Następnego dnia oddalamy się od oceanu, jadąc w głąb kontynentu Afryki. Mijamy tereny pagórkowate, rolnicze, podzielone szachownicą małych poletek, często ogrodzonych w naturalny sposób przez pasy opuncji.
Uprawia się tu warzywa, oliwki, pomarańcze i zboża. Żyzne ziemie i klimat sprzyjają dobrym urodzajom.
Zatrzymujemy się w Meknes, mieście założonym przez sułtana – tyrana, Mulaja Ismaila. Wojowniczy władca, który toczył wojny ze wszystkimi sąsiadami, korzystając ze zdobytych jeńców jako darmowej siły roboczej, otoczył miasto wysokimi murami, w które nierzadko „wmurowywano” niewolników, nie mogących już pracować. W jego olbrzymich stajniach stało 6 tysięcy osiodłanych koni, gotowych w każdej chwili do walki ( a drugie tyle odpoczywało). Aby nakarmić taką masę zwierząt, obsługujących ich ludzi i wojsko, zbudowano ogromne silosy do przechowywania zboża, o tak doskonałej wentylacji, że nic się nie psuło. Usytuowany wewnątrz murów basen stale napełniany był wodą z gór na wypadek oblężenia. Sam sułtan chciał dorównać Ludwikowi XIV i nawet oświadczył się o rękę francuskiej księżniczki. Król „słońce” nie zgodził się; być może dlatego, że sułtan miał nienajlepszą opinię, również jako małżonek: posiadał już 500 żon i nałożnic i niezliczone zastępy synów, których karał przez ucinanie rąk i nóg – córek nikt nie liczył, gdyż z reguły duszono je tuż po urodzeniu.
Brama miejska i mury, w które podobno wmurowywano niewolników
Brama sułtańska
Spichlerze i resztki stajni
 
;
Zwiedzamy pozostałości po tym uroczym władcy: imponujące bramy wjazdowe, zwieńczone zielonymi dachami, spichlerze, ciągnące się daleko ruiny boksów stajni oraz mauzoleum sułtana.
Wchodzi się do niego przez pięknie rzeźbioną bramę i po pozostawieniu butów na wyłożonym mozaiką dziedzińcu z fontanną, można przekroczyć próg grobowca, gdzie zachwyca wszystko: misternie rzeźbione w marmurze carryjskim portale drzwi,
geometryczno – roślinna
ornamentyka ściennych mozaik, bajecznie kolorowy drewniany sufit i inkrustowane cedrowe drzwi
- a „zawias” podtrzymujący drzwi, to już po prostu cacko, mimo swej wielkości.
Trudno pogodzić się z tym, że ten potworny tyran ma taki „niebiański” grobowiec.
I trudno nam, nie muzułmanom, uwierzyć, że do tego grobowca, jako do świętego miejsca, odbywane są pielgrzymki.
Wejście do mauzoleum i mihrab
Wnętrze mauzoleum sułtana Mulaja Ismaila
Inkrustowane cedrowe drzwi
Jest to jedno z nielicznych świętych miejsc islamu, do którego może wejść nie muzułmanin i to tylko dzięki obecności z nami tutejszego przewodnika – jest nim straszy już, bardzo miły Marokańczyk w białym fezie i niebieskiej galabii i niebieskich baboszach.
Śmieje się, że jak prawie wszyscy meknesańczycy pochodzi od płodnego Mulaja Ismaila.
Może w tym należy upatrywać popularności tego siedemnastowiecznego tyrana do dzisiejszych czasów – jak się wierzy, że dzięki niemu ma się w żyłach sułtańską krew ( w dodatku świętą, bo obdarzoną baraką)…
Później idziemy na spacer po medinie. O ile medina w Rabacie sprawiała wrażenie opuszczonej, gdyż szło się bezludnymi, krętymi uliczkami, mijając tylko drzwi i małe zamknięte okiennice, to ta jest inna. Zdarzają się bardziej ozdobne z zewnątrz domy, okna wykończone drewnianymi portalami na modłę andaluzyjską, a jeden z okapów dachowych wykonany z rzeźbionych i malowanych podpór z drzewa cedrowego przypomina ozdoby z mauzoleum.
Ulice też nie są puste, sporo handlarzy zachwala swój towar. Szczególnie popularne są maskotki wielbłądów, wykonane z wielbłądziej skóry, z kolorową uprzężą z frędzelkami. Takie małe cacuszka. Chcę kupić jednego dla synka naszych przyjaciół Piotrusiów i pytam o cenę. Pada jakaś odpowiedź, ale ja nie mam czasu szukać pieniędzy, bo nasza wycieczka już ginie mi z oczu w zaułkach mediny, więc pokazuję, że mam w ręku tylko dolara. Oczywiście słyszę, że to za mało, no to odchodzę, a wtedy sprzedawca łapie mnie za rękaw, wciska tego wielbłądka i wyciąga rękę po dolara. Tak tu się handluje, byle biznes się kręcił.
Ala prowadzi nas do sklepu z wyrobami ze stali, połączonego z wytwórnią. Nie wiadomo na czym zatrzymać wzrok, tyle tu prawdziwych dzieł sztuki, takie bogactwo wzorów: lampy, dzbany, wazy, rzeźby, meble – jest nawet przedwojenny w stylu patefon.
Wszystko wykonane ze stali szlachetnej, intarsjowanej srebrem.
Sprzedawca objaśnia na czym polega produkcja stali damasceńskiej i pokazuje nam, jak intarsjuje się gotowe wyroby: rylcem wytłacza się w nich rowki w kształcie żądanych wzorów i młoteczkiem wbija się w nie cieniutką srebrną nitkę.
Mogłabym tak patrzeć zachwycona na tę misterną robotę godzinami i z chęcią bym kupiła jakiś przedmiot, tylko za mało mamy czasu, aby podjąć jakąś sensowną decyzję, tym bardziej, że tu już nie chodzi o wydatek rzędu dolara, tylko dużo, dużo więcej.
A poza tym, nic tak naprawdę nie jest mi potrzebne i w domu brakuje miejsca do wyeksponowania takiej rzeczy. Więc wykazuję się wstrzemięźliwością i opuszczamy sklep.
Zaglądamy do hali targowej z wyrobami spożywczymi i zastajemy oczarowani. Hala nieciekawa, betonowo – blaszana, ale to co od razu rzuca się w oczy, to bogactwo wyrobów i sposób ich zaprezentowania. Jeszcze nie widziałam tylu rodzajów przypraw i oliwek. Z owoców dominują daktyle w najróżniejszych odmianach, ale jest też dużo fig, moreli i orzechów, no i oczywiście cytrusy. W sposobie ekspozycji widać zmysł artystyczny Berberów: cytrusy, papryczki, wielokolorowe oliwki nie są wyrzucone z kontenera byle jak - układane są w piramidy, każdy owoc czy warzywo osobno i każde się świeci, bo zostało wypolerowany oliwą! Pojemniki (często metalowe miednice) z różnokolorowymi wyrobami są tak ustawione, że tworzą ciekawy kolorystyczny melanż.
Medina w Meknes
Przyprawy i owoce na bazarze
Wypolerowane oliwki, cytryny i buzia z papryki - czyż to nie cudne?
Kupujemy figi i daktyle do skosztowania i czujemy niebo w gębie, bo są mięciutkie, słodziutkie – kudy im do tych suszonych, które zwykle bywają w naszych sklepach. I wszystko pachnie (jak to na przysłowiowym wschodnim bazarze). Przy jednym z takich bardziej pachnących stoisk sprzedawca pokazuje mi jakąś kolorową, półprzeźroczystą kostkę i gestem prosi o podanie ręki, aby ją posmarować. Pokazuje na migi, abym powąchała – czuję intensywny waniliowy zapach i myśląc, że jest to pachnidło do wypieku ciast, chcę również poczuć tego smak. Liżę więc rękę i … fuj… Mam w ustach obrzydliwy smak mydła. Ależ popisałam się bystrością! I stałam się oczywiście przyczyną ogólnej wesołości wśród miejscowych obserwatorów! Idziemy dalej i stajemy przed stoiskiem ze słodyczami. Marokańczycy uwielbiają słodycze i to widać. Jest tu zatrzęsienie czekoladek, pianek, ciasteczek sezamowych i orzechowych – każde owinięte w osobny papierek, ułożone w apetyczne piramidki. Marokańskie słodycze różnią się od naszych: czekolada służy tylko do ozdoby, tak jak kolorowy lukier, a zrobione są głównie z ziaren sezamowych, orzechów, nugatu i z reguły otoczone w miodzie. Nie możemy sobie pozwolić, aby nie skosztować tych specjałów, więc kupujemy po cztery sztuki z każdego gatunku ( dla nas i dla dzieci).
Marokańskie słodkości
Staś pyta, czy może zrobić zdjęcie i już całkiem z przyzwyczajenia cyka „z biodra” fotkę stoiska i stojących obok kobiet (oczywiście w galabijach). Mamy dobry aparat, lustrzankę z dużym, wysuwanym obiektywem, więc do tej pory, chodząc między stoiskami, mąż raczej starał się nim nie afiszować. A tu - słyszymy głośny śmiech.
Sfotografowane trzy kobiety patrzą na mojego męża i zanoszą się ze śmiechu, jak, nie przymierzając, ja z gościa na taśmie do kabiny rentgenowskiej.
Pytamy sprzedawcę, o co chodzi? Co znowu nie tak zrobiliśmy? Ale ten tylko odpowiada, że kobiety są niemądre.
A one tarzają się ze śmiechu i pokazują mi na migi, że jest super. Do dziś nie wiemy, o co im chodziło. Czy widok mojego małżonka w wielką lufą na pokaźnym brzuchu skojarzył im się, hmm, seksualnie?
A może śmiały się z jego brody, której nie mogą nosić muzułmanie? Na bazarze parokrotnie słyszeliśmy, jak wołano za nim „Alibaba”. W każdym razie, zderzenie dwóch różnych kultur zaowocowało humorystycznymi akcentami.
Ale był to tak sympatyczny śmiech, że nawet nam nie przeszkadzało, że to my jesteśmy jego obiektem.
I po tym całym spacerze po suku skonstatowaliśmy, że Marokańczycy są otwarci, dobrze nastawieni do cudzoziemców i nawet nie są nachalni przy zachęcaniu do kupna ich wyrobów – robią to sympatycznie i z pewną godnością.
Panorama Meknesu pokazuje, że całe miasto otoczone jest murami;
W trakcie podróży do Meknes nasza przewodniczka Ala zamówiła dla nas obiad w restauracji. Ala, jak każda osoba zafascynowana inną kulturą (a Ala zakochana jest w Maroku) koniecznie chciała, abyśmy skosztowali tradycyjnych dań marokańskich. Co prawda w każdym z hoteli, w których do tej pory się stołowaliśmy, jedzenie było pyszne i sporo było dań kuchni marokańskiej ( tu dopiero odkryłam jak należy prawidłowo podawać kus- kus i jak wspaniale smakują warzywa glazurowane w oliwie i przyprawach, przede wszystkim szafranie oraz harisie ), ale Ala stwierdziła, że prawdziwa kuchnia marokańska wymaga tak długiego cyklu przygotowawczego, że w dużych hotelach prezentowana jest tylko jej namiastka. Na przykład taki tadżin z mięsa wołowego lub jagnięcego, o którym już wspominałam, dusi się w specjalnym garnku pół dnia. (Od czasu pobytu w Maroku na szczególne okazje sporządzam specjalny tadżin z kurczaka, pomidorów, śliwek suszonych i miodu – pycha). A pastillę z mięsa gołębiego przygotowuje się cały dzień. Ala więc rano narobiła nam smaku, opowiadając o tych pysznościach i zebrała od nas zamówienia na konkretne dania.
Po opuszczeniu Meknes zatrzymujemy się więc w zwykłej restauracji przydrożnej, jak twierdzi Ala, na ucztę. Restauracja arabskim wystrojem powala na kolana (marmury, mozaiki, fontanny, kolumny, stiukowe arabeski na suficie).
Jedzenie już na nas czeka. Staś, jako wegetarianin, dostaje omlety z warzywami, ja zamówiłam pastillę ( bo stwierdziłam, że tadżin sama potrafię zrobić, a to cudo – nie).
Podają mi olbrzymi placek z cieniutkiego ciasta, posypany cukrem pudrem i cynamonem. A ze środka wysypuje się zapieczone drobniutkie mięso gołębie z migdałami i orzechami.
Bardzo to pyszne, ale też strasznie słodkie.
W dodatku bardzo pracochłonne: cały czas trzeba gryźć te orzechy i migdały, w związku z tym nie dałam rady zjeść całej porcji, ale doświadczenie - ciekawe.
Po lunchu - krótki odpoczynek na słoneczku przy fontannie – cieplutko. Rozanieliło mnie troszkę, więc układam wierszyk okolicznościowy:
„Zamiast na Gubałówce na stoku,
opalam się w lutym w Maroku”
Następny punkt programu osiągamy wkrótce. Przepięknie położone na szczycie wzgórza miasteczko Mulaja Idris szczyci się posiadaniem mauzoleum sułtana (o tym samym nazwisku), który był założycielem I królestwa islamskiego w północno-zachodniej Afryce.
U stóp wzgórza roztacza się rozległa przestrzeń, będąca pozostałością po rzymskim mieście Volubilis z III w, zniszczonym w wyniku trzęsienia ziemi w 1775 r.
(Uważa się, że miasto było wcześniej stolicą berberyjskiego królestwa Mauretanii, które zdobył cesarz Kaligula.)
Malownicze ruiny rozsypane są na zboczu wśród kwitnącej biało – żółto – pomarańczowej łąki narcyzów i nagietek.
Połamane kolumny, wyrastające wśród białych strzelistych kwiatów, zwalone kapitele, wyzierające spod dywanu pomarańczowych nagietek, sprawiają wrażenie sielskie i ponadczasowe.
Wrażenie to potęguje pusta przestrzeń, która ciągnie się za ruinami aż do horyzontu. Nic nie zakłóca tu ciszy, a żaden obcy, współczesny element nie przeszkadza w kontemplacji.
Zdaje się, że miasto jeszcze duma o swojej przeszłości.
Starożytne miasto Volubilis
Obecnie rzymskie miasto zamieszkują narcyzy i nagietki
Volubilis istniało przez około 1500 lat, obróciło go w ruinę dopiero trzęsienie ziemi, to samo które zniszczyło Lizbonę
Długa, wybrukowana aleja z kolumnadą po obu stronach prowadzi w dół do Łuku Triumfalnego, stanowiącego niegdyś bramę do miasta.
Tuż obok wyróżniają się zachowane częściowo łuki bazyliki i kolumny Akropolu, ukoronowane gniazdem bocianim.
Patrzące na nas z góry boćki są jedynymi obecnie mieszkańcami tego miasta.
Ruiny bazyliki
Akropol
Wzdłuż kolumnady odchodzą na boki ulice z wyraźnie zaznaczonymi resztkami ścian domów.
W ruinach domów zachował się bardzo czytelny rozkład mieszkalny oraz znakomicie wyglądające mozaiki podłogowe.
Można na nich rozpoznać sceny mitologiczne (12 prac Herkulesa, głowa Meduzy, Aikinos podglądający Artemidę), portrety bogów (Wenus), obrazki symboliczne (4 pory roku), postacie zwierząt (ogólną naszą wesołość wzbudziły dwa kaczory).
Każdy dom musiał mieć oryginalną mozaikę.
Na ścianach niektórych posesji zachowały się płaskorzeźby, mówiące o profesji właściciela. Odkrywamy też resztki łaźni i kamienne stanowiska do prania.
Pozostałości po domach mieszkalnych: mozaiki, pralnia, symbol byka na ścianie domu
Rzymskie mozaiki wciąż zachwycają różnorodnością tematyczną i wykonaniem
Ta mozaika skojarzyła nam się z braćmi Kaczyńskimi i premierem Donaldem Tuskiem
Przechadzamy się wśród ruin domów, podziwiając mozaiki, odkrywając różne detale, świadczące o życiu dawnych mieszkańców tej spokojnej obecnie krainy. Jest to prawdziwie urokliwe miejsce, które na długo pozostanie w naszej pamięci. Tym bardziej cieszy nas fakt, że latem byśmy tego nie zobaczyli – wycieczki omijają ten punkt, ze względu na panującą tu temperaturę 50 stopni Celsjusza.
Wieczorem zakwaterowujemy się w hotelu w Fezie, najciekawszym z dotychczasowych, bo wykończonym typowo po arabsku. Z naszego pokoju wychodzi się na wewnętrzne krużganki, z których w dole widać patio z kaskadowymi basenami wodnymi, zakończonymi wodospadem, odprowadzającym wodę piętro niżej do arabskiej fontanny. Myślę, że w lecie jest tu jak w raju, ale akurat teraz psuje się pogoda i zaczyna siąpić deszczyk. Trochę za dużo tej wody, ale od czego mamy klimatyzację…
Dzień V - Fez
Powrót do strony głównej o Maroku
Powrót do strony głównej o podróżach
Odnośniki:
Islam zabrania przedstawiania na obrazach i rzeźbach postaci ludzkich i zwierzęcych, stąd takie bogactwo zdobnictwa geometryczno - roślinnego z powrotem
Szafran i harisa – znane przyprawy arabskie – złoty szafran, będący pyłkami krokusów, zabarwia potrawy na żółto a rdzawa, piekąca harisa zawiera sproszkowaną ostrą papryczkę chili z powrotem