert był już odkochany i wkrótce się rozstaliśmy (dostałam od niego na pożegnanie bukiet kwiatów i bransoletkę z bursztynkami).
Robert szybko znalazł sobie moją następczynię a ja, będąc już w klasie maturalnej, spokojnie mogłam zająć się nauką.
Trzeba oddać Robertowi to, że pod wpływem rozmów z nim umocniłam się w przekonaniu, żeby zdawać na studia. W domu się nie przelewało finansowo i rozważałam możliwość wyboru jakiejś szkoły pomaturalnej, aby szybciej stanąć na nogi.
Ale Robert przekonał mnie, że byłoby to marnowanie moich możliwości.
W Przecławiu miałam wspaniałe towarzystwo (1970 r) -
Od góry Grażyna Sobczyk, Zbyszek Ginalski, ja , Staszek Żmuda, Wiesia Łakomy, Staszek Surdel i Irka Sobczyk U dołu Maryla Sobczyk i Maryla Jarosz.
1970 - ja (16 lat) z Iwonką na podwórku w Przecławiu
i 1972 - na sadzie (Iwona - 14 lat, ja - 18)
Do matury przygotowywałam się pilnie i sumiennie. Bardzo dużo się uczyłam, czytałam książki historyczne. Zdecydowałam, po pewnych wahaniach, że będę zdawać na studia na informatykę, która już wtedy wydawała się nauką przyszłościową, a poza tym opierała się na matematyce – dla mnie łatwej i przyjemnej.
Wybrałam za namową wujka Janka Szkołę Główną Planowania i Statystyki, a tam trzeba było zdawać z matematyki, języka obcego i historii lub geografii.
Stąd mój wybór zdawania na maturze historii, zwłaszcza, że, po wykładach mojej ulubionej prof. Radziwiłł, historia interesowała mnie bardzo. Było to zresztą drugi kierunek, który rozważałam, ale mama powiedziała całkiem słusznie:
„A co ty będziesz robiła po tej historii? W szkole będziesz uczyć?”.
Nie wchodziło to w rachubę. W życiu sama nie wybrałabym takiego zawodu (– piszę to w chwili, gdy mam za sobą 30 lat pracy nauczycielskiej…).
W kręgu moich rozważań była też archeologia lub historia sztuki a obie odpadły ze względu na mój antytalent plastyczny, bo trzeba było na nie zdawać dodatkowo z rysunku.
Więc na placu boju pozostała informatyka.
Uczyłam się tak intensywnie, że mama obawiała się o moje zmysły i siłą wyprowadzała mnie na spacery na Cytadelę „aby mi się mózg nie przegrzał”.
Jedyną odskocznią była studniówka, która miała miejsce na sali gimnastycznej. Ubrani byliśmy z odświętne stroje szkolne, czyli białe bluzki i granatowe lub czarne spódnice i spodnie. Chłopcy mieli marynarki i krawaty.
Stroje wieczorowe były zarezerwowane na bal maturalny, który wieńczył nasze wejście w dorosłość., ale też zwyczajem tamtych lat odbywał się w szkole. To nie były czasy wynajmowania sal balowych czy weselnych, zresztą takowe można było policzyć na palcach.
Tu ja w czasie uczenia się do matury...
Mama wyprowadzała mnie na spacer na Cytadelę, aby mózg mi się "nie przegrzał"
Na szkolnej studniówce - w pierwszej parze tańczy Hania a ja w drugiej z kolegą jeszcze z podstawówki Krzysiem Pawłowskim
Matura w latach mojej młodości odbywała się inaczej niż dziś. Przede wszystkim wystarczało ją zdać, bo na studia były osobne egzaminy. Obowiązkowo zdawało się język polski i matematykę oraz jeden przedmiot do wyboru.
Część pisemna w przypadku polskiego i historii polegała na wybraniu jednego tematu z trzech i nie było części testowej, tylko wypracowanie. Matematyka składała się z kilku zadań i nie pamiętam, czy trzeba było zrobić wszystkie, czy wybierało się kilka.
Na maturze z polskiego wybrałam bezpieczny temat o Oświeceniu – w sam raz dla nie-humanisty. Na historii pisałam temat o ustalaniu polskich granic w latach 1919-1921 i miałam na ten temat tyle do powiedzenia, że bardzo się spieszyłam, aby wszystko zdążyć napisać – powstało tego z 6 stron papieru podaniowego. Matematyka był dla mnie prosta i przyjemna. Prace sprawdzali nasi nauczyciele i potem wywieszali listę osób, które zdały i zostały dopuszczone do ustnych.
Zdjęcie zrobione na maturze na sali gimnastycznej. Tak zdawałam maturę w 1973 roku
W czasie matur miałam niemiłą przygodę. Po zakończeniu egzaminów pisemnych poszłyśmy z Hanią wieczorem do szkoły, aby sprawdzić listy i zobaczyłyśmy, że jutro mam ustny. Jedna z koleżanek powiedziała, że ma w domu spis zagadnień, który jakiś czas temu pani profesor dawała części klasy. Nie wiem, czemu nie dotarło to do nas, ale nie byłyśmy zbyt zżyte z resztą klasy a nie było wtedy możliwości przesłania notatek ani przez maila ani przez smsa (nie istniały komputery osobiste ani telefony komórkowe – to dopisek dla moich potomków). Wobec tego zdecydowałyśmy, że pojedziemy po nie do koleżanki, która mieszkała na Bielanach. Nie miałyśmy ani biletów, ani pieniędzy, ale liczył się czas, więc podjechałyśmy autobusem na gapę. I w drodze powrotnej złapał nas kanar – to znaczy, mnie złapał, bo Haniu udało się wyskoczyć przez domykające się drzwi. Szła potem za nami, gdy prowadzona byłam do punktu dyspozytorskiego na Placu Wilsona. Nie wiem, czemu nie uciekłam wtedy – byłam młoda, szybko biegałam - chyba chciałam kontrolera przekonać, że powinien mnie puścić, tłumacząc cała sytuację. Nie miałam przy sobie legitymacji, więc nic mi nie zabrał. Ale okazał się służbistą. W dyspozytorki zadzwoniono do moich rodziców – podałam numer telefonu, bo co miałam zrobić – i po potwierdzeniu mojej tożsamości wypisano mi mandat. Było mi bardzo przykro ze względu na mamę. Nie dość, że zaniepokojona czekała długo na córkę, to jeszcze taka strata pieniędzy. U nas w domu nie przelewało się i liczył się każdy grosz.
Ustne były przyjemne i mieliśmy wrażenie, że naszym profesorom zależy na dobrze zdanej maturze tak samo, jak nam.
Zakończenie liceum zostało zaakcentowane całonocnym balem maturalnym, na którym tańczyłam głównie z Markiem Dmowskim, chłopakiem Hani, którego mi scedowała na ten czas, gdyż sama wyjechała już z mamą do Bułgarii.
Wracaliśmy nad ranem do domu - oczywiście Marek odprowadzał mnie i chwilę posiedzieliśmy na ławce przed Teatrem Komedia, bo musiałam zdjąć pantofelki - tańczyłam bez ustanku całą noc. Wiwat młodość!!
A jeśli chodzi o Marka, to nie był on wtedy akceptowany przez rodziców Hani, choć kilka lat później Hania wbrew ich woli doprowadziła do ślubu z ukochanym. Byłam ich świadkiem na ceremonii w kościele a potem mamą chrzestną ich pierwszej córeczki Ali.
Oczywiście w najśmielszych snach nie przewidywaliśmy, że ich druga córka Danka zostanie w przyszłości mistrzynią świata w szpadzie a nawet ministrem sportu, którym była przez chwilę…
Hania i ja w wieku 18 lat (1972 r)
Maturę zdałam bardzo dobrze a egzamin na uczelnię był już łatwizną. Z drugą lokatą dostałam się na kierunek Cybernetyka i Informatyka Ekonomiczna na wydziale Finansów i Statystyki. I tak, na maturze w 1973 roku i egzaminach na uczelnię, skończyło się moje dzieciństwo a zaczęła dorosłość.
Na stronie tej korzystałam ze zdjęć dawnych nauczycieli autorstwa pana Fedaka, umieszczonych w galerii strony WWW XIV Liceum im. J. Lelewela