Przyjeżdżaliśmy do Przecławia przez kilkanaście lat na każde wakacje. Mama, ja i moja młodsza o 4,5 roku siostra Iwonka. Tata przywoził nas i wracał do Warszawy do pracy i w środku wakacji przyjeżdżał do nas na jakieś dwa tygodnie. Gdy miałam 12-16 lat te przyjazdy taty generowały dodatkowe atrakcje – wyjazdy razem z ciocią Alą, siostrą mamy, na kilkudniowe wycieczki krajoznawcze po Rzeszowszczyźnie i znanych górskich miejscowościach. W czasie swoich pobytów w Przecławiu tata kilkakrotnie zabierał też moje koleżanki na krótkie wypady samochodem do lasu – wspominają to do dziś, gdyż była to wtedy wielka frajda – rzadko kto miał samochód.
Wycieczka do lasu taty Syrenką. Ile osób mieściło się w takiej Syrence?
Wycieczki krajoznawcze z ciocią Alą: tu jesteśmy w Krynicy, w Pieninach i pod Trzema Koronami (1966 i 1969)
Podróż do Przecławia Syrenką a potem Wartburgiem (to były pierwsze samochody taty) trwała bardzo długo, praktycznie cały dzień, bo wlekliśmy się 60 km/h ze względu na jakość dróg, pijanych traktorzystów i rowerzystów i snujące się po drodze dzieci, psy, koty i kury. Próby przyspieszenia powodowały histeryczne krzyki mamy, że nas tata pozabija, co wprowadzało mojego zwykle stoickiego ojca w nerwowy nastrój, więc zwalniał. Robiliśmy też przystanki w lesie, aby tata mógł odpocząć, posilając się oraz zwiedzaliśmy różne zabytkowe miejsca, które tata wynajdywał na naszej drodze.
Mój tata w swoim pierwszym samochodem - seledynowej Syrence (1959)
Tu tata siedzi przy swoim drugim samochodzie - Wartburgu (1972)
A tu przy ostatnim samochodzie - Fordzie Taunusie (1975)
Wreszcie po całym dniu podróży mijaliśmy Mielec i po 15 km wypatrywaliśmy znanych miejsc. Przed nami ukazywał się komin cegłowni a z prawej strony za pasmem pól pojawiała się górka porośnięta drzewami, znad których wystawała wieża kościelna.
Wzbudzało to w nas podniecenie:
„Patrzcie dzieci to już Przecław” - mówiło jedno z rodziców.
Dociskałyśmy nosy do szyb, coraz bardziej podekscytowane...
Oto już skrzyżowanie – z lewej strony droga doprowadza do stacji kolejowej, ale my skręcamy w prawo jadąc szosą pod rzędami morw.
Już coraz bliżej znajoma górka, porośnięta wysokimi drzewami zabytkowego parku, już coraz lepiej widać wieżę kościoła i duży dom szkoły.
Przecław! Jakże za nim tęskniłam!
Wjeżdżamy na most, jak zwykle turkocze – drewniane podkłady, wielokrotnie remontowane zawsze tak nas witały. Nad nami ciekawa żelazna konstrukcja a pod nami Wisłoka – jaka mała po warszawskiej Wiśle i jak zwykle brunatna, z brzegami porośniętymi łozami. Potem szeroki teren zalewowy,
który nie raz ratował miasteczko przed zalaniem. O, z tych filarów mostu skakałam kiedyś w dół na pastwisko – jak dobrze, że mama tego nie wie….
Przecławska górka porośnięta parkiem zamkowym z wystającą wieżą kościoła
Most w Przecławiu turkotał przy przejeżdżaniu przez niego - tu stoją na nim moja ciocia Wanda Zawiślak (siostra taty) i przyjaciel rodziców Zdzisław Skaliński
Dojeżdżamy do wrót parku, mijając okalającą go dróżkę, przy której stoi śliczna neogotycka kapliczka,
Odbijamy lekko w prawo, aby skrajem parku z kilkusetletnimi drzewami podjechać do słynnej przecławskiej górki. Z prawej już widać plebanię z sadem, za którym umiejscowiony jest cmentarz z grobami naszego dziadka i pradziadków. Teraz skręt w lewo i już jesteśmy w miasteczku. Z prawej strony domy, ale ja zawsze patrzę w lewo, gdzie zza drzew pojawiają się wysokie schody prowadzące na skarpę do kościoła.
Na ich szczycie stoi prześliczny kościół, wysmukły, strzelisty, pokryty stalową blachą. Podjeżdżamy pod górkę na rynek, mijając z prawej Dom Kultury, gdzie raz w miesiącu przyjeżdża kino a w latach siedemdziesiątych młodzież będzie urządzała potańcówki.
Kapliczka ufundowana przez hrabiego Mieczysława Reya oraz kościół p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny
Paradne schody do kościoła, które zawsze wprawiają mnie w zachwyt...
Ulica Kolejowa prowadzi z Przecławia na stację PKP. Przy jej dojściu do rynku stoi dawny Gminny Dom Kultury,
gdzie jako młodzież spędzaliśmy masę czasu a w latach dzieciństwa oglądaliśmy spektakle kina objazdowego
zdjęcie z prawej pochodzi ze zbiorów Archiwum Biblioteki w Przecławiu, dalej oznaczane jako ABP
I już jesteśmy na rynku.
Pomnik św. Jana Nepomucena w 2005 r.
Rynek w Przecławiu - widok na południową stronę - lata 60-te.
ze zbiorów ABP
Wschodnia strona rynku - widać szkołę i dom Pazdanów, gdzie mieszkał brat wujka Kazia.
ABP
Północna strona rynku - widać domy Kopaczów, Grądzielów i stary ośrodek zdrowia oraz dom Kruków - 1958 r.
ABP
Przejeżdżamy jedną stroną rynku, mijając domy z początków wieku, a wśród nich kiosk ruchu, prowadzony przez kuzyna mamy, Kordzińskiego i cukiernię, skręcając koło Gospody Zamkowej
pod którą zawsze siedzą jacyś amatorzy napojów wyskokowych. Gdybyśmy pojechali prosto, jak prowadzi szosa, dojechalibyśmy do zamku Reyów.
Zdjęcie z lat 60-tych - pierwsza z lewej gospoda z przylegającym do niej terenem z szopą, na którym potem wybudowano dom towarowy;
dalej widać biały domek, w którym była remiza strażacka i przylegający do niej mur, za którym było podwórko cioci Ali
ABP
Ale my przejeżdżamy koło Domu Towarowego, zwanego Jedynką i już przed nami na rogu ulicy Mickiewicza stoi dom cioci Ali Pazdan.
Piętrowy nowoczesny Dom Towarowy wybudowano w latach siedemdziesiątych
ABP
Dom cioci Ali stoi na rogu rynku i ulicy Mickiewicza - w tym miejscu, które widać na zdjęciu, było wejście do zakładu
usługowego. Drzwi do cioci domu były "okno" dalej (zdjęcie z 1958 r. - dom później został otynkowany)
ABP
Dom cioci Ali Pazdan od strony rynku i od strony podwórza, ze stajnią - widok dzisiejszy
My z Iwonka i cyganką na sadzie (1964)
Za domem cioci dwa, domy dalej przy tej samej pierzei, widać drzwi i okna Szawlińskich, gdzie mieszka druga ciocia, Hela.
Zdjęcie spod domu cioci Heli Szawlińskiej, nawet nie wiem, czy to nie ona stoi na ulicy. Dalej zaczyna się Wola z ulicą Kilińskiego, na końcu której stała drewniana kapliczka
ABP
Dom Jaroszów - tu mieszkały Maryla i Jolka Jarosz - na zdjęciu w drzwiach stoi ich mama, Helena
Tuż przed domem cioci Ali skręcamy, opuszczając rynek i jadąc ulicą Mickiewicza. Mijamy z lewej piekarnię (jakie pyszne pszenne bułki tu sprzedają, ale trzeba po nie przychodzić wcześnie rano) i po drugiej stronie podwórze cioci Ali , schowane za murem i budynkiem remizy strażackiej. Przed nami widać okazały fronton domu Szeglowskich.
Po lewej piekarnia, w tle dom Szeglowskich, później Sęków - lata 50-te, gdy jeszcze nie wybudowano domu towarowego
ABP
A potem w uliczkę i tu już sami znajomi. My wypatrujemy dzieci - może jest na podwórku czy w ogrodzie Danusia z Marysią Matuszkiewicz...
Może widać Grażynkę lub Marylę na podwórku Sobczyków...
Podwórko państwa Sobczyków,dawniej Godków a za nim dom Mazurów, dawniej Korneckich
I już przed nami sad Jaszczów a przy nim nasze podwórko i dom, który wybudował przed wojną nasz dziadek.
Na zdjęciu jest przyjaciółka mamy Danusia Sobczyk z córkami Marylą i Grażyną oraz Maria Jarosz. Za nimi drewniany płot od sadu Jaszczów i nasz dom
Wreszcie w rodzinnym domu w Przecławiu. Nasza Syrenka odpoczywa na podwórzu, a my z Iwonką pozujemy do zdjęcia z wujkiem Kaziem.
Z okna patrzą na nas mama i ciocia Ala a pod ścianą domu czekają na zabawę z nami koleżanki - Ania Kornecka, Wiesia Łakomy i Danusia Matuszkiewicz. Iwonka ma tu 2 lata a ja 7 (1961 r.)
Gdy wreszcie zajeżdżaliśmy po całym dniu podróżowania do Przecławia (po przejechaniu 290 km), czekała na nas stęskniona babcia oraz ciotka Ala i wujek Kazio, jej mąż.
Ja z babcią, mamą i psem cioci Lusi Żanetką na podwórku oraz z ciocią Alą i z wujkiem Kaziem - mam tu 1 roczek (1955)
Wcześniej, zanim tata nabył samochód, podróż do Przecławia była jeszcze bardziej męcząca. Jechałyśmy z wieloma bagażami (bo przecież na 2 miesiące) nocnym pociągiem z przesiadką w Tarnobrzegu, gdzie trzeba było czekać chyba ze dwie godziny na ranny pociąg regionalny do Przecławia – my z siostrą przesypiałyśmy ten czas na walizkach. Na szczęście na stacji w Przecławiu czekał na nas wujek Kazio z bryczką, zaprzężoną w konia, który zawoził nas do domu.
Mama przyjeżdżała do Przecławia z dwóch powodów:
Po pierwsze - tu był jej rodzinny dom i stara matka, którą najmłodsza córka chciała się zaopiekować i dotrzymać jej towarzystwa.
Babcia owdowiała, gdy miałam 2 lata i odtąd mieszkała sama. Zajmowała się nią siostrzenica – ciocia Hela Szawlińska oraz najstarsza córka, czyli ciocia Ala, która jednak ani nie miała daru do opieki nad starszą osobą, ani czasu – duże gospodarstwo, kilka pól do uprawy, duży sad, niegdyś zasadzony przez dziadka – to wszystko powodowało, że ciocia zawsze była zapracowana.
Dlatego mama, przyjeżdżając na wakacje, przejmowała całą opiekę nad domem rodziców, zwierzakami i sadem oraz swoją mamą.
Ja babcię kochałam, ale mało miałam z nią kontaktu. Babcia była bardzo cichą, łagodną osobą, ale nie bawiła się z nami i się nami nie zajmowała.
Czasem patrzyłam, jak babcia kąpie się w blaszenj balii i podziwiałam jej włosy, sięgające jej do ud, które moja mama myła a potem rozczesywała i zaplatała w warkocz. Ten warkocz był zwijany w ciasny koczek na głowie.
Babcia miała słabe serce i niewydolność krążenia, dlatego chyba mama chroniła ją przed hałaśliwymi dziećmi. W ostatnich latach życia babcia głównie leżała i mama zajmowała się nią jak trzecim dzieckiem. Co tydzień przychodził do babci lekarz i strzykawką ściągał jej wodę z brzucha. Oczywiście nam dzieciom nie wolno było na to patrzeć, a było to takie ekscytujące...
Gdy mialam 12 lat, babcia zmarła i ciocia sprzedała swój dom przy rynku i zamieszkała w domu rodzinnym a moja mama przeniosła swoje zobowiązania rodzinnej pomocy z matki na siostrę, starszą o 12 lat.
I zdjęcie - mam 6 tygodni i właśnie przyjechałam z Warszawy do Przecławia - leżę w beciku uszytym przez babcię Józię
II zdjęcie - Tu już mam rok
Ja z mamą i babcią Józią Furmańską, gdy miałam rok (1955)
Ja z mamą i babcią, gdy miałam 2 lata (1956)
Babcia ze swoją siostrzenicą Helą Szawlińską, zięciem Jurkiem, czyli moim tatą i synem Adamem Furmańskim (1966)
Babcia Józefa Furmańska z rodziną na sadzie. Za babcią stoją córki : Janka, Helena (Lusia) i Adela (Ala) oraz zięciowie Jan Kordaszewski i Kazimierz Pazdan.
Przed babcią siedzą wnuczki: Iwonka lat 8 i ja lat 12 (1966 r.)
Po drugie: pobyt w rodzinnym miasteczku dostarczał mamie możliwość spotkania z dawnymi koleżankami a nam umożliwiał odpoczynek na łonie natury i zabawy z rówieśnikami.
Dla nas pobyt w Przecławiu był cudowny.
Po pierwsze dom - przestronny, budowany własnoręcznie przez mojego dziadka z 4 pomieszczeniami w amfiladzie, co umożliwiało bieganie po nim w kółko, posiadający tajemniczy strych i piwnicę.
Dom ogrzewany był piecami kaflowymi, stojącymi w rogach pokojów pośrodku konstrukcji budynku tak, że tworzyły wspólny system grzewczy razem z kuchnią.
Gotowało się na dwóch kaflowych kuchniach w dwóch pomieszczeniach, połączonych ze sobą wędzarnią, postawioną w sieni, konstrukcji dziadka i wykorzystywaną przez niego często, bo dziadek wegetarianinem nie był – nawet w czasie okupacji hodował gołębie i pawie, aby było „co do garnka włożyć”.
Jedna z kuchni posiadała również piec chlebowy - przed wojną babcia piekła chleb w każdą sobotę i jadło się go potem przez cały tydzień.
Cały środek domu zawierał system ogrzewania, połączony z systemem kuchennym i wędzarnią - bardzo to sprytnie dziadek wymyślił.
Po śmierci babci, pod koniec lat 60-tych, wujostwo wyremontowali dom, nie tylko z zewnątrz - dobudowali przy sieni, prowadzącej od strony podwórza łazienkę, gdyż była już wtedy w Przecławiu bieżąca woda, odprowadzając ścieki do szamba
- do tej pory korzystało się ze studni oraz wygódki na podwórku. W obu pomieszczeniach kuchennych pojawiły sie też zlewy z bieżącą wodą
Bardzo podobały mi się pokoje ze ścianami pomalowanymi w kolorowe wzorki: słoneczny pokój, w którym mieszkaliśmy w czasie wakacji miał kolor jasno różowy w srebrny "rzucik"
a szczególnie ładna sypialnia cioci miała ściany pomalowane we wzory w odcieniu jasnej zieleni z ozdobnymi lampasami, gdzie do utworzenia roślinnych ornamentów w kształcie liści akantu użyto 7 barw (jakże żałuję, że nigdy nie zrobiliśmy kolorowych zdjęć tych ścian, bo było to mistrzostwo miejscowych malarzy, dziś nie do odtworzenia).
W korytarzach podłogi ułożone zostały w czasie remontu z małych kafelków glazury w biało-szare wzory ( to z kolei zasługa mojego taty, który te kafelki nabył). Po remoncie ostały się przedwojenne drzwi i niektóre meble, jak stary zegar wiszący oraz stara szafa i skrzynia z ubraniami babci – pamiętam, że były tam zarówno wytworne koszule ozdobione szczypankami i torebki eleganckiej pani,
jak i ludowe, kolorowe chusty i regionalny strój. W sypialni cioci stała wielka komoda z marmurowym blatem, na którym intrygowały mnie flakoniki z perfumami i szklana patera na owoce na srebrnej nóżce w kształcie postaci kobiecej. Na stole stała przedwojenna lampa naftowa o prześlicznym kloszu malowanym w irysy,
który ciocia kiedyś zbiła, waląc w niego rurą od odkurzacza i nie udało mi się go niestety odkupić na żadnym targu staroci.
Przy łóżkach wisiały gobeliny, jeden - w naszym pokoju - typowy „jeleń na rykowisku” (naprawdę - były na nim sarny na łące) a drugi piękny kolorowy kilim w geometryczne wzory,
pozostawiony przez wujka Adama po opuszczeniu przez niego Polski wraz z wojskiem polskim 17 IX 1939 roku (kilim ten przywiózł do Przecławia jego kolega; gdy wyszłam za mąż, zabrałam go do Warszawy i przez wiele lat wisiał u mnie).
Na tym kilimie obraz, sprawiający na mnie zawsze duże wrażenie, który przedstawiał pana Jezusa, modlącego się w Ogrójcu - w tle widać światła Jerozolimy. Jest to pewnie jakaś papierowa odbitka obrazu, rozpowszechniana na bazarach lub ośrodkach religijnych, bo podobny widziałam
kiedyś na Ukrainie. Drugi obraz, który za moich czasów wisiał w kuchni, jest też papierową odbitką... prześlicznego obrazu Rafaela Madonna della sedia, jak to kiedyś odkrylam w Internecie.
Drzwi wejściowe od podwórka - za naszych czasów pomalowane były na kolor stalowo - niebieski, na drugim zdjęciu kafelki, zakupione przez mojego tatę, tworzące posadzkę w sieni przed wejściem do łazienki i kuchni,
Nasza stara kuchnia kaflowa, wybudowana przez dziadka z piekarnikiem, w którym mama piekła co tydzień szarlotki lub biszkopt. W piekarniku zachowały sie jeszcze stare blachy - w tej, która jest w środku (z kominem) mama piekła dla mnie urodzinowy tort - (2014 r.)
Drzwi od naszego pokoju były całe białe a firanki w drobne kolorowe kwiatki były uszyte przeze mnie; na drugim zdjęciu widać górną lamperię w liście akantu - zdjęcie nie przedstawia pokju z naszego domu, ale tak wyglądał wzór w sypialni cioci
I zdjęcie - ja na tle kilimu z sarenkami w czasie moich urodzinek;
II zdjęcie - gobelin wujka Adama, wiszący kilkadziesiąt lat w sypialni babci i dziadka, a potem cioci i wujka, który jeszcze później wisiał w moim salonie
Zdjęcie zrobione było w 1993 r. w czasie imienin Stasiów i są na nim Adaś Ciuk z mamą Olą, Lidka Grabowska i Staś, mój mąż. Na ścianie widać też przedwojenny zegar, który przeszedł do mojego domu razem z kilimem
Przedwojenny zegar wiszący i wybijający głośno godziny
Dwa obrazy z przecławskiego domu. Przed tym drugim modliła się moja babcia, aby urodzić dziecko tak śliczne, jak pan Jezusek
Dom posiadał jeszcze jedną ozdobny element architektury – szerokie schodki od ulicy, z których w zasadzie się nie korzystało, gdyż zwykle wchodziło się do domu od strony podwórka – na tych schodach przesiadywały i bawiły okoliczne dzieci.
Do oszkolonych drzwi od ulicy i tych schodów prowadził wąski korytarz, w którym stała przedwojenna maszyna do szycia marki Singier - szyły na niej trzy pokolenia Furmańskich - najpierw babcia, potem ciocia Lusia i moja mama a na końcu ja.
Ciocia Ala nie szyła, gdyż nie miała do tego zamiłowania i jak mówiła:
"Moje grube paluchy nie dałyby sobie rady z nawlekaniem igły".
Korytarzyk prowadzący do drzwi na ulicę, gdzie stała maszyna do szycia i zachowane jeszcze stare drzwi z klamką(2014)
My z mamą w wakacje zajmowałyśmy dwa pokoje ozdobione pelargoniami pachnącymi na parapetach i olbrzymia paprocią, stojącą na stojaku w rogu pokoju w miejscu dawnego pieca - jeden, o którym już wspominałam, w tonacji różowej i drugi obok, będący w czasie okupacji pomieszczeniem kuchennym, używanym przez naszą rodzinę. (Niemcy zarekwirowali dwa pomieszczenia dla oficerów, stacjonujących w Przecławiu - pokój duży i jedną kuchnię).
Po drugie - zwierzaki, które ciocia i wujek kochali i hołubili:
- łagodny, mądry pies Filon, czekający na nasz przyjazd. Filon zawsze wiedział, kiedy przyjedziemy my lub nasz tata – stał wtedy parę godzin przy bramie, a gdy samochód się zbliżał, szalał z radości; tata czasem przyjeżdżał bez zapowiedzi a ciocia patrząc na zachowanie Filonka wiedziała,
że ma się spodziewać gościa i zabijała kurę na obiad; Filon nigdy się nie pomylił – skąd pies to wiedział na kilka godzin naprzód? Gdy Filon zmarł, ciocia pochwała go na podwórku koło studni, a na jego grobie posadziła kwiatki...
Ja na schodkach domu cioci Ali, gdy miałam 2 lata. I pieski podwórzowe cioci Ali - Alfik i Pikuś oraz wypieszczona warszawska Żanetka państwa profesorostwa Kordaszewskich (czyli cioci Lusi i wujka Janka) - 1956 r.
- koty – przez kilkanaście lat żyła tu Czarka, o czarnym futerku z żółtymi plamami, bardzo łowna kotka (raz złapała szczura dużego jak ona sama) oraz nasza górska kotka Kama, przywieziona przez nas z Warszawy po kilku próbach wydostania się na wolność – Kama wyskakiwała z 4-go piętra i niemal przepłaciła to kalectwem, więc w końcu wywieźliśmy ją do Przecławia i tu żyła 12 lat, kochając Czarunię i rodząc dzieci dwa razy do roku, ku niezadowoleniu ciotki
Iwonka i ja na sadzie w Przecławiu - na kolanach trzymamy Czarkę i Kamę - 1972
Moje dzieci: Staś i Asi z kotem na podwórku w 1987 r. i Asia z kotkiem w 1991 r.
- konie – ulubione zwierzęta wujka, uważane przez wszystkich za bardzo mądre, i krowy oraz kury, hołubione przez ciocię (gdy ciocia musiała zabić kurę, zawsze najpierw ją całowała w głowę, mówiąc do niej "Kochaniutka, przepraszam…", a potem kładła kurę na pieńku i siekierą...).
Koni wujek używal nie tylko do bryczki, czy wożenia ludzi w pole lub zwożenia siana i innych produktów pól i sadu.
Często wynajmował się do przewożenia towarów, n. p. ziemniaków, czy węgla za pieniądze. Problem w tym, że później ulegał namowom znajomych, aby wstąpić do gospody, a tam z pańskim gestem fundował wszystkim obecnym alkohol, wydając zarobione pieniądze bardzo szybko.
Ja z krową na sadzie (nie wiem, kto był jako pastuszek) -1955 r. i powrót z pola - na wozie ciocia Ala i mama, na koniu ja a wujek pilnuje wszystkich - 1956 r.
Moja warszawska przyjaciółka Hania, ja, Iwonka i mąż Hani, Marek na sadzie - rok 1973.
Trzymamy mądrego konia wujka Kazia
Dom dziadów i wujostwa stoi do dziś, ale został zmodernizowany przez nowych właścicieli, którzy podwyższyli go o mansardę i, kładąc z dwóch stron siding, zlikwidowali pewne elementy dawnego stylu, charakterystycznego dla przedwojennego regionu Polski południowo – wschodniej – prostych pilastrów na rogach budynku i wokół okien i drzwi w innym kolorze niż ściany, ozdobnych gzymsów pod oknami z reliktami kolumienek oraz fryzów w takiej samej popielatej barwie w kształcie rombu, umieszczonych pod oknami a także drzwi z ozdobnymi metalowymi kratami w popielato – niebieskim kolorze. Te ozdoby powodowały, że dom prezentował się zarówno ładnie, jak i elegancko. Tu dodam, że był to przed wojną jeden z pierwszych murowanych domów, wybudowanych w tej części Przecławia i stanowił przyczynę zawiści niektórych sąsiadów. Jak wspominała mama, najbliżsi sąsiedzi Niedzielscy czasem wołali za nią "O idzie Kamińskiego Furmanica", trawestując nazwę "Furmańskiego kamienica", o którą kiedyś pytali przyjezdni jako ciekawostkę do oglądania...
To najstarsze zdjęcie domu, które mam - być może z czasów wojny, gdyż wygląda jak nowy. Nie ma jeszcze żelaznego parkanu i bramy, tylko drewniany, pochylony płat. Nie ma jeszcze ogródka przed domem, które urządziala ciocia Ala, gdy zamieszkała w tym domu po śmierci babci.
Ale są widoczne wszystkie ozdobne elememty architektoniczne, które stworzył dziadek .
Zdjęcia wykonane przed domem dziadków po weselu moich rodziców w sierpniu 1953 r.
Na schodkach stoją babcia Józefa i jej mąż Władysław Furmańscy oraz babcia Franciszka Trochimczuk a za nimi nowożeńcy - Janka i Jurek Trochimczukowie
Na II zdjęciu: brat taty, Stefan Trochimczuk, dziadek Władysław Furmański, przyjaciel rodziców pan Skaliński oraz siostra taty, Wanda
Przed domem, koło wspominanych schodków, ciocia po śmierci babci ogrodziła wąski kawałek ogródka, gdzie zasadziła kolorowe cynie, lwie paszcze i astry.
A tu już dom Pazdanów w 1958 r. po remoncie wykonanym przez ciocię i wujka - zamiast starych, drewnianych drzwi są piękne drzwi ze szkalną taflą i ozdobną metalową kratą; siatka odgradza ogródek cioci.
Ozdobna żelazna brama prowadziła na podwórko, oddzielone od sąsiadów gąszczem wysokich rudbekii, kwitnących na żółto bardzo obficie przez całe lato – ich bukiecik stał w małym ceramicznym wazoniku na dużym okrągłym stole w naszej słonecznej sypialni. Trochę dalej od bramy była studnia, wybudowana przez mojego dziadka, jedna z dwóch w tej części miasteczka, do której przychodzili sąsiedzi po wodę.
Nasza rodzina przed domem w 1972 - mama, Iwonka, wujek Kazio, ciocia Ala, ja i Kama w bramce
Moi dziadkowie Józefa i Władysław Furmańscy w 1941 r.
Dziadek siedzi ze mną na kolanach na schodach podwórkowych - 1955 r.
Wracając do podwórzowej studni, czynność wyciągania wody była dla mnie fascynująca, tak samo jak pohukiwanie w głąb cembrowiny i słuchanie echa. Wkrótce w Przecławiu zaprowadzono wodociąg z bieżącą wodą i ze studni niewiele się już korzystało, więc głównie służyła nam dzieciom do huśtania się na korbie, chociaż dorośli nie patrzyli na to przychylnie, w związku z tym oczywiście ta zabawa miała dla nas posmak czegoś niedozwolonego.
Za studnią rósł dorodny orzech, dzięki czemu mieliśmy orzechy na każde święta oraz krzak pachnącej słodko dzikiej róży, z których płatków robiono konfitury, używane jako lekarstwo na przeziębienie.
Ciocia Ala z moimi dziećmi w 1987 przed zaroślami żółtej rudbekii i krzakiem dzikiej róży
Nasze dzieci -Asia, Staś oraz dzieci Danki i Tośka Muniaków - Magda z Bartkiem na naszym podwórku w 1992 r. - za nimi widać żółte pompony rudbekii, przerastające różowe kwiaty róży
Za domem ciocia założyła niewielki warzywnik, gdzie uprawiała pietruszkę, marchewkę, szczypiorek, koper, cebulę, ogórki i botwinkę. Ze względu na panujące przez całe wakacje upały, trzeba je było codziennie podlewać wodą ze studni lub deszczówką ( ta również służyła do mycia włosów, gdyż była miększa od wody z wodociągu). Stał tam również drewniany trzepak, na którem ćwiczyłam "fikołki". Raz spadłam z niego i stłukłam sobie nos.
Podwórze otaczał od zachodu duży otynkowany budynek gospodarczy z kilkoma pomieszczeniami:
- patrząc od lewej była tam piętrowa komórka, w której na górze przechowywano jabłka i wory z mąką a w piwniczce ziemniaki. W komórce stała wielka waga do ważenia skrzynek i zboża, niestety, zabraniano nam się nią bawić…
Danka Muniak (Matuszkiewicz) ze swoimi dziećmi na naszym podwórku przed krzakiem róży - w tle widać komórkę, gdzie w czasie wojny dziadek przechowywał swoją rodzinę i żydówki
- do komórki przylegała stajnia dla koni i krów, w której też był duży kurnik. Jako dziecko czasem z zaciekawieniem asystowałam cioci przy dojeniu krów, spoglądających na nas łagodnym spojrzeniem dużych piwnych oczu ( picie świeżego, cieplutkiego mleka z pyszną pianką, zaczerpniętego przez ciocię z wiadra blaszanym kubkiem, było cudownym przeżyciem – to co teraz się kupuje w sklepach, ten mlekopodobny płyn, w ogóle ani w smaku ani w składzie nie przypomina dawnej życiodajnej ambrozji z mojej dziecięcej Arkadii). Krowy potem ciocia wyprowadzała na sad, aby się tam pasły. Konie, domena wujka, też pasały się na sadzie i w ogóle ich się nie baliśmy. Oczywiście wszystkie zwierzęta zostawiały na trawie swoje odchody i trzeba było uważać, aby w nie nie wdepnąć, ale były one sprzątane często latem, gdy bawiliśmy się na podwórku i sadzie.
- przy stajni stała obszerna stodoła ze strychem, na którym przechowywano siano do karmienia zimą krów i koni, a na dole rozrastały się w miarę dojrzewania owoców przewiewne skrzynki z jabłkami i wielka zamykana skrzynia na ziarno dla kur (ciocia karmiła je pszenicą, przez co miały pomarańczowe żółtka i słynęły z tego na całą okolicę). Ta stodoła była ulubionym miejscem zabaw naszych (i moich dzieci ćwierć wieku później), gdyż dawała cień i wytchnienie od upału a także uczucie izolacji od świata dorosłych – tu był nasz własny zaczarowany świat, gdzie bez przeszkód mogła rozkwitać nasza wyobraźnia. Ze stodoły prowadziły drzwi do drewutni, przylegającej do niej od tyłu i zbudowanej z desek z prześwitującymi szparami, przez które przeciskały się promienie słoneczne, okraszone ślicznie wirującymi w nich drobinkami kurzu – pachniało tu drewnem i słońcem i było to drugie ulubione miejsce naszych zabaw
- za stodołą przechodziło się wąskim korytarzykiem do wychodka tuż koło chlewika (za naszych czasów pustego, bo ciocia nie hodowała już świnek), na którego dachu dziadek w czasie okupacji trzymał klatki z królikami (oczywiście na mięso – jeden tylko królik był chroniony, jako ulubione zwierzątko Jańci, czyli mojej mamy). Z wygódki przestaliśmy korzystać w latach siedemdziesiątych, kiedy wujostwo poszerzyło dom o łazienkę z ubikacją i bieżącą wodą.
Tu tata w swoim Wartburgu przed stodołą, w której się często bawiliśmy. Z lewej strony są drzwi do stajni a z prawej chlewik z klatkami na króliki - 1966 r.
i budynek nie jest jeszcze otynkowany
Staś z dziećmi, oblepiającymi tatusia na podwórku cioci Ali przed stajnią w 1987 r. oraz my z Asią i kotem przed chlewikiem w 1992 r. - jak widać, cały budynek był już wtedy otynkowany
Nowi właściciele zagospodarowali budynek gospodarczy na swój sposób, powiększając dawną stajnie i zamieniając ją na garaż oraz likwidując dawny chlewik,
ale drzwi do stadoły zostały jeszcze stare - pamiętam, jak malował je na zielono mój Staś w latach osiemdziesiątych, gdy przyjeżdżalismy na wakacje z dziećmi.
Murowany budynek zamykał praktycznie podwórze, ale można było przedostać się wąskim przejściem z jego lewej strony na sad, idąc przy płocie oddzielającym naszą posesję od Jaszczów pod winoroślą, oblepiającą południową ścianę budynku zwieszającymi się kiściami winogron. Zwykle korzystało się jednak z szerszego przejścia z prawej strony, koło obrośniętego płotu odgradzającego nas od ogrodu Łakomych (dziś Popiołków), które co prawda zajęte było częściowo przez obornik i gnojowisko, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało, bo było to w tamtych czasach czymś zupełnie naturalnym.
A dalej był sad – cudowne miejsce ciszy i rajskiego spokoju. Tu tylko brzęczały pszczoły oraz było słychać dziecięce śmiechy. Zaczynał go rząd agrestów i porzeczek czerwonych i białych, rosnących nad zanikającym już za naszych czasów strumyczkiem (ale maciutka kładeczka pozostała). Obok płotu Łakomych rosły maliny. Dalej ciągnęły się drzewa, posadzone przez mojego dziadka i wujka Adama w latach 30-tych XX wieku – głównie jabłonie: malinówki, papierówki, antonówki, szara reneta i inne. Jabłonie, prowadzone zgodnie ze sztuką ogrodniczą przez dziadka, były już w latach sześćdziesiątych starszymi drzewami o rozłożystych konarach, rosnących częściowo poziomo, na które można było łatwo wchodzić. Tu bawiliśmy się w domy – każdy miał swój domek na innym drzewie.
Babcia ze swoimi córkami na sadzie za stodołą: Hela (Lusia) gra na gitarze, Jasia (moja mama) gra na mandolinie a obok niej najstarsza Ala - 1938 r
Iwonka na ulubionej jabłonce, po której można się było wspinać a obok ja w wieku 7 lat
Dzieci moje i Danki i Tośka Muniaków: Bartek, Łukasz, Staś, Magda i Asia. Za nimi jabłonki, na których bawiliśmy się w domy
Krzak malin z winoroślą, porastająca płot oddzielający nasze podwórko od posesji Popiołków
Drewutnia (dawniej drewniana) i stodoła widoczne od strony sadu - tu, wzdłuż strumyczku rosły agresty i porzeczki. Teraz tu ostała się jedna śliwka węgierka po lewej stronie i jabłoń, zasadzone przez dziadka. Po prawej stronie widać kawałek dawnego domu Jaszczów
Śliwka węgierka koło drewutni i stara jabłoń dziadka poprzerastana dziś wiciokrzewem (2014)
Pod jabłonkami bawiliśmy się też na kocach, lub graliśmy w różne gry, gdy byliśmy już starsi. Młodszym koce służyły do zabawy w Czarnego Luda,
Ja z Iwonką w sadzie w 1962 r. i 1967 r. Jesteśmy odświetnie ubrane, więc pewnie to była niedziela lub święto 15 sierpnia, gdy w parafii był odpust
Poza jabłoniami w sadzie rosły grusze, przeważnie klapsy. Ale też moje ulubione smukłe panny i słodkie jak ulepek malutkie cmentarzówki – te miały dużo spadów i zbierając je codziennie trzeba było bardzo uważać na wgryzające się w miękki miąższ osy. Rosły też pojedyncze śliwy, głównie pyszne węgierki, ale też żółte renklody.
Z prawej strony sadu, na terenie wykupionym od sąsiadów Łakomych, ciocia posiadała długie zagony fasoli, grochu, bobu oraz pysznego zielonego groszku, którym się zajadaliśmy. Był tu też zagon buraków i kartofli i czasem zbieraliśmy z nich stonkę.
Tata ze mną, gdy miałam 3 latka i z Iwonką 10 lat później przed zagonem fasolki szparagowej
Gdy przeszło się sadem kawałek dalej, jego obszar z lewej strony rozszerzał się aż do ulicy, gdyż tam kończyła się działka Jaszczów, odkrojona niegdyś od naszej ziemi chyba jako wiano dla Wiktorii Furmańskiej, kuzynki mojego dziadka, która była babcią Hani i Wieśka Jaszczów. Tam przez dużą bramę można było wyjść na ulicę Mickiewicza lub posilać się morelkami i wiśniami, które tu właśnie rosły. Stojące tam drabiniasty wóz wujka oraz bryczka czasem służyły nam jako kolejne miejsce zabaw. Parkan od strony ulicy porastała leszczyna. Tajemniczym miejscem był trójkątna wiata o drewnianej konstrukcji, która służyła dziadkowi jako schronienie w czasie deszczu, gdy chciał pilnować sadu przed złodziejami.
Iwonka z koleżanką Marysią Forczek w 1972 r. Za nimi widać podwórko Jaszczów oraz drabniasty wóz wujka
Ja z mamą w sadzie w wieku 7 lat - za nami widać wiatę - stróżówkę (1961)
Tata na sadzie w 1972 r.
Sad ciągnął się daleko aż do Szkotni i pól, na które można było wyjść przez małą furtkę (obecna ulica Zielona). Tam po drugiej stronie ulicy babcia miała pole ziemniaków, gdzie czasem chodziłyśmy z mamą, aby je ukopać i przynieść w wiklinowej kobiałce.
Łukasz, Bartek Muniak i Staś na końcu naszego sadu w 1992 r. Wtedy już kawałek sadu był sprzedany i sąsidzi wybudowali na nim dom.
My z mamą w polu z Żanetką - pewnie zaniosłyśmy właśnie obiad żniwiarzom (1956)
Krzyż na polach wyznaczał połowę drogi między miasteczkiem a lasem. Stał na rozstajach dróg i był częstym miejscem spotkań.
Kiedyś wszystkim znany, a dziś zapomniany stoi pośrodku wielkiego pola zielonego groszku, należącego do Stacji Doświadczalnej Ochrony Roślin i dziwnie wygląda... A został ufundowany w 1910 r. przez Niedzielskich. Kto wie w jakiej intencji?
Autorzy zdjęć: Jerzy Trochimczuk, Janina Trochimczuk, Anna Skonieczna, Stanisław Skonieczna. Zdjęcia oznaczone ABP pochodzą z Archiwum Biblioteki w Przecławiu.