Znowu dzień pełen wrażeń w centralnym regionie historycznym Sri Lanki. Z samego rana, dopóki nie doskwiera upał, pojechaliśmy do średniowiecznej stolicy Cejlonu, Polonnaruwy, która słynie z imponujących ruin Pałacu Królewskiego.
Po drodze mijaliśmy pola ryżowe, co nasunęło znowu pytanie, jak Lankijczycy, mieszkając na tak zielonych i podmokłych terenach radzą sobie z komarami i czy występuje tu malaria. Podobno większym problemem jest tu gorączka denga a przed komarami Lankijczycy bronią się tradycyjnymi metodami – najlepsza jest maść z trawy cytrynowej i stosowanie oleju kokosowego w celach kosmetycznych (również do włosów) a także zamykanie okien i drzwi po zmroku. Ze względu na 12-to godzinny dzień przez cały rok łatwo wyrobić sobie nawyk prawidłowego funkcjonowania w życiu
Czaple na podmokłych terenach
Cejlońskie krowy
Polonnaruwa przywitała nas rozległą równiną obsadzoną rzadkimi drzewkami i kilkoma zgrupowaniami ruin, wśród których zamieszkały gromadki małpek makaków. Dla mnie na początku ciekawsze były te ostatnie, radośnie przemieszczające się pomiędzy kępami drzew i obsadzające kamienne murki, liczące sobie 800 lat. W przeciwieństwie do ruin małpki były bardzo ożywione – skakały, biegały, nosząc dzieci podczepione pod brzuchem, iskały się nawzajem.
Makaki - mieszkańcy dawnego miasta królewskiego
Matka z dzieckiem pod brzuchem i tatuś?
Dawny pałac królewski, którego resztki widzimy dziś, powstał w XII wieku i zamieszkiwany był przez trzech królów z jednej dynastii. Był budowlą wyposażoną w kanalizację (co nie istniało w średniowiecznych zamkach europejskich – dla mnie najlepszym tego przykładem jest gdanisko w twierdzy w Kwidzyniu). Posiadał też basen do kąpieli, co w kraju o takim klimacie nie jest już niczym dziwnym. Obok funkcjonowały też świątynie.
Ruiny pałacu Polonnaruwa
Ja lwica z lwem
Basen królewski
W pobliżu znajduje się tu Dalada Maluwa, kompleks 12 zabytkowych budowli i świątyń, których ruiny można teraz bardzo przyjemnie zwiedzać oraz duża stupa. Do niektórych wnętrz można wejść do środka, zdjąwszy uprzednio buty. Świątynie nie pełnią dziś swej religijnej roli, ale trzeba stosować się do ustalonych zasad ich zwiedzania. W szczególności należy także pamiętać o zakazach fotografowania Buddy, stojąc przed nim i mając go za swoimi plecami. Przypominają o tym tabliczki i strażnicy pilnujący porządku przed każdym większym posągiem. Zignorowanie tej zasady skutkuje wysoką grzywną.
Ruiny Dalada Maluwa
Ruiny kompleksu świątynnego
A to znowu ja
Schody z rzeźbionymi balustradami i kamień z reliefami
Posąg Buddy
Swiątynie buddyjskie są zdecydowanie ciekawsze z zewnątrz
Stupa i jeszcze jeden mieszkaniec ruin
My po oficjalnym zwiedzaniu mieliśmy trochę czasu, aby posnuć się samemu po zabytkowych obiektach i podumać nad upływem czasu.
Następnie podjechaliśmy do pobliskiego miejsca, gdzie po relaksującym spacerze przez ładny park, mogliśmy podziwiać Gal Vihara, monumentalną skałę, w której wyrzeźbione są cztery posagi Buddy. Nie można się do nich zbliżyć, chyba że jest się buddystą, który przynosi kwiaty na ofiarę. Wielkie rzeźby przedstawiają Buddę siedzącego w pozycji kwiatu lotosu, a z drugiej strony ocienionego ołtarza posągi stojącego i leżącego twórcy religii. Cała potężna, długa skała zabezpieczona jest przed deszczami specjalną współcześnie postawioną platformą.
Gal Wihara z posągami Buddy
Na popołudnie mieliśmy zaplanowaną wizytę w wiosce lankijskiej. Jadąc do niej zatrzymaliśmy się w sklepie z wyrobami drewnianymi. Po ciekawej pogadance na temat różnych rodzajów drewna występujących na wyspie (co dla mnie, osoby interesującej się drewnem i posiadającej liczną kolekcję rzeźb z całego świata, nie stanowiło nic nowego) i prezentacji wyrobów wykonanych z nich a także pokazie uzyskiwania naturalnych barwników, którymi maluje się rytualne maski (gdzie już dowiedziałam się wielu nowych rzeczy), spędziłam czas pomiędzy wspaniałymi drewnianymi dziełami sztuki rzeźbiarskiej i snycerskiej, wystawianymi na terenie wielkiego sklepu. I chodziłam po tym sklepie oszołomiona z prawie opadniętą szczęką. Oczywiście najwięcej tu było wyrobów pod turystów, z figurkami słoni na czele, ale mnie najbardziej oczarowały meble, zwłaszcza te inkrustowane. Arcydzieła za niebotyczną cenę!
Pokaz związany z tworzeniem wyrobów drewnianych
Maski cejlońskich demonów
Powalający swym zaopatrzeniem sklep
Słonie z różnych rodzajów drewna
Przepiekny inkrustowany stół
Stół rzeźbiony, a jakże, w słonie
Wizyta w wiosce lankijskiej była miłym doświadczeniem. Przede wszystkim zawsze cieszę się, gdy z mojego przyjazdu do jakiś odległego zakątka świata korzysta lokalna ludność, która wykazała inicjatywę, by skorzystać z takiej formy zarobkowania. Po drugie, to są ciekawe doświadczenia, przywracające nam, Europejczykom, możliwość poznania odmiennej kultury i światopoglądu oraz docenienia łutu szczęścia, który nam się trafił, gdy urodziliśmy się po naszej stronie globu w krajach dostatku.
Cała impreza została tak skomponowana, by dostarczyć nam, turystom, jak najwięcej tutejszych atrakcji. Na początku więc załadowano nas na przyczepki traktorków, by zawieźć w pobliże wioski. Mijaliśmy innych turystów, dowożonych tam powozami ciągniętymi przez byki. Potem wsadzono nas na łódki na krótką przejażdżkę po jeziorze, gdzie widzieliśmy latającą czaplę.
Przejażdżka traktorem
Atrakcja dla turystów
Cejlońskie byki
Przejażdżka łodzią
Następnie przywitano nas w wiosce na pobrzeżu kokosowego zagajnika. Tam pod wiatą zademonstrowano nam jak wszechstronne zastosowanie mają kokosy. Dwie młode kobiety kroiły je, opowiadając do czego służą sok, wiórki i miąższ tych owoców. Pokaz skrobania miąższu i tłuczenia go na mąkę zakończył się degustacją upieczonego placka zwanego roti z sambolem, czyli omastą z wiórków kokosowych, cebuli i curry, podanych na palmowym liściu. Ciekawym też było obserwowanie, jak zaplatać liście palmowe, by powstała z tego plecionka, służąca do budowy dachu – chociaż to już widziałam na jakiejś wycieczce w Afryce. Chętni mogli też spróbować bidi, czyli tutejszego tytoniu w postaci skrętów oraz betelu, który żuje się tu nagminnie jako środek pobudzający, co zdradzają nam czerwone usta niektórych tubylców.
Wioska na Sri Lance
Wioska lankijska
Pokaz do czego służy kokos i degustacja roti z sambolem
Pozwolono nam też zajrzeć do domu – widziałam już bardziej ubogie domostwa w Afryce, ale jeśli chodzi o kuchnię, to tu „kokosów” nie było… Za to po klepisku plątały się świeżo urodzone kociaki, tak malutkie i głupiutkie, że obawiałam się, by ktoś z nas ich nie rozdeptał, gdyż generalnie pomieszczenie było ciemne.
Dom lankijski
Skromna kuchnia
<
Zakończyliśmy pobyt w wiosce przelotem na tuk – tukach do miejsca (dosłownie przelotem, tak szybko jechały te małe pojazdy bez okien z wiatrem targającym naszymi włosami), gdzie czekało już na nas pyszne jedzenie regionalne, ugotowane w tradycyjnych naczyniach.
W tuk tuku
Poczęstunek lankijski
Dzień zakończyło safari po Parku Narodowym Minnerija, którego głównym celem jest ochrona cejlońskich słoni, żyjących tu na wolności w liczbie około dwustu. Są tu też lamparty, niedźwiedzie, bawoły i krokodyle, ale trudno je wypatrzeć w gęstym buszu. Jak się okazało, słonie też trudno wypatrzeć… Jeździłyśmy jeepami po parku około 2 godziny. Na początku podekscytowane przejażdżką i wypatrujące słoni wśród wszystkich chaszczy. Potem coraz bardziej znudzone i zmęczone telepaniem się po wykrotach. Nasz kierowca jechał szybko, a droga składająca się głównie z wykrotów i dziur, od czasu do czasu urozmaicona była rozjeżdżonymi kałużami. Przy tej prędkości i w efekcie rzucania nami na boki na zakrętach nie dało się stać i penetrować terenu ponad odkrytym dachem samochodu.
Safari w Parku Narodowym Minnerija
Więc głównie pędziliśmy po parku w poszukiwaniu słoni. Nie powiem, przyroda wokół była piękna, ale tak gęsta, że mogliśmy po drodze minąć masę zwierzaków, pokazujących nam „figę”. Jakiś czas jechaliśmy wzdłuż wysokiej skały, kojarzącej mi się z Ayers Rock.
Z dwustu słoni widziałam 7 sztuk. Jednego w buszu, jak wystawał mu grzbiet i trąba. Szybko jednak schował się za drzewami.
Potem trafiliśmy na odkrytą przestrzeń łąki, gdzie posilało się kilka słoni. Najbliżej nas była słonica z dzieckiem. Dookoła tych kilku słoni stało… kilkanaście samochodów z podekscytowanymi turystami. Ciasnym pierścieniem otaczały łąkę, parkując jeden za drugim. Przed nami był jeep z młodymi Amerykanami, którzy siedzieli na dachu samochodu, skutecznie zasłaniając wszystko pasażerom samochodów z drugiego rzędu. Prosiliśmy, by chociaż na moment stanęli na dole, byśmy mogli zrobić zdjęcia – bez skutku. Panowie świata nas olali…
A ja patrzyłam, jak kolejne samochody ustawiają się za nami i myślałam, co będzie, gdy słonica podejmie zamiar opuszczenia łąki. Nie było żadnej luki między samochodami, by mogła wejść do lasu. Słonie mają słaby wzrok, więc na razie pojazdy jej nie przeszkadzały, ale gdy czują się zagrożone, potrafią czasem wpaść w gniew… W każdym razie widok ten napełnił mnie jakimś niesmakiem. W końcu to my byliśmy gośćmi w ich domu…
Zawróciliśmy, by oderwać się od tłumu i przyjęłam to z ulgą. Po pół godzinie dalszej jazdy zostaliśmy nagrodzeni. Trafiliśmy na młodego słonika, który pasł się koło drogi i przy nim, w ciszy, stal tylko jeden samochód. My ustawiliśmy się za nim koło niedużego bajorka i mogliśmy się do woli napatrzeć, jak zwierzak posila się gałęziami. Ten nie przejmował się nami i w każdej chwili, gdyby chciał, mógł się schować między drzewami.
Ten słonik nie był napastowany przez stado żądnych "krwi" myśliwych
Słonik na sawannie...
blisko nas
Odjechaliśmy stamtąd, gdy podjechały kolejne dwa samochody i podążyliśmy do punktu widokowego. Tu, pod wzgórzem, stało wiele pojazdów, ale nie przeszkadzaliśmy tu już żadnym zwierzakom. Podeszłam na szczyt, rozglądając się po okolicy, po której krążyliśmy do tej pory. A na samym szczycie czekała mnie niespodzianka – po drugiej stronie wzgórza wyszły akurat z lasu dwa słonie i były jakby u moich stóp o kilkadziesiąt metrów ode mnie. Z ludzi widziałam je tylko ja i dwie inne osoby. Słonie popatrzyły na nas i skręciły z powrotem w leśną gęstwinę. Zanim sięgnęłam po aparat, widziałam już tylko pupę drugiego z nich… To było bardzo ekscytujące spotkanie
Punkt widokowy na sawannę.
Dżipy na punkcie widokowym
Sawanna w Minnerija
Taka miła niespodzianka na szczycie wzgórza
Po drodze do wyjazdu z parku zatrzymaliśmy się jeszcze, by poobserwować pawia, przechadzającego się po drodze. Brakowało mi tu widoku innych ptaków – ciągle słyszałyśmy ich śpiewy, ale nie mogliśmy dostrzec ich w gęstwinie…
Po powrocie do hotelu i zjedzeniu wielkiej ilości różnorodnych pyszności, usiadłyśmy na chwilę na balkonie, aby pogadać. I oczywiście dorwały mnie dwa komary, o których rozmawialiśmy rano. Fenistil był w robocie…
Lwia skała w Sigirija i medycyna ajurwedyjska