Bardzo lubię ozdobne tkaniny, używane do dekoracji: kilimy, gobeliny, arrasy, makatki - takie w starym stylu. Nadają domowi ciepła i trochę staroświeckości.
W domu mojej babci wisiał wielki, zajmujący całą ścianę sypialni, bajecznie kolorowy kilim, który pozostał po moim wujku Adamie. Wujek zamawiał go specjalnie do swego oficerskiego mieszkania w Przemyślu, gdzie stacjonował z wojskiem przed wojną. W chwili wybuchu wojny wujek posłańcem odesłał kilim do swego domu rodzinnego i tym sposobem zachował się on do naszych czasów.
Po śmierci babci przygruchałam sobie ten kilim, na co ciocia zgodziła się chętnie, bo jak stwierdziła, jest za ciężki, aby go trzepać, więc pewno się u niej długo nie uchowa.
Moja mama też go nie chciała, gdyż nie miała go gdzie powiesić w swoim małym mieszkaniu, a poza tym była na wskroś nowoczesna. To co stare dla niej było przeżytkiem, czymś bezwartościowym. Ze mną jest odwrotnie - to co stare jest dla mnie cenne i stylowe.
Podreperowałam kilim trochę, bo miejscami miał osłabioną osnowę i wisiał u nas w mieszkaniu kilkanaście lat.
Po przeprowadzce do nowego domu rodzina orzekła, że woli odpocząć od niego. zresztą białe ściany w połączeniu z czerwonym, klinkierowym kominkiem wyglądały bardzo ładnie.
Kilim czeka więc na lepsze czasy.
Spożywamy wielkanocne śniadanie pod kilimem po wujku (1987 r. Asia - 2 lata, Staś - 6 lat)
A ja jeżdżąc po świecie podziwiam różne kilimy, gobeliny, dywany; berberyjskie, tureckie, tatarskie, tunezyjskie, etiopskie, słowackie, polskie - tyle różnych stylów, tyle technik, takie bogactwo kolorów.
I przy wielu wzdycham: o taki bym sobie utkała. Ale na wzdychaniu się kończy, gdyż nigdy nie mam na to czasu.
W domu czeka pół szafy włóczek, zbieranych latami m.in. w tym celu, ale ciągle coś innego okazuje sie być pilniejsze.
Dlatego też własnoręcznie utkanych gobelinów mam mało.
Gdy byłam dzieckiem dostałam kiedyś w prezencie mały warsztacik tkacki ze ślicznym czółenkiem, który zainteresował mnie bardzo ze względu na przekręcające się wałeczki ze szparami na prowadzenie osnowy. Bawiłam się nim, przekręcając wałki i przeciągając czółenko między naprężonymi nićmi osnowy całkiem na sucho, czyli bez włóczki. Dopiero, gdy dorosłam, postanowiłam utkać sobie gobelin, wykorzystując do tego resztki włóczek, których u nas w domu było pod dostatkiem, jako że moja mama cały czas dziergała coś na drutach. Wyszła z tego mała martwa natura. Mała, lilipucia, bo wykonana przecież na dziecięcej zabawce. Ale lubię ją.
Co z tego, że to rachityczne i koślawe - ale to mój pierwszy :)
Druga moja praca, którą zrobiłam na tym samym warsztaciku, jest już bardziej zwarta. Baranek, wykonany do pokoju dzieciącego, utkany został z szarej i seledynowej włóczki. Po skończeniu gobelinu, wyszyłam na tkaninie kontury postaci a całość obdziergałam. Futerko zaś tworzą pętelki, poprzewlekane specjalnym szydełkiem. Baranek został udekorowany wstążeczką z autentycznym pasterskim dzwoneczkiem, zakupionym w górach.
Baranka zrobiłam dla naszych dzieci i ma już ze 30 lat. Ale wcale się nie postarzał.
Moje jedyne "wielkie" dzieło, utkane techniką gobelinową, powstało stosunkowo szybko, gdyż tkałam je kilka miesięcy.
Synek Staś był wtedy niemowlakiem i z konieczności miałam wolne wieczory, które, po wykonaniu prac domowych, można było przeznaczyć na własne hobby.
Nie pamiętam już, jak stałam się szczęśliwym posiadaczem większego warsztatu tkackiego, który co prawda miał ograniczoną szerokość do 40 cm, ale za to długość prawie nieograniczoną - tkaninę można było zawijać na dolnym wałku.
Postanowiłam zrobić portret konia i wykorzystałam jakieś zdjęcie, powiększając projekt metodą rozrysowania go na siatce kwadratowej. Dalej to już była czysta przyjemność.
Przedstawiany na czarnym tle siwek powstawał w oczach z każdym przesunięciem czółenka.
Ciekawy efekt osiągnęłam dzięki zastosowaniu włóczek o różnej grubości i fakturze, czarne tło i większość szarego konia wykonałam z wełny, ale ciemnoszare smugi i wnętrze ucha zrobiłam z kosmatej włóczki moherowej
a pierś i wygięte części uszy utkałam z grubszej włóczki melanżowej o nierównej fakturze, co nadało tym elementom wrażenia plastyczności i głębi.
Po zrobiemiu gobelinu, wszyłam koniowi białą, włóczkową grzywę, a wymyśłenie i stworzenie uprzęży z białego, bieliźnianego sznurka, kawałka zepsutego suwaka i kółka od karnisza sprawiło mi szczególną frajdę.
Koń ( a nie osioł, jak twierdzi mój mąż) wisi cały czas w salonie.
Koń ze starości trochę wyłysiał - kiedyś miał dużo gęstszą grzywę.
Na zdjęciu z 1987 r. w tle za dziećmi widać gobelin z koniem
Ostatnia prezentowana tu moja praca nie jest gobelinem w ścisłym tego słowa znaczeniu, gdyż wykonana została metodą podobną do tej, jaką wykonuje się strzyżone dywany, czyli dzięki wiązaniu supełków. Różnica polega tym, że wiązałam supełki nie na osnowie, tylko na kanwie, a właściwie rzadko utkanej firance. Ze względu na małe dziurki firanki, przeciągałam przez nie włóczkę za pomocą igły. Obcinając zawiązaną włóżkę zostawiałam kawałki różnej długości, dzięki czemu kwiaty wymodelowane są plastyczne - płatki są bardziej wypukłe, niż tło i łodyżki (czego nie widać na zdjęciu). I tak sobie, ni to wyszywałam, ni to zawiązałam, aż zrobiłam taki oto bukiet kwiatów:
Zaszalałam trochę z kolorami - w końcu to bukiet kwiatów
Marzy mi się jeszcze jeden kilim, do którego mam już zebraną włóczkę, gdzie chciałabym zastosować różne kolory, fakturę i sploty na wzór widzianego kiedyś berberyjskiego dzieła, ale czy zdążę go jeszcze zrobić?...
Powrót do strony o moich rękodziełach
40985