Następnego dnia rozpoczęliśmy wycieczkę na Saharę. Nasz przewodnik tym razem nie spóźnił się i mogliśmy wyruszyć planowo.
Wyruszyło nas tylko 8 osób: 4 osobowa rodzina X. z dwoma dorosłymi córkami, my i jeszcze jedno małżeństwo, mniej więcej w naszym wieku.
Danka i Krzysiek okazali się znakomitymi kompanami, zwłaszcza Krzyś, który prezentował specyficzne poczucie humoru, polegające na dobrodusznym niby-dogryzaniu żonie i bardziej subtelnym, ale sarkastycznym docinkom, kierowanym do naszego przewodnika, w miarę jak poznawaliśmy go bliżej.
Aziz przedstawił się nam żartobliwie jako ostatni Fenicjanin i faktycznie duchowo pasował trochę do tego określenia.
Łatwo nawiązujący kontakt, mówiący kilkoma językami, pokrywający niefrasobliwym uśmieszkiem każdą swoją wpadkę, nie trudził się zupełnie zalewaniem nas potokiem informacji na temat zwiedzanych obiektów, natomiast cały czas kombinował, jak tu nam uatrakcyjnić pobyt i zebrać na tym trochę kasy.
Od razu zaproponował nam nadrobienie drogi, aby dotrzeć do rzymskich ruin, których nie było w programie i parę innych dodatkowych atrakcji
( w tym fakultatywną jazdę na wielbłądach i dżipem po pustyni), za które trzeba było dopłacić po 100 dolarów.
My z mężem i Danka z Krzysiem byliśmy oczywiście skłonni skorzystać z każdej dodatkowej możliwości, aby jak najwięcej poznać.
Im więcej się będzie działo, tym lepiej. Natomiast pozostała czwórka X-ów stawiła propozycjom mocny odpór.
Aziz dwoił się i troił, aby ich przekonać, ale bezskutecznie.
Wkrótce przekonaliśmy się, że informacje podawane przez Aziza trzeba brać z przymrużeniem oka.
A ponieważ miał on trochę żartobliwy sposób mówienia, więc wkrótce razem z Krzyśkiem uprzyjemniali nam długą podróż swoistymi dyskusjami na różne tematy.
Jechaliśmy przecież cały dzień przez mało ciekawe półpustynne tereny, gdzie były tylko krzaczki tamaryszku i żarnowca rozrzucone jak okiem sięgnąć aż po horyzont, więc coś trzeba było robić.
Tak więc, ciągnięty za język, nasz przewodnik opowiadał nam dużo o sobie z cechującym go wdziękiem i niefrasobliwością. Z niewinnym uśmieszkiem tłumaczył nam na przykład, co jest najważniejsze dla Tunezyjczyka: może być jedna żona, ale dzieci powinno się mieć z 50, gdyż to one świadczą o bogactwie i prestiżu mężczyzny. Uskarżał się na swoją polską żonę, że ona nie podzielała jego zdania, więc dzieci mają tylko dwoje.
Za to żona przejęła częściowo styl życia arabskiego, gdyż nie chce iść do pracy, tylko po całych nocach maluje obrazy.
Na nasze pytanie; „Aziz, to co ty z tego masz?”, Aziz odpowieda z szelmowskim uśmieszkiem: „Ja jej te obrazy podkradam, robię zdjęcia i sprzedaję po hotelach”.
Byliśmy zainteresowani, która religia jest dominującą w jego rodzinie. Aziz twierdzi, że nie ma problemu, bo obydwoje z żoną są ateistami.
„Czyli nie obchodzicie żadnych świąt religijnych?”. Tu Aziz potwierdza ogólną opinię, że Tunezyjczycy są pragmatykami: „Ależ skąd, obchodzimy i święta Bożego Narodzenia z Wigilią i Ramadan, nie ma sprawy.”
    
Ale nie zawsze Aziz jest tak elokwentny. Kiedy nie jest pewien swego, nie odpowiada jednoznacznie, tylko zostawia sobie jakąś furtkę, stosując dwuznaczności. Na pytanie, z której strony Sousse mieszka, północnej czy południowej, mówi, że to zależy, z której strony się jedzie.
    
Przy każdym wejściu do zwiedzanego obiektu, gdzie Aziz kupuje zbiorowe bilety, pytamy, czy będziemy mogli fotografować. On odpowiada: „Tak, nie”.
Więc my drążymy, czy mamy to opłacone. Aziz na to, że tak – płaci agencja. Po czym przy przekraczaniu bramki okazuje się, że oczywiście musimy dopłacić za możliwość fotografowania. No, sto pociech z tym Azizem…
    
Zajeżdżamy do Kairuan. Według książkowego przewodnika to centrum islamu w Afryce, w którym znajduje się czwarty co do wielkości meczet świata i mamy w programie wycieczki zwiedzanie jego i jeszcze innego obiektu.
Według Aziza nie warto ich zwiedzać w środku, lepiej zaoszczędzić czas, aby pojechać do antycznych ruin,
których nie było w planie ( oczywiście trzeba wtedy dopłacić za wstęp, benzynę i coś dać kierowcy za fatygę…) Oglądamy więc meczet z dachu sąsiedniego sklepu.
Jest rzeczywiście imponujący rozmiarami z dużym wewnętrznym dziedzińcem i krużgankami.
Meczet w Kairuan
Chwilę spędzamy w sklepie z dywanami. Nic nie kupujemy, gdyż w naszym domu jest wystarczająco dużo dywanów i gobelinów (mam też przecież trochę własnych „dzieł”), ale trochę żałuję tego, bo niektóre ręcznie wiązane, wełniane dywany i delikatne jedwabne gobeliny o subtelnych barwach są bardzo piękne.
Sam sklep zaś mieści się w zabytkowym domu w stylu andaluzyjskim z rzeźbionym portalem drzwiowym i takimi samymi półowalnymi wnękami okiennymi oraz pięknym ażurowym niebieskim wykuszem balkonowym, misternie wykonanym w drewnie.
Zachwalane przez Aziza (całkiem słusznie) ruiny rzymskie w Sbeitla zajmują malowniczo spory obszar wśród wzgórz. Są to ruiny miasta Sufetula ze świątyniami kapitolińskimi, łukiem triumfalnym i amfiteatrem, częściowo odbudowane.
Ruiny miasta Sufetula
Ślady rekonstrukcji niestety widać, zwłaszcza w amfiteatrze, ale potężne ruiny świątyń wywierają odpowiednie wrażenie. Zwracają uwagę kapitele kolumn i części fryzów, poukładane wzdłuż drogi, niektóre z zachowanymi płaskorzeźbami o oryginalnych motywach.
Ciekawe kapitele kolumn
Chodzimy po pustych ruinach w siąpiącym deszczu, co nadaje im wyraz nostalgiczny, tym bardziej, że przy ważniejszych obiektach czuwają strażnicy szczelnie owinięci w galabije, sprawiający wrażenie bezszelestnych zjaw. Jeden z nich kiwa na mnie ręką, aby pokazać mi co ciekawsze eksponaty. Znalezione tu posągi można oglądać w małym muzeum.
Nasz przewodnik Aziz i strażnik starożytnych ruin; łuk triumfalny
Po południu zatrzymujemy się w Gafsie na lunch w spektakularnej restauracji o wystroju arabskim.
Fantastycznie kolorowe sufity i mozaiki na ścianach, rzeźbione i malowane meble, natomiast jedzenie (po tym naszym hotelowym) przeciętne.
Jedziemy dalej, ciągle na południowy-zachód w kierunku Sahary i krajobraz robi się coraz bardziej pustynny.
Od czasu do czasu spotykamy wielbłądy, wędrujące wśród kolczastych, coraz rzadszych krzaczków.
Wielbłądy są znakowane, każdy ma swojego właściciela, ale łażą po pustyni samodzielnie. Z prawej strony pojawiają się nagie wzgórza, a wzdłuż drogi wały piasku, poszatkowane płotkami, po to, aby zatrzymać zasypywanie szosy przez piach. W końcu na horyzoncie po lewej stronie pojawia się ciemna plama, która poszerza się w olbrzymi gaj palmowy.
Dojeżdżamy do Tozeur, miasta położonego wzdłuż tego gaju.
I od razu na początek Aziz kieruje nas do miasteczka edukacyjnego, którego nie było w programie.
Miasteczko mieści się w gaju palmowym, co jest dla nas, jak się okazuje, największą atrakcją.
Wychodzimy z autokaru – słoneczko, cieplutko, pod nogami mięciutki, jasny piach, nad głowami grzywy olbrzymich palm daktylowych.
I uczucie niebiańskiego spokoju. Do tej pory widziałam palmy pojedyncze lub w promenadzie. Teraz otaczają nas zewsząd i czujemy się pod nimi bardzo mali.
Idziemy wzdłuż wysokiego glinianego muru do miasteczka, gdzie w naturalnym plenerze urządzone są ekspozycje dotyczące teorii powstania Ziemi, pierwotnej fauny, powstania rozumnej rasy ludzkiej i cywilizacji starożytnych oraz głównych religii.
Mur i uroczy gaj palmowo - papirusowy
Aziz bardzo się ekscytuje, jakie to wspaniałe, ale dla nas ciekawsza jest tutejsza przyroda (palmy i zarośla papirusów porastające potoczek, ptaki i hodowane zwierzęta), niż plansze, które widzieliśmy już wiele razy w innych miejscach a tym bardziej sztuczne, trochę kiczowate obiekty.
A już niebieski wąwóz zrobiony z gipsu, który ma imitować rozstąpienie wód Morza Czerwonego przed Izraelitami i Mojżeszem jest kuriozalny. Dla mnie interesujące są tylko rzeźby bóstw religii hinduistycznej, jako, że nie byłam jeszcze w Indiach.
Sztuczny dinozaur i krokodyl
Charakterystyczny jest też sposób przedstawienia chronologii powstawania najważniejszych monoteistycznych religii na ziemi: judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Oczywiście zgodnie z prawdą, ale ustawienie na końcu wystawy wielkiego posągu z półksiężycem, sugeruje afirmację religii muzułmańskiej nad pozostałymi, jakby islam był ukoronowaniem ludzkiego dorobku mentalnego i ideologicznego. W końcu jesteśmy w kraju muzułmańskim.
Przy każdym stanowisku można posłuchać informacji po angielsku i nasz przewodnik oczekuje, że będziemy to robić. Denerwuje się, gdy my przelatujemy przez ekspozycje w czasie dwukrotnie krótszym od zaplanowanego i pytamy, co dalej będziemy robić. „Nie podobało się wam! A ja staram się wam pokazać coś wartościowego, naukowego. To powiedzcie otwarcie, że to nic nie warte. Może niepotrzebnie się staram. Może następnej grupie tego nie pokazywać” – złości się strasznie. Trzeba Aziza ułagodzić, więc tłumaczymy mu, że my po prostu znamy te hipotezy: i te dotyczące wielkiego wybuchu i te dotyczące wyginięcia dinozaurów, a jeśli chodzi o powstawanie cywilizacji egipskiej, greckiej i rzymskiej i największych światowych religii, to znamy te miejsca (prawie wszystkie) z autopsji.
Ponieważ jest jeszcze jasno, po zameldowaniu się w hotelu, wybieramy się na spacer po Tozeur, które okazje się być miastem pełnym uroku w afrykańsko - arabskim stylu. Elewacje domów i meczetów wykonane są z kamieni koloru ochry z egzotycznymi dekoracjami, uzyskanymi dzięki kładzeniu wzoru poprzez wysuwanie do przodu niektórych kamieni w stosunku do lica ściany. Jednolity koloryt domów, murów a nawet rzeźb ulicznych i plastyczność dekoracji sprawia, że całe miasto jest nie tylko oryginalne, ale też eleganckie.
Tozeur - wejście do naszego hotelu i minarety
Ozdobne elementy miasta
Wielbłąd czeka na zaproszenie do restauracji
Dzień IV - Sahara, Tozeur, Nefta
Powrót do strony głównej o Tunezji
Powrót do strony głównej o podróżach