logo

Etiopia - Dolina rzeki Omo - wizyta w wiosce plemienia Ari (dzień XII)

Po krótkim relaksie znów wyruszamy, tym razem do Muzeum Etnograficznego ludów doliny Omo. Widać, że w jego wybudowaniu i urządzaniu maczali palce zagraniczni naukowcy. Muzeum nie jest zbyt duże, ale nowoczesne z perfekcyjnie opisanymi eksponatami, tablicami i mapami. Sporo regionalnych wyrobów już znamy, jak podróżne poduszki, naszyjniki z koralików i skórzane fartuchy, gliniane naczynia czy rzeźby Konso. Bardziej nas więc ciekawią mapy, z zaznaczonymi terenami występowania poszczególnych plemion, których próżno szukać w angielskojęzycznych przewodnikach.

Muzeum Etnograficzne w Jinka    poduszka etiopska
Różne rodzaje podróżnych poduszek

naczynie   w domu
Skorupa szylkretowego żółwia może być cennym naczyniem;      odtworzone wnętrze domku plecionego z gałęzi

foto skóra   mapa
Wygarbowana skóra z poduszką i mapa z zaznaczonymi terenami różnych plemion etiopskich i zdjęciami ich reprezentantek - kobiet

Lokalny przewodnik proponuje, abyśmy odwiedzili jeszcze wioskę plemienia Ari. Jedziemy na peryferie Jinka i zostawiając samochód wkraczamy między wysokie drzewa bananowców, papai, marakui i mango. To egzotyczne ogrody, uprawiane przez Ari. Zielone owoce widać na większości drzew, które uczymy się rozpoznawać (papaje są wysokimi drzewami z pięciopalczastymi liśćmi; marakuja ma małe liście trójpalczaste; mango liście lancetowate i piękne kwiatostany). Dostrzegamy też bardzo interesujący kwiat bananowca.

Jinka - kobiety   w sadzie Ari
Kobiety niosące chrust i barcie w "sadzie"

mango
Mango

foto - papaja             papaja
Papaja

bananowiec
Kwitnący bananowiec

Przechodzimy uliczką, zabezpieczoną z obu stron płotem z chrustu do kilku zagród. Niektóre domki Ari bardziej przypominają normalne domy, niż okrągłe chatki Konso, nie wspominając o trawiastych szałasach Mursi. Mają drewniany szalunek, oblepiony gliną i nawet posiadają prawdziwe drewniane drzwi, otwory okienne i malowane ściany. W środku wydzielone są dwa wnętrza mieszkalne. Całe obejście jest czyściutko wymiecione, a przed wejściem ulokowana została nawet rabatka kwiatowa.

dom Ari     gliniany domek
Reprezentacyjny dom Ari

Etiopia - dom Ari
Obok dom w trochę gorszym stanie, ale jaki praktyczny - ma nawet parasol ;)

Inne domki są już skromniejsze, ale też otynkowane, choć mniej szczelnie. W środku jedna wspólna izba z paleniskiem w centralnym miejscu. Nieliczne sprzęty czysto utrzymane, ale spod strzechy zwieszają się wielkie pajęczyny. Niski okap powoduje, że w środku można poruszać się tylko mocno skulonym lub na kolanach. Spostrzegamy to, gdy zostajemy zaproszeni do środka i poczęstowani kawą. Oczadziała przez dym paleniska szybko uciekam, myśląc jak można w takich warunkach żyć, choć pewno dym chroni przez nieproszonymi wielonożnymi lub wijącymi się gośćmi.

kuchnia  dym
Dymy snujące się z wnętrza domu, wskazują na porę przygotowywania pożywienia

zdjęcie domu Ari
Tu chyba mieszka pszczelarz, gdyż o dom oparte są barcie, takie, jakie widzieliśmy w "sadzie"

Gospodarze witają nas chętnie. Jedni prezentują nam skórzane fartuszki, obszywane muszlami, tak charakterystyczne dla tego plemienia. Możemy nawet je sobie przymierzyć Oczywiście nie trzeba nam tego powtarzać, choć są dla nas zdecydowanie za małe.

Monika w fartuszku  foto fartuszek  Ari   ja w fartuszku Ari
Prezentacja skórzano - muszelkowych fartuszków Ari na różnych modelkach :)

Inni pokazują nam jak lepią garnki bez użycia koła garncarskiego.

garncarka  lepienie garnka

forma pierwotna  garnek prawie ulepiony   garnek po wypaleniu

chora dziewczynka









       Nam z kolei bacznie przyglądają się dzieci. Są sympatyczne, spokojne, nie narzucają się nam, o nic nie proszą. Jedna dziewczynka ma bardzo wzdęty brzuszek. Na pytanie co jej dolega, słyszymy odpowiedź, że jej matka w ciąży za dużo jadła... Szkoda nam dziewczynki – jest tak niezwyczajnie spokojna i nad wiek poważna. Pozuje do zdjęcia, nie ruszając się. Może ma nie tylko problemy gastryczne. Lekarza pewnie ci ludzie na oczy nie widzieli. W Etiopii są zresztą większe problemy: susze, głód, malaria, AIDS (choć mniej, niż w innych krajach afrykańskich, ze względu na większą wstrzemięźliwość, związaną z dużą religijnością tego narodu), ślepota, spowodowana pyłem, unoszącym się w powietrzu i muchami, składającymi jaja w kącikach ludzkich oczu, z których szybko rozwijają się larwy...


Etiopia - plemie Ari  mała Ari
Dzieci plemienia Ari - sympatyczne, słodkie, z poczuciem godności

etiopskie dzieci      dzieci Ari
Jedna z młodszych dziweczynek była bardziej śmiała i robiła zabawne minki

niemowlę










       Spotyka nas też jedno zabawne zdarzenie. Przed jedną z chat leży na kocyku niemowlę a obok niego siedzi trochę starsze dziecko. Na nasz widok wybucha strasznym płaczem. Zagadujemy do niego uspokajająco, ale ono płacze jeszcze głośniej. Jego brat tłumaczy: Nie przejmujcie się, ono nigdy jeszcze nie widziało białego człowieka...


płaczące dziecko   maluchy Ari
Ale się przestraszyłem!...

Bilbo - chłopiec, którego nie zapomnę

            Po kolacji postanawiamy ze Stasiem wyjść jeszcze na mały spacer po mieście. Zaraz za bramą hotelu przyczepia się do nas śliczny chłopiec w wieku około 12. Ma na imię Bilbo, chodzi do szkoły i bardzo żarliwie prosi o... kupno książki. Dla nas to nie jest duża kwota, a dla niego to bardzo ważna sprawa, bo dzięki temu będzie mógł lepiej opanować angielski. To jest wspaniała książka – słownik, zawierający 4000 słów. Pytam, ile mu potrzeba. 17 birrów? Dziwnie mało, jak na taki słownik. Chłopiec, widząc nasze wahanie, mówi, że jest jeszcze druga książka, tańsza, do nauki gramatyki. A jeżeli mu nie ufamy – on wcale się nam nie dziwi, przecież w ogóle go nie znamy – to możemy pójść z nim do sklepu, to niedaleko.
        &nb11:33 2011-06-23sp; Mówię Bilbo, żeby na nas poczekał – zastanowimy się. Sami wracamy do hotelu i stwierdzamy, że rzeczywiście 17 birrów to żadna kwota, czemu nie. Ujął nas po prostu ten chłopak swoją wiarą w możliwości białego człowieka. Nawet mu do głowy nie przyszło, że wolelibyśmy już mu dać tu przy hotelu pieniądze, niż iść z nim nie wiadomo gdzie, między te slamsy. Postanawiamy na wszelki wypadek zostawić z hotelu wszystko i zabrać ze sobą tylko te 17 birrów, aby ograniczyć możliwe straty. Meldujemy Monice, gdzie idziemy i że ma się martwić, jeśli nie wrócimy po pół godzinie. Zmierzcha się już.

Zachwycony Bilbo prowadzi nas w głąb sklepików. Przechodzimy przez jedną uliczkę, drugą, jakiś placyk, na którym kwitnie handel drzewem i dalej po coraz większych wertepach. Mówię do Stasia, żeby zapamiętał drogę powrotną na wypadek, gdybyśmy mieli salwować się ucieczką w tej dzikiej Afryce. A tymczasem przedstawiciel tej dzikiej Afryki, mówiący po angielsku o niebo lepiej od jego polskich rówieśników, zagaja cały czas entuzjastycznie. Że jest zachwycony tym, że się zgodziliśmy; że tak marzył o tej książce i nie sądził, że to marzenie kiedykolwiek się spełni; że będzie mógł teraz świetnie opanować angielski, skończyć szkołę i dostać dobrą pracę; że to dla niego takie ważne, bo nie chodzi mu tylko o siebie, ale wtedy będzie mógł pomagać swojej rodzinie, tak jak teraz kuzyn (starszy o 2 lata) pomaga jemu; że kuzyn go pilnuje na każdym kroku (rzeczywiście, kuzyn dołączył do nas i we wszystkim potakuje, chwaląc Bilbo, że świetnie się uczy); że pochodzi z plemienia Hamerów i wioska Turmi, do której jedziemy jutro, jest jego rodzinna miejscowością. Mówię, że jestem pod wrażeniem ambicji i jego chęci do pracy, że jestem nauczycielką i nasze dzieci mogłyby brać z niego przykład. Pytam, ile lat uczy się angielskiego, czy mają w szkole komputer. Mają jeden i mogą czasem przy nim usiąść. Języka obcego uczy się 4 lata. A jeśli chodzi o chęć do pracy, to Bilbo wie, że oni, młodzi, są nadzieją Etiopii, że jeżeli będą ciężko, naprawdę ciężko pracować, to mają szansę potem zrobić coś dla swego kraju dobrego. Mówi to z taką żarliwością i przekonaniem, z jakim może wypowiadać się tylko młodość...

Dochodzimy wreszcie do jakiegoś sklepu. Na wystawie ciuchy i buty. W środku też. Pytam, gdzie te książki (myślałam, że idziemy do księgarni). A tu! - Bilbo pokazuje niepozorną półkę pod sufitem, na której leży zaledwie kilka książek. Ekspedientka zdejmuje dwie z nich. Oglądam je i już wiem, że coś jest nie tak. Gruby słownik amharsko – angielski, wydawnictwo Oxford. Niemożliwe, żeby kosztował 17 birrów (około 6 zł), nawet w Etiopii. No i faktycznie: kosztuje 100 birrów, a podręcznik do gramatyki - 70. Bardzo jest mi przykro, ale mówię do Bilba, że ja mam przy sobie tylko 17 birrów (17 i 70 brzmi po angielsku podobnie, ale ja wyraźnie słyszałam to „n” na końcu). Chłopiec markotnieje w oczach, próbuje mnie jeszcze namówić na powrót do hotelu po resztę pieniędzy. Niestety, robi się już ciemno a ja po obcym, nieoświetlonym mieście nie będę chodziła po nocy. Poza tym nie podoba mi się, że chyba próbował mnie podejść sposobem. A jutro? Pyta Bilbo. A jutro wyjeżdżamy o 6 rano, gdy sklep będzie jeszcze zamknięty. Więc wracamy do hotelu w nastrojach bardziej minorowych. Przy pożegnaniu daję mu te 17 birrów, które przeznaczyłam dla niego. Kiedy się trochę opiera, mówię, żeby sobie je odłożył. Może od innych turystów jeszcze coś dostanie i uzbiera na ten wymarzony podręcznik. Tak rozstaję się z chłopcem, który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Szkoda, że byłam tak zaaferowana, że nawet nie zrobiłam mu zdjęcia.

Hamarka   Dzień XIII - Plemię Hamarów (to z tego plemienia wywodzi się Bilbo)


Powrót do strony głównej o Etiopii

Powrót do strony głównej o podróżach


mail

104484