Gdy po skończeniu studiów na SGPiS (dziś SGH) na kierunku Cybernetyka i Informatyka Ekonomiczna znalazłam pracę w informatycznym biurze projektowym, mój nowy kolega Krzysztof W. zaproponował mi wykonanie testów osobowościowych u znajomego psychologa, ponieważ wiele osób w moim dziale pasjonowało się psychologią i tworzenie oprogramowania urozmaicali sobie dyskusjami na ten temat. Było więc niepisanym zwyczajem, że każda nowo zatrudniona osoba poddawała się takim testom. Test Cattella wypadł bardzo dla mnie pozytywnie, również jego część na inteligencję (miałam podobno drugi wynik wśród całej populacji przebadanych kobiet), co mojego nowego kolegę wprawiło w stan niemalże ekstazy a ja przyjęłam to z całkowitym spokojem.
Wynikało to może stąd, że ja znałam swoje możliwości a kolega jeszcze mnie nie znał. Byłam wtedy szarą myszką, nieśmiałą i małomówną i zupełnie nie prezentowałam się jako mistrz intelektu ;). Wiem, wiem, chwalę się nieskromnie, ale dziś nie nazywa się to chwaleniem, tylko autopromocją ;)
Otóż w tym teście osiągnęłam też wysoki wynik, określający kreatywność (16 na 20) i różne inne cechy, które podciągnęłabym pod wspólny termin pracowitość, co również bardzo dobrze rokowało dla przyszłego informatyka, którym miałam zostać i przyjęte zostało z wielką nadzieją przez moje kierownictwo.
Dlaczego o tym tu piszę? Bo te właśnie cechy mojego charakteru są również powodem rozwinięcia się u mnie pasji tworzenia różnych rzeczy w dziedzinach tak odległych od mojego wykonywanego zawodu, jak krawiectwo, hafciarstwo, tkactwo czy dziewiarstwo. Dają one ujście mojej ciągłej potrzebie kreacji w materii artystycznej, na ile pozwalają mi moje niewielkie w tej dziedzinie zdolności. Jestem antytalentem plastycznym, nigdy nie potrafiłam rysować, choćbym nie wiem jak się starała, więc robiłam to, czego mogłam się nauczyć: szycie, haftowanie, czy dzierganie swetrów jest dużo łatwiejsze niż malowanie. A stworzenie czegoś ładnego całkowicie samodzielnie dostarcza nie tylko przyjemności, ale też satysfakcji.
Ułatwieniem było to, że szycie mam chyba we krwi. Moja babcia dorabiała do domowego budżetu szyciem "dla ludzi" na maszynie Singera, którą otrzymała od swojego ojca w wianie. Chyba więc robiła to dobrze, bo inaczej nie miałaby chętnych. Moja mama i jej starsza siostra uczyły się szyć na tej maszynie, obserwując swoją matkę. I miały do tego talent. Przed wojną nie kupowało się gotowych rzeczy, tylko zamawiało materiał w żydowskim sklepiku i szyło samemu, gdyż tak było oszczędniej. Czasami przerabiało się stare ubrania. To, co przed wojną było zwyczajem, w czasie trwania wojny stało się koniecznością – w małym galicyjskim miasteczku handel załamał się po wywiezieniu miejscowej ludności żydowskiej, trzeba więc była radzić sobie z tym, co kto miał w
szafie. Moja mama i ciocia Lusia zawsze śledziły modę i jak tylko pojawiał się nowy trend, musiały mieć nowe ciuchy (tego po nich nie odziedziczyłam, dla mnie moda jest idiotycznym owczym pędem). Kombinowały z krojem i dodatkami same i do dziś starsi mieszkańcy ich rodzinnego miasteczka wspominają, że były nie tylko jednymi z najpiękniejszych panien w Przecławiu, ale bezsprzecznie najładniej i najgustowniej ubranymi.
Maszyna Singer, na której dziewczęta tworzyły swe kreacje i na której w poźniejszych latach szyłam dla swej drugiej ciotki, Ali (ona do szycia nie miała nabożeństwa) zasłonki i podomki, ocalała do dziś i stanowi rodzinny zabytek - ma już ze sto lat i ciągle działa!
Moja mama szyła i robiła dzianinę na drutach przez całe życie. Miała nie tylko talent w tym zakresie, ale też ciekawe pomysły. Sukienki, swetry, nawet zabawki wychodziły spod jej ręki jak za dotknięciem różdżki. Ponieważ w domu brakowało pieniędzy, jej zdolności i pracowitość były jedyną szansą na to, abyśmy były z siostrą ładnie i porządnie ubrane.
Dwie sukienki, uszyte dla mnie przez mamę: letnia z bolerkiem z malowanej bawełny i aksamitna, czarna wieczorowa (jestem w niej na zdjęciu u góry) oraz spódniczka wykonana przez mamę szydełkiem dla mojej siostry
Jeśli chodzi o mnie, drugim powodem, dla którego tworzyłam swoje rękodzieła, poza potrzebą samorealizacji, też było... samo życie. Doświadczenia w szyciu nabyłam bardzo szybko, ponieważ wymusiły to na mnie czasy, w których przyszło mi żyć. Nasz syn urodził się w lipcu 1981 r. w gorącym czasie solidarnościowych strajków.
Gdy byłam w ciąży musiałam uszyć sobie ciążowe spodnie, bo w sklepach ich nie było (uszyłam teksasowe spodnie, które miały regulowaną szerokość bocznych zapięć) oraz ciążową bluzkę. Z reszty tej bluzki wykonałam pierwszą zabawkę dla synka – to był słoń Barnaba, który miał oczka z koralików. Synek bawił się nim, bo był mięciutki, taki do przytulania.
Słoń Barnaba mocno podupadł na zdrowiu - ma już przeszło 30 lat
Gdy synek Staś miał około miesiąca, moja teściowa zgodziła się zostać na 2 godz. z dzieckiem, abym ja mogła wyjść na miasto i coś kupić. Przez miesiąc zakupy robił mąż, teściowa (z którą wtedy mieszkaliśmy) i moja mama (która stawała w kolejce o 3-ciej w nocy, aby nabyć dla nas trochę mięsa) i codziennie cieszyliśmy się tym, co udało im się upolować. Mniej więcej więc wiedziałam, co dzieje się na mieście w dziedzinie zaopatrzenia. Ale i tak przeżyłam szok: w ciągu ostatniego miesiąca mojej ciąży i miesiąca połogu ze sklepów wymiotło wszystko! W spożywczym sklepie zobaczyłam puste półki z pozostałym jedynie, legendarnym już teraz po przeszło 30 latach, octem. W przemysłowym leżał na półce jeden jedyny materiał, ponura szara flanela, którą natychmiast kupiłam.
I tak było przez długi czas: gdy udało się na coś trafić przypadkiem w sklepie, od razy się to kupowało, bo "może kiedyś się przydać". To nic, że jest tylko biała bawełna, uszyję z niej pościel dla synka i ozdobię aplikacją. To wspaniale, że rzucili sztruks w różnych kolorach, kupię kilka rodzajów i będę szyła spodnie dla dzieci, bo one szybko rosną. Tym sposobem kupiłam wtedy różne materiały, ładniejsze i brzydsze, z których wiele leży do dziś...
Szyłam wszystko, co tylko było potrzebne. Nie zliczę, ile przez te lata uszyłam powłoczek na pościele, zasłon, narzut, poduszek, dziecięcych ubranek i sukienek dla siebie. W sklepach nie było nic: czasem, gdy z dzieckiem na ręku stawałam w kolejce bez kolejki ( czyli w tak zwanej kolejce dla uprzywilejowanych, gdzie załatwiano nas jako co trzeciego lub piątego) udało się kupić jakieś śpioszki z dzianiny lub tetrowe pieluchy (dla współczesnych mam podpowiadam, że jednorazowe wtedy w ogóle nie istniały). Raz, po godzinie stania z dzieckiem na ręku, kupiłam dwa małe koce wełniane, z czego jeden w okropną czarno – brązową kratkę ( "dawali" po dwa) i byłam przeszczęśliwa, gdyż właśnie zaczynała się jesień a ja miałam tylko cienkie letnie kocyki do wózka...
Trzytygodniowy i dwumiesięczny synek na poduszkach uszytych przeze mnie
Szyłam powłoczki na pościele: kołdra z aplikacją z biedronkami to rezultat rzucenia białego płótna do sklepu a pozostałe uszyte są już z bardzo ładnej bawełny, zdobywanej w sklepach w późnych latach osiemdziesiątych
narzuty i poduszki (ta z lewej to haft krzyżykami na szarym płótnie, ta z prawej to patchwork ze skrawków sztucznego futerka...
ubranka dla dzieci (ta śliczna koszulka dla synka uszyta została ze starej piżamy jego taty) - Staś ma na zdjęciu 6 lat a Asia 2
ubrania dla siebie (tu spodnium z flaneli, bardzo wygodny dla karmiącej matki a w tle gobelin, wykonany przez mnie)
I-wsze zdjęcie: ja z dwumiesięczną Asią w 1985 r., II-gie i III-cie zdjęcie - ze Stasiami, mężem i półtorarocznym synkiem - 1982 r.
Rozpisałam się historycznie, ale chcę nakreślić klimat tamtych czasów. Szyłam wszystko. Nawet bieliznę dla męża.
Tak, tak, wydarły mu się slipy i nie można było ich kupić, więc szyliśmy majtki (i to z rozporkiem) ze starych, podartych bawełnianych koszul nocnych. Mąż zresztą sam uszył sporą część śpiworka dla swojego pierworodnego – zrobiliśmy go ze ślicznej flanelki. Staś zszywał części śpiwora, a ja dokończałam ściegiem krytym, aby nie uwierały dzidziusia.
W ubranka dla dzieci w ogóle wkładałam więcej serca, niż w swoje sukienki. Ozdabiałam je czasem aplikacjami lub haftami.
Sukienki dla córeczki ozdabiałam czasem haftem lub aplikacjami
Gdy 1984 r. otrzymaliśmy pierwsze swoje mieszkanie (oczywiście nie otrzymaliśmy, tylko je kupiliśmy, ale tak się wtedy mówiło), sklepy były już lepiej zaopatrzone. Mieszkanie trzeba było jakoś urządzić, ale nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy. Więc mąż sam kładł podłogę, glazurę, boazerię, dopasowywał meble i "rzeźbił" pawlacz. A ja szyłam, dziergałam, haftowałam i tworzyłam gobelin i makramy oraz abażury do lamp.
Szyłam zasłony, robiłam abażury i makramy,
poduszki dekoracyjne dla dzieci (z lewej aplikacja, z prawej haft na dzianinie, robionej na drutach)...
makatki do pokoju dziecięcego (z lewej pociąg - aplikacja; z prawej na zdjęciu Staś i Asia na łóżku a w tle za nimi aplikacja - Staś ma tu 4 lata a Asia 4 miesiące)
Na I-wszym zdjęciu jestem w uszytej przez siebie sukience z flaneli w łączkę
II-gie zdjęcie: Staś z dziećmi w 1987 r. Za nimi widać lampę, do której abażur uszyłam z materiału, z jakiego wykonałam też zasłony do salonu i narzutę na kanapę -
Wielkanoc 1987 r.
Imieniny Stasiów w 1993 r.: pod kilimem wujka Adama (o którym piszę więcej na stronie o gobelinach) siedzą nasi przyjaciele i pan domu.
Widać też narzutę, lampę i poduszkę wykonane przeze mnie
Nie wszystko z tego się zachowało, niektóre moje dawne rękodzieła są znoszone, wypłowiałe lub powyciągane i nie prezentują się tak ładnie, jak za dni swojej młodości. Czas nie jest dla nikogo łaskawy... Nie mam też żadnego atelier fotograficznego, ani pięknych modelek, które mogłyby te stroje zaprezentować...
Proszę wziąć to pod uwagę, gdy będziecie się zapoznawać z moimi rękodziełami. Wszystkie są owocem pasji i mojej ciągle jeszcze niezaspokojonej potrzeby tworzenia, wzmocnionej realiami czasów, w których brałam się z życiem za bary.
Ubrania, zasłony, makatki i poduszki szyte igłą a czasem wykańczane aplikacją
Suknie inspirowane dawnymi czasami (romantyczne, renesansowe, średniowieczne, z czasów napoleońskich, Belle Epoque i dwudziestolecia międzywojennego)
Dziewiarstwo wykonane na drutach i szydełkiem
Hafty malowane muliną
Gobeliny tkane włóczką
Makramy wyplatane sznurkiem