Hotel w Nefcie mamy dziwny: przypomina z wyglądu zamek, otoczony jest murem z blankami, a nasze pokoje umieszczone są w podziemiach. Teraz w zimie sprawiają trochę nieprzytulne wrażenie, które rekompensuje teren hotelu obrośnięty kwitnącymi bugenwillami. Następnego dnia do lunchu mamy czas wolny, więc poświęcamy go na spacer po nieciekawej oazie, krótki wypad do gaju palmowego i odpoczynek w słoneczku przy basenie. Leżąc na leżaku układam okolicznościowy wierszyk: „Zamiast na Gubałówce jak narciarze, opalam się w lutym na Saharze”.
Nasz hotel w Nefcie
Przy tym basenie zażywałam krótkiej sjesty
Później przemieszczamy się do kolejnej oazy, przejeżdżając przez wielkie słone jezioro Szott El-Dżerid.
Jeszcze kilka lat temu, gdy nie było szosy, można było w nim ugrzęznąć.
Teraz mkniemy, obserwując miraże – czasami wydaje się, że samochody będące przed nami wiszą w powietrzu nad drogą.
W czasie postoju jest możliwość przyjrzenia się z bliska powierzchni piasku, pokrytego lśniącymi kryształkami soli.
Sól tu osiada na wszystkim, również na ustawionych specjalnie dla turystów obiektach.
Słone pejzaże na suchym jeziorze El-Dżerid
Po drugiej stronie jeziora znowu możemy oglądać piaszczystą Saharę. Jedziemy wzdłuż wydm, posiekanych płotkami, chroniącymi szosę przed zasypaniem.
Wspinamy się na wieżę studni artezyjskiej, w której wyciąga się gorącą wodę z głębokości 2,5 tysiąca kilometrów, aby następnie odsolić ją i używać go podlewania plantacji daktyli. Jest z niej wspaniały widok na wydmy i okoliczne oazy.
Saharyjski krajobraz w okolicy El-Dżerid: wydmy, oazy, marabuty (miejscowe świątynie)
Płotki próbują trochę ograniczyć ekspansję piasku
Zatrzymujemy też się w pięknym miejscu, gdzie są zarówno malownicze formacje wyrzeźbione przez wiatr w ubitym na skałę piachu, jak też typowe dla ergu wydmy. Jak przyjemnie jest pochodzić po takiej wydmie. Piasek jest tu drobniejszy, niż na pustyni Wadi Rum w Jordanii, bardzo miałki i przy wchodzeniu na wydmę mam go wkrótce pełne buty. Jest bardzo miły w dotyku.
Przejście szczytem wydmy powoduje jego osypywanie się po obu stronach, zaś nie naruszona wydma pokryta jest malutkimi wijącym się piaszczystymi wałami, jak woda drobnymi falami.
Palmy zasypywane są przez piasek pustyni; nasze ślady na wydmie; piaskowe osuwisko
Nie możemy sobie odmówić tej przyjemności i zbiegamy z wydmy, jak dzieci.
Znajduję też świetną miotłę z liścia palmowego i udaję czarownicę :)
Obok wydm powstały na skutek erozji wietrznej swoiste rzeźby piaskowe. Są tak twarde, że można bez obawy zawalenia się czy osypania wchodzić na nie, co oczywiście nie omieszkam zrobić, układając się malowniczo do zdjęcia :)
Malownicze formacje piaskowe
Zajeżdżamy do hotelu w oazie El Faouar o godzinie czwartej, żądni dalszych wrażeń, pamiętając, że planowana jest na ten dzień jeszcze przejażdżka na wielbłądach, ale nasz przewodnik stwierdza, że odkładamy to na jutro.
Znowu coś nas niepokoi – następnego dnia mamy w planie powrót do Sousse (ok. 700 km) i dwa miejsca do zwiedzania, - jeżeli dołożymy jeszcze do tego godzinną jazdę na wielbłądach, to możemy ze wszystkim nie zdążyć na czas.
A poza tym co mamy robić dziś? Nasz hotel położony jest za miastem, czy możemy iść na spacer po pustyni?
Indagowany Aziz twierdzi, że na spacerze trzeba uważać na żmije, zaś wielbłądy są za daleko, żeby dziś do nich jechać, ale zawiezie nas do miasta.
Po zostawieniu bagaży w hotelu ładujemy się więc z powrotem do autobusu, a ponieważ jest ciepło, ja jadę w T-shircie i letniej spódniczce.
Po pól godzinie mijamy miasteczko, ale nie zatrzymujemy się, po drugiej połowie godziny - drugie, ale też się nie zatrzymujemy.
Z rosnącym zainteresowaniem pytamy więc, gdzie my właściwie podążamy? I wtedy Aziz mówi, że na wielbłądy…
Aż mnie zatyka. Przecież niedawno miało to być niemożliwe do zrealizowania. Wyobrażam sobie siebie na wielbłądzie w kretyńskiej krótkiej spódniczce i czuję, że mi rośnie gula.
Pomyśleć, że przed wyjazdem kupiłam sobie w Mark`s and Spencer wygodne spodnie specjalnie na tę okazję. „Aziz, - mówię – jeżeli to prawda, to ja cię chyba zabiję. Dlaczego nie poinformowałeś nas o tym przed wyjazdem. Ja jestem w spódnicy!”.
A on na to, co to za różnica, a w ogóle, to nie ma się co przejmować, bo i tak przebiorą mnie we wdzianko… No tak, typowy facet…
Jadąca z nami rodzina X –ów jest jeszcze bardziej ode mnie wściekła, gdyż oni w ogóle nie mieli w planie jazdy na zwierzętach. Kiedy po 2 godzinach docieramy wreszcie na miejsce, toczą już pianę i pytają sarkastycznie Aziza, co oni mają tu robić.
Nas z mężem, Danusią i Krzysztofem rzeczywiście przebierają w "gustowne" pasiaki ( które mnie przypominają te oświęcimskie), na głowach wiążą nam turbany i zajmujemy miejsce na wielbłądach. Są one łączone w pary i prowadzone przez właścicieli. Nie ma niestety możliwości samotnej jazdy i kierowania nimi, za to te dromadery są mniejsze od egipskich i w związku z tym delikatniej kołyszą – jaki wspaniały masaż kręgosłupa. Mój wierzchowiec bez przerwy gulgocze, wypluwa język na bok i toczy pianę, zupełnie, jak rodzina X –ów, którzy zostają na brzegu pustyni. A my kierujemy się w głąb niej w kierunku zachodzącego akurat słońca. Po prostu bosko. Nawet nie przejmuję się już spódnicą, tylko chłonę piękny, egzotyczny krajobraz.
Wyruszamy na wielbłądach
Jedziemy na pustynię: ja, Danusia i Krzyś
Po pokonaniu kilku wydm przewodnicy zatrzymują nas i robimy krótki postój na zdjęcia i spacer po piasku. Zanim się orientujemy, zamieniają nam turbany na inne w kolorze pustyni, jak zachwalają - oczywiście za tę przyjemność trzeba dodatkowo zapłacić. Ale zgadzamy się, bo to swoisty souvenir i przejaw przedsiębiorczości u tych ludzi, których dochody zależą tylko od posiadania wielbłądów. Są zresztą mili i nie nachalni – chustę można przecież im zwrócić. Pozują także nam do zdjęcia ze swoim zwierzęciem z dużą przyjemnością.
Zamiana turbanów
Idziemy na krótki spacerek na sąsiednie wydmy w kierunku otwartej pustyni. Przed nami roztacza się już tylko piasek aż po horyzont i różowiejące nad nim obłoczki towarzyszące zachodzącemu słońcu. Cicho i jakoś tak nabożnie. Jak często na szczytach gór, tak i tutaj odczuwam, jak jestem mało ważna w bezkresie wszechświata. To pozwala na przywrócenie właściwych proporcji wielu naszym doznaniom i refleksjom.
Nasze pustynne portrety
Zachód słońca
Nagle - jak spod ziemi - wyłania się przede mną jeździec na koniu. Młody Arab (Tuareg?), zakryty błękitnym turbanem, tak, że widać tylko czarne oczy, na małym, ślicznym arabskim koniu, przybranym ozdobnym rzędem. Zatrzymują się jak wryci przede mną i patrzą (całkiem jak w filmie – romansie historycznym ;) Oczywiście nie wytrzymuję i głaszczę konika, pytając, czy można się przejechać.
I już zamieniamy się miejscami, choć wejście na konia nie okazuje się wcale łatwe.
Bogato zdobione siodło ma bardzo wysoki tylni łęk, zaś strzemiona są zawieszone nisko na sznurku, a nie na regulowanym puścisku. Po nieudanej próbie przerzucenia nogi przez tylni łęk (co według mnie jest bardziej eleganckie, zwłaszcza biorąc pod uwagę spódnicę - niech ja dorwę tego Aziza!), dosiadam więc konia, jak ostatnia ofiara tzn. przerzucając nogę z przodu siodła. Proszę o oddanie wodzy, zapewniając, że jeżdżę konno i dostaję je, ale nie mogę dosięgnąć strzemion (Arabowie w ogóle w czasie jazdy konnej ich nie używają, o tym przekonałam się już w Jordanii).
Zostają one skrócone w bardzo prosty sposób przez parokrotne skręcenie sznura – sama bym na to nie wpadła.
Próbuję ruszyć, ale bezskutecznie – koń na nic nie reaguje – widzi swojego stojącego pana przed sobą i pewno nie jest przyzwyczajony, że ktoś inny go samodzielnie dosiada, a może szkolony jest do kierowania głosem lub popędzania wodzami, jak robili to obserwowani przeze mnie jeźdźcy arabscy.
W każdym razie moje próby chlubnej i romantycznej wycieczki konnej po piaskach Sahary spełzły na niczym i muszę pozwolić na poprowadzenie konia za uzdę.
Robimy kółko po okolicznych wydmach, po czym schodzę z wierzchowca równie mało elegancko, jak na niego weszłam.
Dosiadłam Araba ;)
Niestety musiałam być prowadzona
Zjazd z wydmy
Wielbłądy czekają już, aby ruszyć w powrotną drogę. Jest ku temu najwyższy czas, bo wkrótce zaczynają zapadać ciemności. Czekającemu na nas Azizowi zachwalamy odbytą przygodę, ale gdy zadowoleni sadowimy się znowu w autobusie, natykamy się na naburmuszonych pozostałych członków naszej wycieczki. No faktycznie –
oni spędzili upojne 5 godzin w autokarze nie wiadomo w ogóle w jakim celu. „My nie lubimy jeździć dżipem, my nie lubimy jeździć na wielbłądach, my nawet nie lubimy jeździć autokarem!” – wściekają się.
No cóż, wcale im się nie dziwię, że są oburzeni sposobem traktowania nas przez przewodnika, ale z drugiej strony nasuwa się pytanie, to po co w ogóle wybrali się na tę objazdówkę?…
Powrót do strony głównej o Tunezji
121640