baner górny

Moje dzieciństwo

Wspomnienia granatowego fartuszka

Zaczęłam swoją edukację szkolną równo 60 lat temu! I cały czas jestem związana ze szkołą.
Gdybym miała określić, czym różniła się szkoła za moich czasów od dzisiejszej, albo jak się zmieniła w ciągu tych 50 lat, to powiedziałabym, że głównie strojami, dyscypliną i podejściem do znaczenia edukacji.

Na pierwszy rzyt oka najbardziej widoczna jest różnica w strojach. W szkole podstawowej obowiązywało nas, dziewczęta, ubieranie do szkoły niebieskiego lub granatowego fartuszka. Było to spowodowane względami praktycznymi - pisało się piórami wiecznymi atramentem, którego plamy na normalnych bluzkach czy spódniczkach były nie do usunięcia a na granatowym fartuszku nie były widoczne. Fartuszek zakładało się na zwykłe ubranie, wobec tego wystarczało pranie go raz na tydzień. Natomiast codziennie zmieniało się biały kołnierzyk, który był przypinany do fartuszka guziczkami – miałam ich kilka i można je było codziennie wymieniać. Noszenie fartuszków miało jeszcze jedną zaletę – w czasach, gdy wielu ludzi było biednych, powodowało, że żadne dzieci nie czuły się gorsze. Natomiast nie był on ładny i posiadał bardzo prosty krój. Od święta natomiast można było zakładać inny fartuszek – też granatowy, bez rękawów, tylko na szelkach , wykończonych falbankami z zakładek. Dół fartuszka był lekko zaokrąglony i też wykończony taką falbanką. Bardzo ten fartuszek lubiłam, więc stąd nagłówek tej części mojej strony, parafrazujący tytuł książki Wiktora Gomulickiego „Wspomnienia niebieskiego mundurka”, która była moja lekturą szkolną.
Najważniejsza w tym stroju była jednak tarcza. Musiała być na stałe przyszyta do fartuszka. W liceum sprawdzano nam tarcze przy wejściu do szkoły. Niektórzy nauczyciele kazali tarcze przypięte tylko na agrafkę przyszywać przed wejściem na lekcje.

ja w I klasie       kołnierzyki
Ja w I klasie - 1961 r. i kołnierzyki dziergane przez moją mamę na szydełku

W latach sześćdziesiątych XX w. możliwość i obowiązek kształcenia do lat 18 jawiły się jako jedno z największych osiągnięć socjalizmu. Rodzice ówczesnych uczniów pamiętali niedawne (zaczęłam szkolną naukę w 1961 r., czyli 16 lat po zakończeniu wojny) czasy wojenne, gdy szkolnictwo powyżej podstawowego było przez okupanta zabronione oraz czasy przedwojenne, gdy niektóre warstwy, szczególnie ludzie ubodzy czy z terenów wiejskich, mieli ograniczony dostęp do kształcenia po szkole podstawowej. Moja mama skończyła edukację szkolną na 7 klasach, bo wtedy wybuchła wojna i w małym galicyjskim miasteczku kontynuacja nauki na poziomie szkoły gimnazjalnej wymagała już determinacji i samozaparcia (po wojnie mama skończyła kurs stenotypistek, który umożliwił jej pracę w Warszawskim Biurze Architektonicznym i przez jej ręce przechodziły projekty nowo powstających osiedli) .

Budowano szkoły, jak Polska długa i szeroka, pod hasłem „1000 szkół na tysiąclecie” (tysiąclecie państwa polskiego, licząc od chrztu Polski w 966 r. – swoją drogą dziwię się teraz, że to komunistom nie przeszkadzało, bo oficjalnie przecież tęplili religię, ale być może pasowało im to do ogólnie szerzonej wówczas propagandy istnienia państwa polskiego w granicach Mieszkowych (od Mieszka I) w związku ze zmianą granic państwa po jałtańskim podziale Europy, czyli przesunięciu granic w kierunku zachodnim i daniu nam części ziem niemieckich, jako „rekompensaty” olbrzymich terenów litewskich, białoruskich i ukraińskich, które utraciliśmy na rzecz ZSSR). Te szkoły – jasne i przestronne, z wydzielonymi pomieszczeniami na kuchnię i stołówkę oraz świetlicę i dużymi salami gimnastycznymi oraz boiskami budowane - były chyba budowane według jednego projektu, gdyż, do której z nich bym obecnie nie wchodziła (a w paru z nich byłam w ciągu 50 lat kontaktów ze szkołą moją, moich dzieci i wnuków), widzę ten sam układ architektoniczny. I w sumie dlaczego by nie – jeden projekt przemyślany centralnie (może w biurze mojej mamy?), jeden wykonawca i jeden inwestor, czyli państwo. Kuchnie i stołówki były niezbędne, gdyż wielu rodziców pracowało dłużej, niż trwały lekcje w szkole i bezpieczniej było zostawić dzieci na świetlicy pod opieką i przy zapewnieniu im możliwości pożytecznego spędzenia czasu wolnego. A obiady w szkole kosztowały jakieś grosze (nie korzystałam z nich, bo moja mama siedziała w domu z młodszą siostrą – chyba tylko kilka razy jadłam obiad w szkole, gdy mama gdzieś wyjeżdżała a ja miałam na nią poczekać u sąsiadki). W dodatku w latach pięćdziesiątych i chyba też sześćdziesiątych prowadzona była akcja karmienia mlekiem w ramach dokarmiania i walki z gruźlicą i każde dziecko na dużej przerwie dostawało do wypicia kubek ciepłego mleka. I to jakiego mleka! Prawdziwego od krowy, a nie takiej substancji, które teraz jest w sklepach. Dodatkowo w szkole istniał gabinet dentystyczny i leczenie zębów odbywało się bez ingerencji rodziców – było jakby w pakiecie. Regularnie też prowadzone były kontrole lekarskie ogólne i okulistyczne a co jakiś czas kontrole sanitarne. To ciekawe, że ja nie pamiętam, abyśmy w tamtych biednych czasach mieli w szkole wszy… A w latach osiemdziesiątych, gdy mój syn chodził do przedszkola się zdarzały, ba, zdarzały się też w XXI wieku, gdy uczyłam w gimnazjum.

Tak więc dla większości ludzi możliwość bezpłatnego kształcenia dzieci posiadała ogromną wagę. Nawet jeżeli potem i tak dostawało się pracę, za którą większość otrzymywała podobną płacę (Słynne powiedzenie „Czy się stoi czy się leży tysiąc złotych się należy”), a oficjalnie siłą przewodnią państwa była klasa robotnicza, to ludzie „wiedzieli swoje”. Liczył się prestiż. Dzieci więc trzymane było w większej dyscyplinie. Nauczyciel cieszył się wielkim autorytetem. Niejedno z dzieci po wywiadówce trzymało się za pośladki, bo dostało na okres dwóję (to była najniższa ocena – skala ocen obejmowała od 2 do 5), czy nauczyciel się na niego skarżył. I to wystarczało – nauczyciel miał zawsze rację (nawet jak jej nie miał;). Poza tym nikt się specjalnie problemami dzieci z nauką nie przejmował w takim sensie, jak to jest dziś – nie rozpoznawano dysleksji czy dyskalkulii, ADHD, nie mówiło się o autyzmie, depresji czy chorobach psychicznych (chociaż na pewno się zdarzały). Nie tworzyło się IPETów (Indywidualnego Programu Edukacyjnego) i nie chodziło do psychologów. Oczywiście, jak jakieś dziecko było upośledzone umysłowo, jak moja sąsiadka Ania, to rodzice próbowali go leczyć w poradniach i kierowane było do szkoły specjalnej, gdzie uczono ich podstawowych umiejętności z czytaniem i pisaniem i przygotowywano do wykonywania jakiegoś prostego zawodu.

Ogólnie nauczyciele mieli dużo mniej papierów do wypełnienia. A i nie mieli problemów z wyborem podręcznika, gdyż były jedne obowiązujące. Kontakt z rodzicami ograniczony był tylko do wywiadówek. Nie spotykało się rodziców roszczeniowych, czy wtrącających się w sprawy szkoły. Pod wieloma względami nauczyciele mieli mniej roboty niż teraz a zarabiali tyle samo co reszta społeczeństwa na państwowych posadach i mieli większy autorytet. A dzieci miały siedzieć grzecznie na lekcji, słuchać i się uczyć. Panowała dydaktyka podawcza, ale był też czas na ćwiczenia. Nie wymyślano takich scenariuszy lekcji, jak dzisiaj, aby jak najciekawiej, aby było dużo ilustracji, filmów czy interakcji – mieliśmy do dyspozycji na lekcjach kilka plansz, tablice, na których pisało się kredą, żadnych telewizorów ( o komputerach czy telefonach nie wspomnę – przecież wtedy nie istniały w tej formie co dziś). I może to i dobrze – nic nie rozpraszało naszej uwagi i mogliśmy się skupić na tym co mówi, ewentualnie pokazuje nauczyciel. Oczywiście preferowało to dzieci z dominującym profilem komunikacyjnym słuchowym – ja jestem słuchowcem, więc łatwiej mi było dostawać piątki, niż takim wzrokowcom czy ruchowcom.

Wiek szkolny zaczynał się od 7 lat, podstawówka miała 8 klas, potem szło się do czteroletniego liceum lub pięcioletniego technikum, które przygotowywało do studiów technicznych, ale dawało też prawo wykonywania zawodu. Dla uczniów słabszych istniała sieć trzyletnich szkół zawodowych, które w późniejszych dekadach praktycznie zlikwidowano a szkoda, gdyż to była dobra, praktyczna opcja dla wielu dzieci, które z nauką ogólną nie dawały sobie rady a po zdobyciu zawodu mogły być dobrymi fachowcami w swojej dziedzinie.

Szkoła podstawowa

Jak już pisałam, byłam dzieckiem nieśmiałym, małomównym i z trudnością nawiązywałam kontakty. Mama posyłała mnie w wieku przedszkolnym na różne zajęcia, które bardzo lubiłam, szczególnie taniec i śpiew, ale nie wpłynęło to na moją społeczną adaptację. Natomiast zdradzałam w kierunkach artystycznych talenty od najmłodszych lat, toteż rodzice zastanawiali się, czy nie posłać mnie do szkoły muzycznej lub baletowej, ale w wakacje zachorowałam, jak już pisałam i nie wolno mi było się przemęczać, więc poszłam do normalnej szkoły, która miała tę zaletę, że była bardzo blisko – trzeba było przejść tylko na drugą stronę Alei i już dochodziło się do szkolnego boiska. Było to wygodne dla mamy, gdyż mogła mnie puszczać samą i tylko kontrolowała moją drogę, patrząc z balkonu i zostając w domu z dwuletnią Iwonką. Szkoła podstawowa nr 68 im. Lucjana Szenwalda przy ulicy Or-Otta została akurat wybudowana w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie i mieściła się w jasnym budynku. Posiadała sale lekcyjne z oknami na całą ścianę, stołówkę, dużą salę gimnastyczną i porządne boisko.

szkoła podstawowa nr 68   szkoła podstawowa
Moja szkoła podstawowa - widok dzisiejszy. Za moich czasów elewacja była w kolorze różowym, czy liliowym. Nad wejściem mieściła się pracownia biologiczna i na szerokich parapetach okiennych stało dookoła mase roślin.

Naszą wychowawczynią była pani Hanna Balińska, którą bardzo lubiłam. Jak teraz widzę, w klasie było na początku zaledwie 8 dziewczynek na 34 osoby - widać, że był to rocznik wyżu demograficznego. Z tych dziewczynek najbliższą mi była Hania Dziechciarz, z którą się zaprzyjaźniłam na chyba całe życie. Lubiłam Jadzię Kałuską i moja mama utrzymywała bliższe kontakty z jej rodzicami - nawet chodziliśmy do nich z wizytą. Lubiłam Joasię Prażmo i Irkę Szabłowską., najlepszą sportsmenkę w klasie. Z chłopcami nie bawiłam się, ale z niektórymi rozmawiałam. Lubiłam Krzysia Pawłowskiego, który był później ze mną w liceum, bardzo grzecznego i ślicznego Zbyszka Żółkiewskiego oraz wesołego Bernarda Ziółkowskiego. Piotrek Nowicki zainteresował mnie dopiero w 7 klasie. Wojtek Dubrowski był, tak jak jego przyjaciel Piotrek, bardzo inteligentnym i zdolnym uczniem, ale traktował mnie trochę wyniośle. W klasie piątej doszedł do nas Piotrek Grabowski, z którym się czasem przekomarzałam, nie wiedząc, że po studiach spotkamy się w dorosłym życiu, które nam się zaplecie po przyjacielsku - a nawet rodzinnie, gdyż moja Asia jest mamą chrzestną jego syna.

pierwszaki
Przez pierwsze dwa tygodnie szkoły chodziliśmy na wycieczki, gdyż nowo wybudowana tysiąclatka była jeszcze wykańczana. Ja jestem na tym zdjęciu w środku w granatowym fartuszku i białym kołnierzyku - był to codzienny strój szkolny. Idziemy pewno do Ogródka Jordanowskiego przy ulicy Kozietulskiego. (1961 r)

I klasa
Zdjęcie klasy Ib z wychowawczynią panią Hanną Balińską.
Ja jestem w ostatnim rzędzie jako trzecia z lewej. Moja przyjaciółka Hania w drugim rzędzie jako pierwsza z prawej. Obok Hani stoi Joasia Prażmo, z którą później korespondowałam trochę w czasie fascynacji portalem Nasza Klasa. Jadzia siedzi w pierwszym rzędzie jako druga z lewej.
Pierwszym z lewej w I rzędzie jest Krzyś Pawłowski, z którym chodziłam później do liceum i tańczyłam na studniówce. Tuż za panią Balińską (po prawym skosie) stoi Piotrek Nowicki, którym byłam zainteresowana w ósmej klasie. Po drugiej stronie pani wychowawczyni chyba Grześ Królikowski. Drugi z lewej w drugim rzędzie od góry to Wojtek Dubrawski, który potem chodził do równoległej klasy w Lelewelu, (ale nie utzymywaliśmy z sobą kontaktów) i został lekarzem.
Jeszcze rozpoznaję Zbyszka Żółkiewskiegi i Berbnarda Ziółkowskiego w pierwszym rzędzie z prawej strony. Ze Zbyszkiem studiowałam później na tym samym wydziale na SGPiS a do szkoły języka angielskiego Bernarda chodziła na lekcje moja córka 35 lat później.. (1961 r.)
Koło mnie po prawej stoi Basia i Boguś Linde

ja z siostrą   ja z koleżankami   z koleżankami, mamą i siostrą
1963 rok - ja z Iwonką, Jadzia Kałuska, Hania Dziechciarz i Joasia Pilawa, siostra cioteczna Hani i oczywiście moja mama

Piotrek Grabowski
Piotrek Grabowski w 1979 r., już po studiach

ja w 1966 r



W szkole okazało się, że mimo mojej wieloletniej choroby i osłabienia, uczyłam się szybko i dobrze, więc mama równie szybko zapisała mnie na dodatkowe lekcje języka angielskiego, co w tamtych czasach było rzadkością (królował przecież rosyjski i to dopiero od 5-tej klasy). Uczęszczałam również na różne zajęcia - uczyłam się grać na mandolinie, próbowałam swych sił na kółku teatralnym – pamiętam, że nawet mieliśmy dwa występy w ramach przeglądów szkolnych zespołów artystycznych: jeden w sąsiednim Liceum nr 1 im. Lindlaya (rozsławionej w powieści „Sposób na Alcybiadesa” Edmunda Nizurskiego) a drugi gdzieś pod Warszawą – ale szczegóły zatarły się w mojej pamięci. W starszych klasach śpiewałam też w szkolnym chórze, gdyż miałam bardzo dobry słuch i mocny, pewny glos. Występowaliśmy na wszystkich uroczystościach szkolnych.



chór
Nasz szkolny chór i zespół mandolinistów - gdzieś na tym zdjęciu pewnie jestem...

Liceum Lindlaya
Liceum Lindleya, czyli żoliborska Jedynka mieści się w ogromnym, zabytkowym przedwojennym budynku. Nasza grupa teatralna dawala tu spektakl (nie pamiętam jaki). Za to pamiętam, jakie wrażenie zrobiły na mnie wnętrza gmachu, kojarzące mi się z labiryntem a samo przedstawienie odbywało się na scenie teatralnej. Szkoła rozsławiona została w kultowej niegdyś powieści młodzieżowej Edmunda Niziurskiego "Sposób na Alcybiadesa" i świetnie zagrała w serialu o tym samym tytule.

Zajęcia lekcyjne

W szkole podstawowej, podobnie jak dziś, klasy 1 – 3 uczyła jedna pani wychowawczyni – u nas to była przemiła pani Balińska. W klasie czwartej przejmowała wychowawcze obowiązki jakaś nauczycielka przedmiotu – naszą wychowawczynią została matematyczka, pani Madej i uczyli nas już różni nauczyciele, co wiązało się ze zmianą pomieszczeń klasowych. Mieliśmy świetnie wyposażone pracownie biologiczną, fizyczną i chemiczną, gdzie można było robić doświadczenia i ze względu na to, że uczniowie byli bardziej zdyscyplinowani niż dzisiejsi, nauczyciele nie obawiali się z tego korzystać. Lekcje religii odbywały się w salce katechetycznej w kościele, więc nie było ich w planie lekcyjnym.

2 klasa
Druga klasa
W I rzędzie I od lewej to Krzysiek Pawłowski, a ostatni Piotrek Nowicki;
w II rzędzie trzecia od lewej to Ala Groman, najlepsza uczennica w klasie, która później została lekarką, Piata jest Hania , nosząca już wtedy okulary korekcyjne, ja jestem druga od prawej, a trzecia od prawej to Joasia Prażmo;
w III rzędzie trzeci chłopiec od lewej to Bernard Ziółkowski a w ostatnim drugi od prawej to Grześ Królikowski.
Z nami stoi nasza wychowawczyni pani Balińska

Nie przypominam sobie, abyśmy mieli organizowane jakieś wyjście edukacyjne do muzeów czy teatru. Nasza klasa wyjechała na jedną kilkudniową wycieczkę, na której mnie zabrakło. Nic też nie wiem, abyśmy byli zachęcani do wzięcia udziału w jakiś konkursach. W klasie piątej bodajże jeździliśmy w ramach w-fu na basen, który mieścił się w DWLOT na Bielanach. Uczyłam się pływać karulem i na plecach, co jeszcze wychodziło mi jako tako, więc na kartę pływacką zdałam, ale nigdy nie polubiłam pływania. Stylu żabki nigdy nie opanowałam. Nie lubiłam pływania ze względu na zalewanie oczu i nosa piekącą wodą z dużą ilością chloru oraz kostium, który musiałam nosić. O ile w Przecławiu po plaży paradowałam w ładnym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym o tyle na basenie trzeba było nosić biały kostium z bawełnianej dzianiny, który się w wodzie rozciągał a po wyjściu z wody przylegał do ciała i trochę prześwitywał, co mnie bardzo krępowało. Dookoła przecież pływali chłopcy z klasy a ja wtedy zaczynałam dojrzewać i wstydziłam się. Ale raz wzbudziłam ich aplauz - w czasie egzaminu na kartę pływacką. Najpierw pływali chłopcy a dziewczęta obserwowały to z galerii. Wtedy zauważyłam, że ci najbardziej wysportowani skakali do wody na główkę. My wszystkie, poza Irką Szabłowską, która była najbardziej wysportowana wśród dziewcząt i grywała z chłopakami w kosza i siatkówkę, skakałyśmy na nogi. Gdy więc przyszła nasza kolej na pływanie, odważyłam się i po raz pierwszy skoczyłam na głowę. I wtedy, po wydostaniu się na powierzchnię usłyszałam okrzyki chłopców, którzy wołali mi brawo. To było bardzo miłe, więc potem zrobiłam to drugi raz, ale poleciałam za płasko i potem miałam czerwony brzuch.

szkoła nr 68 im Szenwalda Lekcje w-f mieliśmy dwa razy w tygodniu – w młodszych klasach to była głównie gimnastyka – również na przyrządach ( z czego najbardziej nie lubiłam zwisów na drążkach, bo miałam słabe ręce) a w starszych klasach lekkoatletyka ze skokami przez kozła lub skrzynię (co bardzo lubiłam), biegi i skoki na boisku oraz gry zbiorowe – siatkówka (zawsze po niej bolały mnie ręce) i koszykówka. Ogólnie rzecz biorąc nie należałam do dziewcząt lubiących sportowe zajęcia, chociaż lekkoatletyka mi pasowała, bo ze względu na długie nogi miałam dobre wyniki zarówno w biegach jak i skokach w dal. W skoku wzwyż nigdy nie odważyłam się skakać przez plecy – w ogóle byłam cykor – Hania długo nakłaniała mnie do wykonania wymyku (czyli przewinięcia w przód) na drążku dwumetrowej wysokości a jak już kiedyś to zrobiłam w feworze pokazu własnego układu gimnastycznego, co czasem praktykowałyśmy na placu zabaw, tak się cieszyła, że pamiętam to do dziś – fajną miałam przyjaciółkę, emocjonalną i pozbawioną zawiści.

Jeśli chodzi o zajęcia praktyczne, to uczono nas podobnych rzeczy, co dziś, z taką różnicą, że nie było oczywiście lekcji informatyki, zamiast tego ćwiczyliśmy posługiwanie się pismem technicznym, czego pewnie teraz już się nie robi – po co, skoro wszystkie projekty wykonuje się na komputerze i nie opisuje się ich odręcznie. Uczono nas również posługiwania się podstawowymi narzędziami stolarskimi, cerowania pończoch na „grzybku” (kto dziś wie, co to było), haftowania i dziergania na drutach i szydełku. Całą klasę siódmą mieliśmy przeznaczoną na naukę szycia i do tego celu mieliśmy kilka elektrycznych maszyn do szycia (szyliśmy worki na kapcie, przyborniki do przechowywania różnych rzeczy i fartuszki – do dziś mam fartuszek uszyty przez mojego męża – bo chłopcy robili to samo, co dziewczęta). W klasie ósmej gotowaliśmy i poznawaliśmy zasady żywienia – łączyło się to z nauką o człowieku, która była na biologii. Pamiętam, jak smażyliśmy kiedyś naleśniki i komuś się przypaliły.

Książki i zeszyty nosiło się ze sobą do szkoły (nie było możliwości zostawiania ich w szkole), tak samo jak atlasy i bloki rysunkowe. Bardzo lubiłam plastykę w starszych klasach, gdyż uczono nas rysowania z wykorzystaniem perspektywy i odwzorowanie obiektów przestrzennych z modeli wychodziło mi znacznie lepiej niż normalne rysunki. Jestem antytalenciem plastycznym i moje rysunki zawsze mnie rozczarowywały. Dlatego też tak polubiłam wszelkie robótki ręczne, haftowanie, szycie, dzierganie – bo to mi wychodziło ładnie i dawało upust mojej pasji twórczej. W życiu nie przypuszczałam, że będę miała kiedyś wystawę swoich prac w teatrze, jak to miało miejsce kilka lat temu z moimi rekonstrukcjami strojów dawnych. W pierwszych klasach rysunki w zeszycie lektur wykonywała za mnie mama, bo ja nie umiałam narysować ani „ludzia” ani zwierzaka. Pisała zresztą za mnie też, gdyż ją w przedwojennej szkole uczono kaligrafii a nas już nie. Mam do dziś ten mój zeszyt lektur, jako pamiątkę po mamie. Ona była artystką pod każdym względem. Jakie piękne sukienki szyła nam mama i jakie ładne swetry nam robiła…

Pierwsza przyjaźń

Hania



      Szkoła przyniosła wreszcie większe zmiany w moim życiu społecznym. Zaprzyjaźniłam się z koleżanką z klasy i tej samej klatki schodowej, Hanią Dziechciarz i okazało się to znajomością na całe życie: ja jestem mama chrzestną jej córki Alicji a jej pierwszy mąż został ojcem chrzestnym mojej córki.

Nasza szkoła mieściła się blisko domu. Wracałyśmy z lekcji razem z Hanią, czasem zawadzając o plac zabaw na pobliskim osiedlu. W klasach młodszych mieliśmy po 4 lekcje dziennie (również w sobotę) a w starszych zwykle 6 a w jeden dzień 7. Wracało się więc do domu wcześnie i był czas zarówno na odpoczynek na podwórku, obiad, odrabianie prac domowych jak i zajęcia dodatkowe – ja miałam lekcje angielskiego od I klasy oraz kółka muzyczne czy teatralne a w starszych klasach próby chóru, zaś Hania szkołę muzyczną, gdzie miała dodatkowe lekcje, a jeszcze musiała ćwiczyć w domu na pianinie. Więc czas miałyśmy zapełniony.

Hanie była dzieckiem Czesławy i Stanisława Dziechciarzów, oczkiem w głowie, trzymanym mocną ręką przez tatę. W zasadzie ja byłam jedynym dzieckiem, z którym pozwolono jej się bawić. Hania uczyła się grać na pianinie, czego ja zostałam przez chorobę pozbawiona i bardzo w niej to podziwiałam i ceniłam. Spotykałyśmy się w zasadzie codziennie przez całą podstawówkę, głównie przesiadując u Hani, mieszkającej dwa piętra niżej. Czasami i to było dla nas mało i pisywałyśmy do siebie listy. Hania miała tak samo bujną wyobraźnię, jak ja, więc zdarzało nam się przywdziewać w listach inne, wymyślone tożsamości i snuć nieprawdopodobne historie.
Na zdjęciu obok jesteśmy obydwie po I Komunii Św.


Moje zainteresowania i aspiracje...

Jeśli chodzi o moje zainteresowania i aspiracje to na ogół szły one w parze ze zdolnościami. Chociaż w wieku 8 lat, gdy przygotowywałam się do I Komunii św., bardzo chciałam zostać świętą. Przeszkodziła mi w tym moja 3-letnia siostra, która, gdy klęczałam i modliłam się, łaskotała mnie po piętach, co oczywiście mnie denerwowało i w końcu zrywałam się i goniłam za nią z krzykiem. Czasem kończyło się to na wykręcaniu rąk i szczypaniu – i jak w takich warunkach zostać świętą…

ja po I komunii     Ania po I komunii      zdjęcie komunijne
Ja po I Komunii Św. w 1963 roku;

ja po komunii         razem z Iwonką
Ja na podwórku po I Komunii Św. ; na drugim zdjęciu ja z Iwonką

wnętrze kościoła         z rodziną
Wnętrze kościoła św. Staniaława Kostki w czasie uroczystości - ja jestem zaznaczona czarną kropką
Z rodziną po mojej I Komunii Św. : ciocia Wanda, wujek Janek, mama, ciocia Lusia i ja z Iwonką

kosciół św St Kostki         mój parafialny kościół
Żoliborski kościół św. Stanisława Kostki, który był przez 24 lata moją parafią i gdzie brałam I Komunię Św. i ślub ze Stasiem, jest mi szczególnie bliski

grób ks Popiełuszki
Ja świętą już nie zostanę, ale błogosławiony Jerzy Popiełuszko, kapelan Solidarności, zamordowany przez bezpiekę w 1984 roku, pewnie nim zostanie. Już jako dorosła uczestniczyłam tu w odprawianej przez niego Mszy Św. za Ojczyznę i pogrzebie - były to niesamowite emocje

Od najmłodszych lat lubiłam śpiewać i tańczyć. Słuchając muzyki często tańczyłam przed lustrem, tworząc własne choreografie – najczęściej do muzyki poważnej – i marzyłam, aby być wielką tancerką, jak Isadora Duncan. Ponieważ bardzo lubię muzykę Chopina, często jego utwory odtwarzałam tańcem. Czasem udawałam, że tańczę na pouintach. Oczywiście już jako nastolatki razem z Hanią lubiłyśmy słuchać muzyki młodzieżowej. Rodzice kupili adapter Bambino i mam jeszcze z tamtego okresu kilka pocztówek dźwiękowych i plyt. Przede wszystkim szalałyśmy na punkcie Niemena i Beatelsów, ale słuchało się wszystkich zespołów młodzieżowych. Lubiłam też poezję śpiewaną w wykonaniu Ewy Demarczyk, czy Grzegorza Turnaua.

tańczę w ulubionej sukience    wirowanie
To była moja ulubiona sukienka - tak wspaniale się w niej wirowało... (1964 r.)

Uwielbiałam czytać książki. Gdy zaczynałam czytać, zapominałam o Bożym świecie i nie mogłam się oderwać od lektury. Efektem tego był mój osłabiony wzrok – w wieku 13 lat szybko urosłam i zostałam krótkowidzem. Zastanawiam się, czy ustrzegłabym się wady wzroku, gdybym nie czytała książek pod kołdrą, używając latarki lub siedząc na parapecie okna w ciemnej kuchni, aby korzystać ze słabej poświaty latarni ulicznej, która nie sięgała naszego piętra. Miałam swoje ulubione utwory, jak cykl o Ani z Zielonego Wzgórza, czy książki przygodowo – podróżnicze, jak cykl o Tomku Szklarskim – Ania odpowiadała mi swą marzycielską naturą a opowieści o Tomku zaszczepiły we mnie chęć podróżowania, podtrzymywaną przez zainteresowania mojego ojca. Lubiłam książki przygodowe Nienackiego, zwłaszcza cykl o panu Samochodziku. Miałam czas rozczytywania się w XIX-wiecznych powieściach, zakorzenionych w czasach XVII wieku (moja ukochana Trylogia Sienkiewicza oraz cykl o Trzech Muszkieterach), tym bardziej, że lubiłam historię. W klasie szóstej w czasie wakacji spędzanych w Radości u cioci Wandy, poznałam dzięki mojemu kuzynowi Norbertowi wspaniałego detektywa Sherlocka Holmesa i na długo stał się moim bohaterem. A w późniejszych latach z wielkim zainteresowaniem poznawałam dzieje i przygody polskich lotników, opisywane przez Meissnera i zapragnęłam zostać lotnikiem…

W liceum przestałam marzyć, kim chcę być, tylko zaczęłam zastanawiać się nad tym poważnie.

Kłopoty i chude lata

Moja wieloletnia choroba przypadła na czasy, gdy naszego taty przy nas zabrakło, ze względu na aferę gospodarczą w CHT, gdzie pracował i mama na 3 lata została sama z dwójką małych dzieci i bez środków do życia, poza zgromadzonymi wcześniej funduszami.
Gdy mama musiała wyjechać z domu gdzieć dalej, zostawałyśmy pod opieką sąsiadów. Bawiłyśmy się z dziećmi państwa Najfeldów z parteru a szczególnie dużo czasu spędzałyśmy u najbliższych sąsiadów – państwa Dmowskich, którzy mieli 4 lata ode mnie starszą córkę Anię, chorą na padaczkę i upośledzoną umysłowo. Ania chodziła do szkoły specjalnej, reprezentując poziom rozwoju umysłowego 6-cio letniego dziecka, gdyż w tym właśnie wieku spadła ze zjeżdżalni. Ale z nami bawiła się bezproblemowo aż do wieku, gdy byłyśmy nastolatkami. Potem różnice intelektualne były już zbyt duże, ale Ania przychodziła na pogawędki do mamy:
„Pani Janko, mogę tu na chwilę zostać? Co u pani słychać? A dziewczynki w szkole? Szkoda, że nie mają czasu, aby się ze mną pobawić” – pytała dorosła kobieta, o dosyć potężnej posturze. Ania w swojej szkole nauczyła się czytać i rachować, tak aby znać się na pieniądzach. Na szczęście dostała potem pracę i była samodzielna. Zawsze było mi jej żal i myślę, że nauczyła mnie empatii.

Jak już byłam dorosła, poznałam tragiczną historię jej rodziców. Pani Helena i Piotr pokochali się w czasie okupacji i pobrali w czasie Powstania Warszawskiego, gdzie on był dowódcą jakiegoś oddziału a ona sanitariuszką. To była piękna wojenna miłość i pan Piotr okazywał ją żonie na co dzień. Jak tylko wracał z pracy czy podróży (jako handlowiec wyjeżdżał często za granicę) brał się za pranie, gotowanie i sprzątanie, aby tylko Helusia mogła odpocząć, a ona szczęśliwa wyfruwała wtedy do Klubu Pań w Domu Kultury na Próchnika, gdzie się udzielała i uczęszczała na różne kursy. Ale nie mieli szczęścia jako rodzice – pierwsze dziecko zmarło w niemowlęctwie, drugie – bardzo zdolny 12-letni syn zmarł nagle w domu. (Moja mama zaalarmowana krzykiem sąsiadki wbiegła do jej mieszkania, a tam chłopak leżał w drgawkach na podłodze, a jego matka rozpaczała: „Zobacz, drugie dziecko mi Bóg zabiera!!”) A Ania w wieku lat 5 zachorowała na padaczkę…. Gdy Ania była już dorosła, została pod opieką swojej cioci Gieni, gdyż jej rodzice pojechali na placówkę handlową do USA, ale po kilku latach pani Helena dostała udaru i została sparaliżowana do końca życia. Po powrocie została oddana do zakładu opiekuńczego, a mąż odwiedzał ją tam codziennie.
Smutne dzieje jednej rodziny...

osiedle na Próchnika
Klimatyczne osiedle na Próchnika - tu gdzieś latała na zajęcia do klubu pani Helena, oswodzadzana przez męża z domowych obowiązków

Wracając do mamy – bardzo ją podziwiałam, że dawała sobie radę, gdy została sama, ale odbiło się to też na jej zdrowiu. Gdy zaczęło brakować pieniędzy, mama odmawiała sobie jedzenia, zachowując je głównie dla nas. Kiedy zaś tata wrócił do domu, miał trudności ze znalezieniem pracy w firmie państwowej, więc zatrudnił się prywatnie u p. Przytuły, bardzo porządnego człowieka, ale ze względu na tamte czasy, była to praca niepewna, więc mama martwiła się, aby jej tata nie stracił, co też odbijało się na jej zdrowiu. Przez wiele jeszcze lat było u nas krucho z pieniędzmi. Mama dorabiała chałupniczo i oszczędzała, gdzie mogła. Pamiętam, że kiedyś kupiła dla Iwonki, która lubiła jeździć na łyżwach, używane łyżwy jako prezent gwiazdkowy. Później cieszyła się, opowiadając, że spełniła marzenia córki: " Iwonka popłakała się wtedy ze szczęścia" A Iwona wspominała to zupełnie inaczej: "Nie płakałam ze szczęścia, tylko z żalu nad mamą, że chcąc spełnić moje marzenie, nie stać jej było na kupno nowych łyżew".

Praca taty w firmie pana Przytuły wymagała posiadania samochodu, gdyż tata odpowiadał za logistykę oraz zbyt, czyli kontakty z klientami. Firma szlifowała kryształy i była ceniona na rynku, gdyż kryształy były wtedy bardzo modne (nawet jeden z odcinków kultowego serialu w czasach socjalizmu , czyli "Czterdziestolatka", był poświęcony wyjazdowi Karwowskiego na konferencję za granicę i co wiózł na prezent? Oczywiście kryształ). Tata jeździł po towar, czyli czyste kryształy do różnych hut szkła po całej Polsce i przywoził je do firmy do szlifowania. Stąd mieliśmy w domu dużo pięknych kryształów, gdyż część z nich lekko pękała przy szlifowaniu, czy szczerbiła się na brzegu i wtedy taki towar nie mógł być sprzedany. Niektóre z nich tata projektował sam i kupował do naszej domowej kolekcji. Jednocześnie co parę lat zmieniał samochody na coraz lepsze: najpierw mieliśmy seledynową Syrenkę, potem czarno – białego Wartburga a na końcu dużego Forda Taunusa w pięknej koralowej barwie. Każdy wyjazd taty mama okupowała niepokojem, czy mu się coś złego nie stanie (chociaż jeździł bardzo dobrze i ostrożnie) i tak mama wpadła w nerwicę.

tata z Wartburgiem
Tata z czarno-białym Wartburgiem (1972)

Iwonka
Iwonka w wieku lat 13 - modelka na Wartburgu (1972)

wazony taty       dzbanuszek
Wazony taty, czasem przez niego projektowane - bardzo modne w latch sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Niektóre pękały przy szlifowaniu i wtedy były skracane i zostawaly u nas w domu
Mały dzbanuszek - cacuszko - można w nim podawać oliwę lub trzymać bukiecik fiołków

karafka        kieliszki taty
Ta karafka to majstersztyk szlifierstwa

kieliszki do wódki        likierówki
Różne rodzaje kieliszków

kryształy taty        białe kryształy
Wazoniki, karafka, cukiernice...

wazony       wazony z barwionego kryształu
Te wazony z barwionego kryształu bardzo lubię

Mama zachorowała na serce jeszcze przed ukończeniem 50 lat. Pamiętam, jaką trwogą przejmowały mnie jej problemy z krążeniem. Nagle słabła i posyłała mnie po drugą panią sąsiadkę, która była pielęgniarką. Pani Omelańska, całkowicie w typie Hanki Bielickiej, wpadała trajkocząc, dawała mamie zastrzyk, masowała jej ręce i stopy i uspokajała nas.
„Wszystko dobrze, dziecko, mama zaraz dojdzie do siebie, możesz jej pomóc masując nogi”.
Masowałam więc te lodowate nogi, martwiąc się, aby mama nie umarła, a ona przeżyła jeszcze potem prawie drugie tyle lat.

Szalone pomysły podlotków

Moja przyjaciółka Hania była dziewczyną z dużym temperamentem i odznaczała się nieograniczoną pomysłowością. Będąc całkowitym moim przeciwieństwem ubarwiała moje życie przez wiele lat i stałyśmy się papużkami nierozłączkami, dopóki nie pojawiła się w naszym życiu przebojowa koleżanka Janka Rakowska, która zafascynowała Hanię. To było już w starszych klasach szkoły podstawowej i zarówno Hania jak i Janka zwracały uwagę chłopców urodą – Hania miała piękne, duże piwne oczy, którymi szybko nauczyła się kokieteryjnie uwodzić. Może dlatego tata trzymał Hanię krótko i nie pozwolił jej iść na potańcówkę w siódmej czy ósmej klasie. Hania rozpaczała i prosiła mojej mamy o wstawiennictwo, ale pan Dziechciarz był nieugięty. Na tłumaczenie mojej mamy, że przecież zabawa będzie w szkole i Ania na nią idzie, odpowiedział:
„Pani wie, kogo pani ma i ja też wiem, kogo mam. Nie na odwołania…”.
Ja poszłam na potańcówkę z synem taty szefa, Bogusiem Przytułą, a Hania została w domu.

moja przyjaciółka Hania
Hania była piękną dziewczyną o ciemnych włosach i dużych, piwnych oczach

Trochę racji tata Hani miał...
Niektórych naszych dziecięcych pomysłów wstydzę się do dziś i trudno powiedzieć, kto był winny najbardziej, gdyż, jak to dzieci, nakręcałyśmy się nawzajem. Szczególnie przykro wspominam, jak dokuczałyśmy koleżance z klasy Jadzi Kałuskiej, chyba tylko dlatego, że była bardzo poważną dziewczynką, która niezbyt chciała się z nami bawić. Raz wracając z lekcji religii z kościoła zabrałyśmy jej śliczną torebeczkę i postawiwszy ją na placu zabaw pośrodku przewijaków, na których robiłyśmy „fikołki”, uszkodziłyśmy ją - ja wylądowałam na niej nogami. Jadzia się obraziła i wróciła do domu bez torebki a my jak małe tchórze poszłyśmy za nią, postawiłyśmy koszyczek na wycieraczce przed mieszkaniem i zadzwoniwszy do drzwi, uciekłyśmy.
Od nowego roku rodzice przenieśli Jadzię do innej szkoły, sąsiedniej Jedynki a ja miałam poczucie winy, że to przeze mnie.

ogródek jordanowski
W tym Ogródku Jordanowskim rozwaliłyśmy Jadzi torebkę

Drugim kretyńskim pomysłem było lanie wody sąsiadom do mieszkań przez dziurkę od klucza przy pomocy rurki do picia. Na szczęście więcej takich numerów nie robiłyśmy.

Ale i tak, jak na wzorowe uczennice i dziewczynki z dobrych domów, zabawy miałyśmy czasem kontrowersyjne. W szkole na przerwach przemykałyśmy się bocznym, kuchennym wejściem do piwnicy, gdzie w pomieszczeniu na węgiel wyszykowałyśmy sobie niby domek. W klasie 7-mej łaziłyśmy po spadzistym dachu czteropiętrowej kamienicy, doznając niemałych emocji, przy czym ja, niewrażliwa na ekspozycje, podchodziłam do samego brzegu dachu i spoglądałam w dół.

szkoła
W szkole na przerwach przemykałyśmy się bocznym, kuchennym wejściem do piwnicy, gdzie w pomieszczeniu na węgiel wyszykowałyśmy sobie niby domek.

dom przy Alei
Po dachu tego domu i sąsiedniego chodziłyśmy z Hanią i Janką

Wybierałyśmy się też na dłuższe spacery do Cytadeli i sporo ryzykowałyśmy eksplorując forty, zajmowane wtedy jeszcze przez wojsko, nie zważając na tabliczki „Wstęp wzbroniony”. Penetrowałyśmy jakiś podziemny przełaz, który prowadził przez wał ziemny bezpośrednio do jednostki wojskowej. A raz, gdy spacerowałyśmy po murach, musiałyśmy uciekać przed uzbrojonym patrolem. Zważywszy, że był rok 1968, to miałyśmy szczęście.

most na Cytadeli
Wchodziłyśmy po tym moście,...

Cytadela
aby potem spacerować po murach fortu Cytadeli, nie zważając na tabliczki zabraniające tego - och, durna młodość...

Niezbyt orientowałyśmy się w wydarzeniach politycznych, gdyż rodzice z nami z wiadomych względów o tym nie rozmawiali. Ja tylko jak sejsmograf rejestrowałam ogólne nastroje, bo mój tata, bardzo w tych czasach cięty na komunistów, oglądając dziennik telewizyjny wykrzykiwał : „Wszystkich komunistów należy rozstrzelać!” , czego ja pozbawiona wiedzy o jego doświadczeniach z władzą i stalinowskich represjach, nie rozumiałam. Wiedziałam za to, jak straszna była wojna, zakończona 9 lat przed moimi narodzinami i nie pojmowałam, jak ktoś może chcieć jej powrotu. Gdy byłam już w liceum i dowiedziałam się o Katyniu, tata usiłował mnie przekonać, że tylko wojna można nas uwolnić od „przyjaźni bratniego narodu radzieckiego” (tata niestety nie dożył upadku socjalizmu, czego bardzo żałuję…Jaki byłby szczęśliwy!).

przyjaciółki

       Mimo, że w naszych mediach nie mówiło się o prawdziwej sytuacji Polski, to lektury, zwłaszcza romantyków, robiły swoje, więc jakieś analogie między teraźniejszością i przekazem oficjalnej propagandy a czasami zaborów nam się nasuwały. Uczyliśmy się w szkole od 5-tej klasy języka rosyjskiego i miałyśmy jako nauczycielkę straszną żyletę. Opanowanie języka nie było dla nas trudne, ale sam fakt, że został nam on narzucony przez „sojuszników” oraz ogólna niechęć do niesympatycznej pani spowodowały, że postanowiłyśmy z Hanią zamanifestować nasze niezadowolenie. Po ostatniej lekcji w szkole poszłyśmy do ubikacji chłopców i zostawiłyśmy otwarte okno. I wieczorem weszłyśmy przez to okno do szkoły, w której gdzieś na dole przebywał w kanciapie stróż. Posiłkując się ławeczką i klejem powiesiłyśmy nad drzwiami do pracowni rosyjskiego wykonany przez nas na dużym kartonie napis „Brama straceń”. Napis wisiał przez cały następny dzień i zdjęto go dopiero po lekcjach, nie prowadząc dochodzenia, kto to zrobił, co nas nawet trochę rozczarowało.

Ten wybryk wcale nie znaczył, że miałam jakąś niechęć do języka rosyjskiego - wręcz przyciwnie - było on tak podobny w brzmieniu i gramatyce do języka polskiego, że jego nauka nie sprawiała mi trudności. Gdy miałam 11 lat korespondowałam już z moją rówieśnicą, mieszkanką Moskwy, Wierą . Byliśmy wtedy zachęcani do wymiany korespondencyjnej i pisaliśmy o szkole i swoich zainteresowaniach. Przesyłaliśmy sobie też zdjęcia i mama skonstatowała, po obejrzeniu portretu Wiery, że ona już dojrzewa i staje się kobietą - wiadomo - Rosjanka...

Wiera
1965-Wiera_Sliganuowa

Mnie w wieku 11 lat jeszcze piersi nie rosły i w ogóle dojrzałam raczej późno, bo dopiero pod koniec siódmej klasy, podczas, gdy moja przyjaciółka Hania już rok wcześniej mogła czuć się kobietą. I była z tego bardzo dumna. Pamiętam, że mama uświadomiła mnie w chwili, gdy dostałam pierwszy raz okres i zrobiła to w tak zawoalowany sposób, że tak naprawdę zrozumiałam, jak wygląda stosunek mężczyzny z kobietą dopero w klasie ósmej na lekcji biologii, gdy mówiliśmy o rozmnażaniu... Nie istniał wtedy internet, filmy nie etapowały nagością ani scenami erotycznymi, a obrazki dotyczące budowy narządów płciowych i płodu w brzuchu mamy były tylko w Encyklopedii Zdrowia. Nie mieliśmy więc z czego sami się dokształcać w tej materii i szczerze powiedziawszy nie za bardzo mnie to interesowało. Pamiętam, że raz zszokowało mnie to, że ksiądz w czasie spowiedzi mówił mi o tym, jak ważna jest higiena osobista, gdyż na ogół te sprawy były tabu. Dopiero w czasach licealnych pojawiały się w naszym zasięgu jakieś pozycje literackie, które zwracały uwagę na sprawy seksu. I jakoś, poza jedną koleżanką ze szkoły podstawowej, która przed 18-tką zaszła ze swoim chłopakiem w ciążę, nikt nie miał problemów ze wczesnym macierzyństwem. Jak obserwuję, co dzieje się teraz, jak bardzo dzieci i młodzi ludzie zarzucani są obrazami seksu, przemocy i nitypowych orientacji seksualnych, to włos jeży mi się na głowie i drżę o losy naszego społeczeństwa.

A wracając do głupot, które robiłyśmy z koleżankami, przypominam sobie również naszą zabawę w chowanego, a zasadzie w ciu -ciu- babkę pod nieobecność Hani rodziców w jej mieszkaniu. Uczestniczyłyśmy z niej we cztery (w starszych klasach doszła jeszcze do naszego grona Ania Bagińska), gdy już byłyśmy dużymi pannami. Wpadłyśmy na pomysł, aby schować się w pawlaczu i zmieściłyśmy się tam we trzy. Ania nie mogła nas znaleźć i zdjęła opaskę z oczu, co nas oburzyło, a potem zaczęła szturmować pawlacz od dołu za pomocą miotły. I na to wszystko wrócił do domu Hani tata. Hania i Janka zdążyły zeskoczyć z pawlacza, gdy otwierał drzwi kluczami a ja jako ostatnia skoczyłam mu tuż przed nosem z góry. Dodam, że byłyśmy w samych bieliznach, aby nie pobrudzić sukienek, więc do dziś chce mi się śmiać, gdy wyobrażam sobie szok pana dyrektora, gdy nagle sfrunęła mu z góry półnaga dziewoja…

Surowy pan dyrektor, czyli tata mojej przyjaciółki

Tata Hani był bardzo poważnym a nawet surowym człowiekiem i takie ekscesy nie mieściły mu się w głowie. Gdy odprowadzał mnie do drzwi po każdej wizycie u nich, patrzył na mnie badawczo spod swoich krzaczastych brwi, jakby chciał mnie prześwietlić. Nigdy ze mną nie rozmawiał, w przeciwieństwie do mamy Hani, które była wesołą i piękna kobietą. Inne oblicze pana Stanisława poznałam dopiero po maturze, tuż po ogłoszeniu jej wyników. Hania z mamą były wtedy w Bułgarii a on zadzwonił do mnie z pytaniem „Anka, zdałaś? To przyjdź na chwilę do mnie”. Zbiegłam dwa piętra w dół a on otworzył mi drzwi trzymając całe naręcze kwiatów, które mi podał w nagrodę. Oniemiałam, a tata mojej przyjaciółki uśmiechał się do mnie radośnie. Wtedy też po raz pierwszy porozmawialiśmy o życiu i moich planach a potem moja mama usłyszała:
„Nie mogłem Anki rozgryźć, do tej pory nie wiedziałem, co o niej sądzić, a to mądra dziewczyna”.

To zresztą tata Hani, będąc dyrektorem w zjednoczeniu budowlanym załatwił mi pierwszą pracę. Po mojej obronie magisterskiej zadzwonił z pytaniem, czy mam już jakąś pracę znalezioną. Miałam kilka propozycji w różnych ośrodkach informatycznych, ale żadnej jeszcze nie uzgodnionej. „Zostaw je - powiedział – i przyjdź jutro do mnie do gabinetu”. I pan dyrektor z resortu budownictwa przedstawił mnie panu dyrektorowi Elektronicznej Techniki Obliczeniowej Przemysłu Budowlanego tak:
„To bardzo zdolna, młoda absolwentka informatyki z SGPIS, może znajdzie się dla niej u pana jakaś ciekawa, rozwijająca praca?”
Oczywiście miejsce się znalazło i jeszcze mogłam wybrać sobie dział, w którym chciałam pracować.

Nasze mieszkanie

Gdy zaczęłyśmy z Iwoną dorastać, zrobiło się w naszym małym mieszkaniu ciasno. I mama je przeprojektowała. Mieszkanie było ładne i słoneczne, z balkonem zawieszonym nad koronami klonów, obsadzających Aleję Wojska Polskiego, ale małe, bo 43 metrowe. Składał się na nie pokój 20 metrowy, 12-metrowa kuchnia , łazienka i mały przedpokój. Jak na dzisiejsze standardy to była kawalerka. Mama z tatą sypiali w pokoju na tapczanie, koło którego zmieściła się szafka nocna (pełna taty książek wojennych) oraz toaletka z dużym lustrem, przed którym właśnie lubiłam tańczyć. Po przeciwnej stronie stała duża szafa, stół z krzesłami i regał, wykonany w późniejszych latach na specjalne zamówienie u stolarza a zaprojektowany przez tatę, służący do przechowywania serwisów porcelanowych, szklanek, serwet i obrusów i innych elementów zastawy stołowej oraz pięknych kryształów wykonanych w firmie, w której tata pracował. W regale był zamykany na zamek barek, zawierający kieliszki, butelki alkoholu i komplet srebrnych sztućców oraz duża wnęka na nowy telewizor. Jako jedni z pierwszych mieliśmy w kamienicy telewizor Wisłę z otwieraną klapą, celem chłodzenia kineskopu, na który nakładało się kolorowy filtr, udający nieudolnie prawdziwe kolory i na bardzo popularne wtedy poniedziałkowe spektakle Teatru Telewizji oraz czwartkowe "Kobry” i „Stawkę większą niż życie” zapraszaliśmy sąsiadów. A potem z kolei, gdy nasze pieniądze stopniały a nasz telewizor się skończył, chodziłam do przyjaciółki Hani oglądać „Kolumbów", czy „Upiora z Luwru”.

Poza tymi meblami w pokoju była jeszcze etażerka na książki z bukietem suszonych kwiatów, stojących na górnej półce w ślicznym chińskim wazonie. Stała ona pod malowanym pastelami obrazem w tonacji popielato – niebieskiej, przedstawiającym grupę drzew zimową porą, w których konarach Iwonka doszukiwała się bobra (teraz ten obraz należy do Asi, będąc prezentem od babci Jasi). W pokoju wisiały jeszcze 3 inne obrazy. Dwa duże – jeden piękny pejzaż zimowy autorstwa znanego przedwojennego malarza Konarskiego. z chatą i drzewami, w koronie których ja z kolei doszukiwałam się pawia. A drugi, który szczególnie lubiłam – zielony pejzaż z parkiem i jeziorkiem. Najbardziej ulubiony przez mamę obraz z daliami w ciepłej, bordowej tonacji wisiał zawsze w pokoju mamy, również po przeprowadzce do domu, który wybudowała Iwona i do którego przeprowadziły się razem w 1998 roku

regał       obraz drzewa
Regał z rodzinnego domu, w którym stał telewizor i taty kolekcja kryształów a teraz służy mi jako biblioteczka; obok obraz, na którym Iwonka widziała bobra

obraz Konarskiego    obraz z jeziorem
Obraz z zimowym pejzażem Konarskiego, na którym ja widziałam pawia i mój ulubiony obraz z jeziorem i kościółkiem

Kuchnia była ustawna, kwadratowa. Całą jedną ścianę zajmowało okno, pod którym był zabudowany szafkami blat. W rogu jednej ściany stała pierwotnie kuchnia węglowa, w której mama paliła węglem, zlew i pojemny kredens. Ta kuchnia została jakoś szybko zamieniona na kuchenkę gazową z piekarnikiem i pojawia się lodówka. Po przeciwnej stronie stał stolik z taboretami i rozkładana amerykanka dla mnie do spania. Nie pamiętam, ale Iwonka spała wtedy chyba na łóżeczku polowym.

Nauka najważniejsza

W naszej kuchni spędzałyśmy głównie wieczory, gdy tata wracał do domu. Zwykle wtedy otwierał telewizor na cały regulator i program leciał, aż do końca, czyli godziny pierwszej w nocy, kiedy to tata zasypiał. W dodatku tata palił śmierdzące papierosy Sporty w dużych ilościach i dym przez cały wieczór i noc kłębił się w pokoju rodziców, gdyż nie wolno było przewietrzyć pomieszczenia. Tak więc wieczorami pokój rodziców nie nadawał się do nauki. Za to w dzień można było w nim się uczyć i słuchać muzyki oraz czytać książki i marzyć. Zwykle pod moimi podręcznikami leżała jakaś powieść i ja w egoistyczny sposób korzystałam z tego, że mama trzymała wtedy Iwonkę za drzwiami, mówiąc :
”Cicho, Ania się uczy”.
Byłam w domu świętą krową, odkąd rodzice odkryli, że jestem uzdolniona matematycznie. Mama, która w szkole miała problemy z ułamkami i po 7-mej klasie skończyła tylko kurs stenotypistki, była ze mnie dumna. I odtąd Ania miała się tylko uczyć, co nawet lubiłam, więc byłam przez całą szkołę podstawową wzorową uczennicą z samymi piątkami. Skłaniała mnie do tego zarówno moja ambicja, aby być najlepszą w klasie, rywalizując z koleżanką Alą Groman, jak i poczucie obowiązku wpajane mi przez mamę, czasem podstępnie i niepedagogicznymi metodami.

Ambicja, aby być najlepszą w klasie odcisnęła chyba piętno na moich problemach z zapamiętywaniem bieżących wydarzeń. Byłam ciągle skupiona na lekcjach i powtarzaniu zadanego materiału – taki typowy kujon, który zagłębiony z nosem w książkach świata poza nimi nie dostrzega. Uczyć się lubiłam i wiele zagadnień mnie interesowało, ale ciągła presja, aby dostawać piątki oraz wrodzona nieśmiałość i wynikający stąd lęk przed odpowiedzią przed całą klasą skutecznie zatruwały mi przyjemność uczestnictwa w życiu klasowym.

O ile w Przecławiu miałam masę koleżanek, z którymi świetnie się bawiłam, o tyle w Warszawie byłam odludkiem. Przez cała młodość miałam tylko jedną przyjaciółkę Hanię i moja nieśmiałość utrudniała mi nawiązywanie szybkich i głębszych kontaktów. Mama zresztą , w przeciwieństwie do przecławskich zwyczajów, gdzie prowadziła dom otwarty dla różnych dzieci, w Warszawie zapraszała do nas na zabawę tylko Hanię i upośledzoną Anię Dmowską. Całe szczęście, że była przy mnie Hania i wyrywała mnie czasem z kręgu nauki i obowiązku.

ja Iwa       ja w 1966
Ja z Iwonką w 1966 r., gdy miałam 12 lat

Wstrząsająco skuteczne metody wychowawcze mojej mamy

No i tu dochodzimy do zagadnienia wpajania mi poczucia obowiązku przez mamę. Moja mama była w tym mistrzem i robiła to w sposób przez mnie znienawidzony, ale skuteczny.

Zacznę od tego, że mama była pracowita. Cały dzień coś robiła - poza prowadzeniem domu szyła dla nas, dziergała na drutach i pracowała zarobkowo, tyle że w domu, zajmując się wytwarzaniem produktów dla spółdzielni zabawek, co zajmowało jej kilka godzin dziennie. Przed moim urodzeniem pracowała przez kilka lat w architektonicznym biurze projektowym przepisując na maszynie dokumentacje i obliczenia do tworzonych nowych warszawskich osiedli w miejscu uprzątanych ruin po powstaniu warszawskim i zniszczeniu miasta przez Niemców. Potem została w domu, aby nas doglądać i przy niskich zarobkach za swoją chałupniczą pracę, niwelowała braki finansowe swoją pracowitością i zaradnością. Pamiętam, jakie śliczne maskotki zrobiła kiedyś dla nas jako prezenty gwiazdkowe. Szyła dla nas dziecięce kreacje, często takie same sukienki w dwóch rozmiarach, w które stroiła nas w niedzielę do kościoła. Miała nie tylko talent w tym kierunku, ale też dużą inwencję twórczą. Sama też uszyła mi sukienkę komunijną. Te zainteresowania rękodziełem i szyciem wpoiła mi właśnie mama, chociaż ze względu na różnice w temperamencie, nasz sposób wykonania pracy różnił się wyraźnie - mama była szybka, energiczna i niecierpliwa. Robiła wykroje sama, upinała forme na figurę i czasem po szyciu zostawały w gotowych sukniekach nitki z fastrygi. Ja muszę mieć dokładną formę, ale mam więcej cierpliwości, stąd moje projekty są bardziej wypracowane. I lubię tak pracochłonne formy jak hafty i gobeliny.

w Radości   w bliziaczych sukienkach   z mamą
Te sukienki też szyła mama - 1964 r. - mam tu 10 lat

foto Wilanów
1966 - z rodzicami i siostrą przed pałacem w Wilanowie - ja i Iwonka jesteśmy w garsonkach uszytych przez mamę
ja mam 12 lat a Iwonka 7

pałac w Wilanowie    w Wilanowie
1966 - przed pałacem w Wilanowie

Tata też był pracowity – wykonywał w domu różne prace stolarskie, bardzo dużo czytał. Ale jego praca związana była z prowadzeniem negocjacji z kontrahentami prywatnej firmy, w której pracował, a to zwykle odbywało się „przez bufet”, a nie w biurze, jak byłoby to w firmie państwowej. Po tych zakrapianych spotkaniach, które zwykle miały miejsce w kawiarni „Kosmos” przy Placu Wilsona (wtedy nazywał się on Placem Komuny Paryskiej, ale i tak Warszawiacy używali nazwy przedwojennej, czyli Plac Wilsona) tata wracał do domu samochodem – nie wiem, jak to robił, bo nigdy nie miał stłuczki, ani nie zatrzymała go milicja, ale my w domu czekałyśmy na niego w stresie, żeby nie miał jakiegoś wypadku. Mama witała go w domu wyrzutami i taki tryb życia odbił się na jej nerwach a ja tego nie cierpiałam, nie rozumiejąc, czemu tata, taki zdolny człowiek, tak marnuje sobie życie, pracując w prywatnej firmie w ten sposób funkcjonującej. O tym, że tata był represjonowany i nie mógł znaleźć pracy w państwowym sektorze i co było przyczyną takiego stanu rzeczy, dowiedziałam się dopiero po jego śmierci. A szkoda, bo wiele by to tłumaczyło. Nie rozumiałam więc taty decyzji i buntowałam się przeciwko jego trybowi życia a wieczorami drżałam, gdy długo nie wracał, bojąc się czy w ogóle powróci…

I w tę atmosferę wpasowała się mama, porównując mnie i mój charakter do taty. Od dziecka słyszałam, że jestem wykapany ojciec i rzeczywiście, zarówno moje rysy, budowa ciała, jak i zdolności i zainteresowania spowodowane były genami odziedziczonymi po ojcu. To dzięki niemu miałam zdolności matematyczne i zainteresowanie historią oraz zwiedzaniem zabytków. Ale wystarczało, że zrobiłam coś źle (albo nie zrobiłam, ale powinnam) a już słyszałam od mamy: „Wykapany ojciec. Zero odpowiedzialności!” , co działało na mnie jak płachta na byka, wzbudzając mój sprzeciw, ale też poczucie winy. Mój ojciec był bardzo dobrym człowiekiem, ale pewne błędy i okoliczności polityczne związane z czasami, w których przyszło mu żyć, powodowały, że jego ambicje i marzenia nie zostały w dużej mierze zrealizowane. A ja, kilkunastolatka, nie mogłam na to patrzeć, bo go bardzo kochałam. Praktykowane więc przez mamę przedstawianie taty, jako anty-wzorca, bardzo mnie bolało.

Niemniej taktyka mamy spowodowała, że przez całe życie stawiałam na pierwszym miejscu odpowiedzialność za moją rodzinę a w pracy byłam zaangażowanym, pedantycznym pracoholikiem z wizjonerskimi pomysłami (ale to już wpływ mojej mocno działającej prawej półkuli mózgowej). No i jeszcze na całe życie pozostała mi awersja do alkoholu, co zresztą nie ułatwiało mi kontaktów towarzyskich…

Święta i spotkania rodzinne

Mama z ojcem w zasadzie nie przyjmowali gości – tylko raz do roku na urodziny taty przychodziło do nas kilka par jego znajomych z pracy, jego siostra Wanda z mężem Lutkiem oraz siostra mamy, ciocia Lusia z wujkiem Jankiem. Wtedy mama piekła mięso, szykowała wytworne dania i piekła tort. Wyciągała na stół srebrne sztućce i zastawę oraz pięknie kryształowe karafki „roboty” taty wypełnione rubinowym koniakiem, który ładnie się mienił w rżniętych nacięciach szlifu o nazwach znanych tacie.

Swoich imienin mama nie wyprawiała, gdyż były tego samego dnia, co imieniny wujka Janka Kordaszewskiego i zawsze jeździło się wtedy do nich, tak samo jak na Wigilię. Wyjeżdżało się na Wigilię jeszcze za dnia i mama zawsze po odprowadzeniu nas do samochodu, wracała do domu pod pretekstem, że czegoś zapomniała. Wyciągała wtedy prezenty z pawlacza i podkładała pod choinkę – a było ich dużo. Gdy wracaliśmy od wujków, prezenty już na nas czekały.

Lubiłam tam jeździć, bo ciocia częstowała wspaniałym jedzeniem z chłodnikiem na zimno, kolorowymi mini kanapkami, tartą jabłkową, keksem i swym słynnym tortem orzechowym. Wystrój mieszkania zawsze mnie fascynował, gdyż poza ładnymi obrazami i całą ścianą zapełnioną książkami, wujek miał na regałach różne pamiątki ze swych podróży, niektóre egzotyczne – w zasadzie wszystkie je mam teraz u siebie. Natomiast atmosfera była dziwna – ciocia była bardzo serdeczna i podkreślała, że ja i Iwonka jesteśmy jej „kochanymi dziewuniami”, ale wujek roztaczał nieco sztywną atmosferę powagi – prawdziwy pan profesor światowej sławy, który co prawda bardzo ciekawie opowiadał o swoich podróżach, ale, jak już podrosłam, zauważałam, że mój tata czuł się przy nim niekomfortowo, bo chociaż sam miał dużą wiedzę w dziedzinach, którymi się interesował, to nie posiadał wykształcenia wyższego z dwóch fakultetów z doktoratem zdobytym na wiedeńskiej uczelni. My musiałyśmy zachowywać się w tym domu wzorowo, jak panienki z dobrego domu, co było dla nas dosyć nudne. Wigilie u wujostwa skończyły się zresztą pewnego roku, gdy zdarzył się wypadek z choinką – od świeczki zapaliły się gałęzie a od nich zasłonka w pokoju cioci.

Jan Kordaszewski     Helena Kordaszewska
Wujek Janek Kordaszewski i ciocia Lusia

ja z wujkiem Jankiem   u cioci Heli   u Kordaszewskich
Z wizytą u wujostwa w 1961

szafa holenderska          stolik z Samarkandy
Zabytkowa szafa z pokoju wujka (podobno holenderska)- u nich słuzyła jako biblioteczka a ja eksponuję w niej starą porcelaną rodzinną mojej teściowej, kryształy mojego taty i moją kolekcję szkła z bąblem z Krosna;
obok orientalny stoliczek przywieziony przez wujka z Samarkandy

Lazurowe wybrzeże    Jerozolima
Jedne z licznych obrazów wiszących u wujków Kordaszewskiech: pastelowy obraz Lazurowego Wybrzeża z pokoju cioci i mroczna Jerozolima z pokoju wujka

Lublin       XIX wiek
Akwarela, która mnie kojarzy sie z Lublinem, wisiała w pokoju cioci Lusi a ten drugi obrazek, iście romantyczny, znalazłam u wujków, gdy likwidowałam ich mieszkanie po ich śmierci

kilim    małpa
XIX-wieczny kilim - modlitewnik arabski wisiał nad wujka łóżkiem a ta mosiężna małpa-filozof, rozmyślajaca nad teorią Darwina, stała na szafie i zawsze mnie intrygowała.

Po tym roku Wigilie odbywały się już u nas w domu i mama przygotowywała potrawy, które tak mi smakowały, że do dziś kultywuję jej tradycję, szykując barszcz z uszkami wypchanymi grzybami, śledzia w oleju, karpia w galarecie i pierogi ze słodką kapustą i grzybami. Do tego na deser piernik, tort makowy - nie może też zabraknąć kruchych pierniczków, w których obecnie spacjalizują się Asia, moja synowa Gosia i moje wnuczki.

Niestety nie mogłam przenieść do własnego domu tradycyjnych niedzielnych obiadów, gdyż dla nas moja mama zwykle piekła wtedy wspaniałą kaczkę z nadzieniem z wątróbki i jabłek, której to potrawy później nie chciał jeść ani mój mąż, ani córka…

Natomiast fakt, że do nas do domu rzadko przychodzili goście, przełożył się na moją awersję do dużych przyjęć, co później, według mojej teściowej, mającej wielką rodzinę i przyzwyczajonej do rodzinnych spędów, było moją słabą stroną.

Wakacje

Wanda z domu Trochimczuk i Lutek Zawiślak


       Przez dwa lata, gdy tata był nieobecny z nami, spędzałyśmy beztroskie wakacje w Radości u siostry taty, cioci Wandy i jej męża Lutka Zawiślaków. Na ich ślubnym zdjęciu, zamieszczonym obok, widać jacy byli młodzi, zawierając małżeństwo. Ciocia była bardzo miła, ruchliwa, chociaż wielka pedantka – pucowała dom w rękawiczkach, gdyż miała na rękach alergiczną egzemę. Wujek Lutek, również niewysoki i okrąglutki, był bardzo wesoły a poza tym miał pasję ozdabiania różnych elementów podwórka przy drewnianej willi, w której mieszkali, olejnymi malowidłami. Były to naiwne malunki głównie o tematyce kwiatowej, ale też zwierzęcej i baśniowej (m. in. krasnoludki), które nam się oczywiście podobały, aż uprosiłyśmy wujka, aby wykonał i pomalował nam budkę dla ptaków, którą postawiłyśmy na naszym balkonie. Niestety żadne ptaszki nie chciały w niej zamieszkać, ze względu na te kolorowe obrazki pewnie. W Radości oddychaliśmy świeżym powietrzem sosnowego lasu, w którym wujostwo mieszkało i chodziliśmy kąpać się w jeziorze. Tam też nauczyłam się jeździć na rowerze i strzelać z wiatrówki wujka. Towarzystwa dotrzymywali nam czasem bratankowie taty, zwłaszcza Norbert, syn Stefana Trochimczuka, choć był od nas sporo starszy.

malowana szopa
Wujek Lutek miał hobby: ozdabiał elementy architektury podwórkowej malunkami kwiatów, ja mam tu 2 lata

ja na rowerze
W Radości uczylam się jeździć na rowerze (1961)

kąpiel w balii         kąpiel w jeziorze
Kąpaliśmy się też w jeziorze i w balii na podwórku

z ciocią Wandą   z wujkiem Lutkiem   powrót z jeziora
U rodziny taty w Radości, czyli cioci Wandy i wujka Lutka Zawiślaków (1964)
Na zdjęciach jest 5-cioletnia Iwonka, nasza mama, ciocia Wanda, wujek Lutek i ja w wieku 10 lat

z ciocią Wandą   z Trochimczukami   z rodziną taty
Mieszkałyśmy u cioci Wandy i wujka Lutka, ale czasem zachodziliśmy do domu brata taty, Stefana Trochimczuka - tu na dwóch zdjęciach jest też chyba jego żona (1964)

W czasie późniejszych wyjazdów wakacyjnych po drodze do Przecławia zwiedzaliśmy z tatą dużo ciekawych miejscowości izabytków, głównie na południu Polski. Ze względu na to, że tata miał samochód i bardzo lubił zwiedzać, organizował również dla nas i cioci Ali dłuższe wycieczki w Bieszczady czy po zamkach Rzeszowszczyzny. To tata zaszczepił we mnie pasję podróżownaia i zainteresowanie historią i sztuką. Te wycieczki opisuję dokładniej na mojej stronie o podróżach:

foto na Wawelu   Sukiennice   foto w Zegrzu
1961 - z mamą w Krakowie (Wawel, Sukiennice);        1964 - z mamą i Iwonką nad Zalewem Zegrzyńskim

Bieszczady       Lesko
1966 - Bieszczady - na obwodnicy bieszczadzkiej, przy skałach w Lesku

       Iwoniczu Zdroj
1966 - Bieszczady - w Iwoniczu Zdroju z ciocią Alą, Iwonką i rodzicami

W 1969 roku tata zabrał nas i ciocię Alę na wycieczkę w Pieniny. Tam stwierdziłam, że bardzo lubię chodzić po górach. .

na granicy   Pieniny   Janosik
1969 - Pieniny - w Niedzicy, pod Trzema Koronami i przy rzeźbie Janosika na tle Trzech Koronach

Morze zobaczyłam po raz pierwszy dopiero, gdy skończyłam 15 lat. Tata pokazał mi Zalew Wiślany z okien Grand Hotelu w Sopocie i wywarło to na mnie duże wrażenie. A potem odpoczywaliśmy w Ustce. Po drodze nad morze zwiedzaliśmy Malbork – ach, wspaniały zamek, o którym można było marzyć.

Malbork        Gdansk
1969 - przed zamkiem krzyżackim w Malborku;    przed fontanną Neptuna i dworem Artusa w Gdańsku

Pierwsze fascynacje odmienną płcią

Wracając do naszych (Hani i moich) dziwnych pomysłów, to popisałyśmy się jeszcze w ósmej klasie próbą wywołania pożaru u niej w domu (wszystkie ciekawe rzeczy działy się u Hanki, bo u mnie była w domu cały czas mama, która pracowała chałupniczo). To były czasy pierwszych rozczarowań miłosnych i Hania po rozstaniu z sympatią Januszem postanowiła pozbyć się pamiątek po nim. Jak pozbyć się pamiątek? Nie wystarczy wyrzucić. Należy je spalić! Próbowałyśmy to zrobić w sedesie i byłyśmy ostrożne, żeby nie spalić całego mieszkania, ale nie przewidziałyśmy, że palący się plastik z maskotki zasmrodzi całe mieszkanie…

Ja na szczęście swoje pierwsze uczucia ulokowałam w chłopcach w Przecławiu i byłam pozbawiona jakichkolwiek pamiątek poza wspomnieniami, ale był też w klasie jeden kolega, Piotrek Nowicki, który w 7 i 8 klasie bardzo mi się podobał, częściowo ze względu na aparycję, choć głównie ze względu na swoją wiedzę i zdolności matematyczne. Chyba udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę, ale psuły to moje koleżanki, chichoczące, gdy tylko na siebie patrzyliśmy… Zachowywałyśmy się we trzy jak typowe dla wieku dojrzewania podlotki i do dziś nie wiem, czy jego przelotne zainteresowanie podyktowane było sympatią do mnie, czy też zdziwieniem, jak głupi może być ten odrębny płciowo gatunek ludzki… Piotrek był świetnym matematykiem i fizykiem i raz pożyczył ode mnie zeszyt od fizyki. Potraktowałam to, jako zainteresowanie moją osobą i w ogóle nie przyjęłam się tym, że przy zwracaniu mi jego, skomentował schemat elektryczny, który zrobiłam w zeszycie słowami:
"To nie ma żadnego sensu, to wisi jak bombki na choince".
Więc chyba jego zdanie o głupocie dziewczyn wtedy raczej się utwierdziło...

ja w 1967    z wujkiem Adamem Furmańskim    z wujkiem Adamem
Ja w wieku 13 lat w klasie 7-mej. Odwiedził nas wtedy wujek Adam, który po raz pierwszy po wojnie przyjechał do Polski - na zdjęciu jeteśmy właśnie z nim (1967 r.)

 Iwonka 8 lat   ciocia Ala i Iwonki   I Komunia Iwonki
W tym samym roku ośmioletnia Iwonka miała I Komunię Św. Na zdjęciach jest z mamą, tatą i ciocią Alą, która była jej mamą chrzestną

Zajęcia lekcyjne i korepetycje

Najłatwiejsza była dla mnie matematyka i dlatego najbardziej ją lubiłam. Miałam tylko jeden raz kryzys – w klasie piątej przy wprowadzeniu wyrażeń algebraicznych. Buntowałam się przeciwko działaniom ze zmiennymi – no bo jak można mnożyć czy dodawać litery. Nie mieściło mi się to w głowie i głośno i z pretensją to oprotestowałam. To tak zszokowało panią Madej (bo byłam po pierwsze nieśmiałą dziewczynką a po drugie nie miałam problemów z matematyką do tej pory), że zostawiła resztę klasy i usiadła przy mnie w ławce, aby mi to wytłumaczyć. Jak już zrozumiałam, że pod literami kryją się tak naprawdę liczby, przyjęłam to do wiadomości i już więcej żadnych problemów z matmą nie miałam – co więcej przekroczenie z poziomu arytmetyki na poziom bardziej uogólniony mi się spodobało.

Jeśli chodzi o inne przedmioty nauczania, to lubiłam uczyć się historii, geografii, trochę mniej biologii i fizyki. W klasie siódmej doszła chemia i od razu stała się moim ulubionym przedmiotem, jak matematyka. Uczył jej pan Wasążnik, dyrektor szkoły i zarówno doświadczenia, jak i wzory chemiczne były dla mnie na tyle ciekawe, że przyswajałam je z łatwością – wszystko była dla mnie bardzo logiczne. Tłumaczyłam chemię moim mniej lotnym w tym zakresie koleżankom a one nazywały mnie „naszą Skłodowską”.

ja w wieku 13 lat

       Najwięcej trudności przysparzał mi język polski – mimo posiadanej już dużej wiedzy ogólnej i oczytania, tworzenie wypowiedzi było dla mnie problemem. Uczyła mnie polskiego bardzo miła pani Wróblewska, która już w klasie siódmej powiedziała mamie, że Ania jest bardzo oczytana i zna dobrze ortografię i gramatykę, ale ma kłopoty z wypowiadaniem się i pisaniem wypracowań. (Nie miałam nigdy problemów z ortografią być może ze względu na zastosowaną przez mamę taktykę jej nauki – w czasie wakacji po I klasie miałam codziennie przyswoić sobie pisownię wyrazów z jednej kartki słownika ortograficznego i wieczorem mama mnie z tego przepytywała). Zasugerowała korepetycje u swojej koleżanki, też polonistki, ale oczywiście z innej szkoły, która mieszkała koło Placu Wilsona i chodziłam tam co tydzień. Te lekcje dużo mi dały. Nie tylko poćwiczyłam wypowiedzi ustne, ale powtarzałyśmy materiał z lektur . Ćwiczyłam też różne formy wypracowań, jak sprawozdanie, charakterystykę i rozprawkę, aby pod koniec przejść do esejów na mniej konkretne tematy. I chyba te prace oraz regularne pisanie pamiętnika mnie rozwinęły najbardziej. Pisząc eseje na dowolny temat mogłam dać upust swojej wyobraźni (która, jak już wspominałam, była u mnie niespożyta). Miałam też próbować wymyślać własne epitety i porównania, co mnie zaczęło bawić – pisanie stawało się coraz przyjemniejsze. Pamiętam, jak napisałam tekst na temat cukierni. Pani korepetytorka była bardzo zdziwiona, widocznie spodziewała się po mnie czegoś ambitniejszego, a tu opis ciastek, w którym powymyślałam takie określenia, że sama śmiałam się czytając to na głos. Nauczycielka nie wiedziała, że witryna cukierni jawi mi się jak wrota do raju – nie mieliśmy wtedy dużo pieniędzy (trzeba było też uzbierać na te korepetycje…) i ja nawet w klasie ósmej nie miałam kieszonkowego, a otrzymane od krewnych na urodziny w prezencie pieniądze zbierałam na jakiś większy zakup.

Gdy byłam małym dzieckiem chodziliśmy w niedzielę do cukierni Pomianowskiego po pączki, napoleonki czy wuzetki, ale potem już się to skończyło. Po co, skoro mama co tydzień piekła ciasto: biszkopt w połowie jasny a w połowie kakaowy lub szarlotkę, a czasem kruche ciasteczka, a w Ostatki mama smażyła faworki, więc jadło się tylko te słodycze. Pączki kupowało się na Tłusty Czwartek. Czekolada była od wielkiego dzwonu (na przykład otrzymana jako prezent właśnie).
Natomiast pomarańcze kupowane były tylko na Boże Narodzenie, po wystaniu ich w wielkich kolejkach. Zresztą tylko wtedy były one sprzedawane w sklepach i w telewizyjnym dzienniku nadawano informację o tym, że do portu w Gdyni przypłynęły n.p. 3 statki z pomarańczami od bratniego narodu kubańskiego i statek z bananami od bratnich Arabów z Tunezji czy Maroka. Zawsze z takim podkreśleniem, nie informując oczywiście, ile to pieniędzy państwa układu RWPG wpompowywały w gospodarkę tamtych krajów, aby rozszerzyć komunizm w krajach trzeciego świata. Dobrze, że mieliśmy orzechy, gdyż ciocia Ala przysyłała je na jesieni po wyzbieraniu ich pod orzechem włoskim, który rósł na jej przecławskim podwórku.
Dzieci wówczas nie jadały żadnych batoników, chipsów, gotowych torcików n.p. wedlowskich (chyba że ktoś przyszedł z wizytą z takim torcikiem – należało to do dobrego tonu – ale do nas rzadko kto przychodził z wizytą). Tak więc ciastka inne niż domowe oglądałam głównie na wystawie cukierni i ślinka mi leciała na ich widok.

Po korepetycjach z polskiego moje kompetencje poprawiły się na tyle, że pani Wróblewska postawiła mi na koniec 8 klasy ocenę bardzo dobrą, mimo że ją zawiodłam w czasie pisania sprawdzianu z gramatyki. Umiałam gramatykę bardzo dobrze i nie wiem, co mnie podkusiło, aby skorzystać ze ściągawki pod koniec sprawdzianu, gdy już wszystko napisałam – większość dzieci ściągała na klasówkach, ale to mnie nie usprawiedliwia. Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko dobrze napisałam - nie wiem po co, ale wpadłam, ponieważ robiłam to po raz pierwszy. Pani odebrała mi ściągawkę i postawiła dwóję. Co ja wtedy przeżyłam! Nie wiem, co bardziej bolało, czy to, że w tej sytuacji nie będę miała piątki na zakończenie roku, czy to, że zawiodłam swoją ulubioną nauczycielkę, która swoją postawą była dla mnie wzorem. Chyba bardziej to drugie. Było mi bardzo wstyd i na drugi dzień poszłam do pani polonistki, aby ją przeprosić i wyjaśnić, że sama napisałam kartkówkę, nic nie ściągając. Wysłuchałam oczywiście tego, jak bardzo ją rozczarowałam. Ale myślę, że znała prawdę – w końcu nauczyciel orientuje się, co dany uczeń reprezentuje i postawiła mi piątkę na koniec, dając tym samym szansę na otrzymanie miejsca w liceum bez egzaminu.

W ósmej klasie mama zadecydowała, że oprócz korepetycji z polskiego, które rzeczywiście mi się przydały, załatwi mi jeszcze korepetycje z matematyki. Mimo, że wiedziała, iż ma córkę uzdolnioną w dziedzinach ścisłych, jakoś nie była pewna, czy jestem w stanie sama przypomnieć sobie wszystko przed egzaminem do szkoły średniej (Jak ma się dziecko, które we wszystkich klasach miało same piątki, to chciałoby się je wysłać do jak najlepszego liceum).
Jeździłam przez 2 miesięce do pewnego studenta na ulicę Nowotki (obecnie Jana Pawła II). Jak on się wynudził na tych korepetycjach! Zadawał mi zadania z kolejnych działów a ja je rozwiązywałam sprawnie i samodzielnie. Tylko raz się ożywił, bo spytał mnie, jak się znajduje NWD, co było materiałem z klasy czwartej, a ja to zapomniałam.

Gdy już dostałam się do Lelewela, które było wtedy w rankingu chyba w pierwszej dwunastce warszawskich liceów, pojechałam do mojego korepetytora z bukiecikiem kwiatków, aby mu podziękować. Drzwi otworzył jego tata, więc przekazałam mu bukiecik z informacją, że dostałam się do Lelewela. Zatkało go. Normalnie go zatkało, co sprawiło mi niemałą satysfakcję. Chyba myślał, że jestem jakimś matołkiem, skoro brałam korepetycje u jego syna.

Koniec podstawówki

Tak więc pod koniec ósmej klasy miałam świadectwo z samymi piątkami i zgodnie z nowo wydanym zarządzeniem mogłam dostać się do dowolnego liceum bez egzaminu. Pod koniec czerwca, gdy moje koleżanki biedziły się na egzaminach wstępnych, ja zażywałam kąpieli słonecznych, gdyż wyjechałam z mamą i Iwonka do Ustki. Nasza koleżanka Ania Bagińska, która zdawała do Lelewela, nie dostała się tam, gdyż mama nafaszerowała ją kroplami uspokajającymi a po oblaniu egzaminu wstepnego zostawało niewiele możliwości – tylko technika czy zawodówki. Nie było terminów uzupełniających, ani centralnego systemu wyboru szkół z zaznaczaniem kilku, jak to jest teraz. Trzeba było dobrze oszacować swoje szanse, bo w przypadku niezdania egzaminu czy otrzymania zbyt małej ilości punktów przekreślało to możliwości lepszego wykształcenia w sensie przygotowania na wyższe studia.

Było za zimno, by kąpać się w morzu, więc spędzałam czas leżąc na plaży wśród rybackich kutrów, wyciągniętych na brzeg, w książką w ręku, a jakże – typowy mól książkowy, jak mnie określała moja mama. Jakiś miejscowy chłopak był mną wyraźnie zainteresowany – wcale mu się nie dziwię – plaża świeciła jeszcze pustkami a ja byłam niebrzydka i bardzo zgrabna – według opinii moich kolegów szkolnych, którzy przyglądali się nam w czasie lekkoatletyki na boisku, miałam najzgrabniejsze nogi w całej szkole… Jednego dnia chłopiec próbował mnie wyciągnąć na rozmowę, a gdy to niezbyt się udało, przyszedł następnego dnia też z książką i czytał ją, leżąc przy sąsiedniej łodzi. Niestety, chłopak był nieśmiały a ja zbyt poważna, abyśmy zadzierzgnęli jakąś znajomość – ale to był pierwszy raz, gdy zainteresował się mną jakiś mężczyzna, co, nie powiem, mi schlebiało… Miałam wtedy niecałe 15 lat.

morze      w Łebie
Na plaży w Ustce - ja przy łódce i z mamą w koszu, Iwonka na piasku (1968 r.)

c.d. opowieści o moim dzieciństwie - lata licealne



do góry

mail