Noc przed wyjazdem na południe Etiopii spędzam bezsennie – strasznie się czymś zatrułam na tej wystawnej pożegnalnej kolacji. Przed nami 700 kilometrowa podróż, o której w tej sytuacji myślę z niepokojem. Jeszcze w czasie śniadania, na które schodzę tylko po to, aby się napić, robi mi się tak słabo, że małżonek ledwo daje radę zataszczyć mnie do pokoju. Na szczęście moje leki i te, które daje mi koleżanka Ania (lekarka) pomagają na tyle skutecznie, że mogę wsiąść do samochodu. Sadzają mnie na honorowym miejscu przy kierowcy i pierwszą część jazdy przesypiam. Później czuję się już dobrze i mogę rejestrować naszą drogę.
Na drugą część naszej podróży, czyli na południe do Doliny Omo, wyjeżdżamy w 12 osób zapakowani w cztery dżipy z napędem na 4 koła. Jest to niezbędne do przebycia tamtejszych dróg. Dodatkowo jadą z nami lokalny przewodnik Samuel, kucharz Jasmin, który jest muzułmaninem i oczywiście kierowcy. Nasz nazywa się Juil. Nad całością wyprawy sprawuje pieczę Monika. Bierzemy ze sobą wszystko, co może się przydać: jedzenie, wodę w kanistrach i mineralną w butelkach, namioty, materace, garnki i kuchenkę. Ja wiozę drobne podarki i T-shirty Do naszego dżipa nr 3 wsiadamy razem z Haliną i Markiem, bardzo miłym małżeństwem ze Szczecina. I tak będziemy jeździć przez blisko tydzień.
Wyjazd z Addis Abeby jest okropny – jedyna droga wylotowa na południe, rozkopana, zapchana rozklekotanymi samochodami i ciężarówkami, po której bez zważania na ruch łażą stada ludzi. Stoimy bardzo długo w korkach. Na szczęście po opuszczeniu miasta sytuacja się poprawia – jesteśmy już jedynymi zmechanizowanymi podróżnikami przez 700 km, poza spotkanymi dwoma, czy trzema ciężarówkami, które służą tu jako miejscowe środki transportu. Im dalej od stolicy, tym droga jest gorsza – asfalt jest coraz bardziej dziurawy i okraszony kamieniami. Wzdłuż drogi nieprzerwanie wędrują potoki ludzi.
Na południe...
Głównym środkiem transportu w Etiopii są własne nogi
Zatrzymujemy się w Tija, aby zobaczyć obeliski z XII w., znaczące miejsca pochówku. Przewodnik pokazuje nam w jakich pozycjach chowani byli tu ludzie. Przyglądamy się reliefom wykutym na kamiennych stellach.
Nam z kolei bacznie przyglądają się dzieci, w szczególności słodka dziewczynka,
która tak jak inne afrykańskie dzieci z poświęceniem opiekuje się młodszym bratem. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze raz z powodu wymuszonej wizyty u wulkanizatora. Później okaże się, że nie będzie dnia bez jakiejś awarii.
Kamienne stelle w Tija
Znaczenia niektórych wykutych w kamieniu reliefów możemy sie domyślać
Miejscowy przewodnik i opiekun tego zabytku
Mijane krajobrazy przypominają nasze polskie Beskidy – łagodne, pofalowane wzniesienia, częściowo pokryte eukaliptusowym lasem a częściowo falujące łanami zielonych zbóż. Tylko zboża to nie żyto czy jęczmień, a delikatny, wiotki tef, z którego robi się indżerę. W czasie, gdy północną Europę zapełniały lodowce, Etiopię zalewały potoki deszczów, które zmywały z gór warstwy osadowe w dół, czyli na południe kraju, tworząc dobre podłoże do uprawy roślin. Oprócz tefu uprawia się tu również sorgo i bananowce. Czasami mijamy kwitnące na fioletowo krzewy dżakarandy.
Przyjazny krajobraz wyżyny etiopskiej
Mijamy poletka tefu i bananowca
Oto tef
Eukaliptusy i bananowce;
Pięknie kwitnące na fioletowo dżakarandie
Mijamy coraz więcej okrągłych, malowanych domków z gliny, krytych strzechą. To domki plemienia Guraki, którego mężczyźni słyną z dużej dominacji nad kobietami. Poboczem idą pochody kobiet, przygiętych do ziemi pod ciężarami eukaliptusowego chrustu. Pojawiają się też osiołki.
Domek plemienia Guraków
Na obiad zatrzymujemy się w miejscowości Hossanka. Zajeżdżamy pod hotel zaskakująco porządny, jak na wygląd całej miejscowości (głównie tekturowe budy, kryte blachą falistą), z wnętrzami w stylu arabskim – mozaiki, złocenia itp. Zamawiamy dania i nieśmiertelną coca-colę i udajemy się do toalety,
gdzie okazuje się, że hotel może i kiedyś był wykończony bardzo ambitnie,
ale teraz po prostu nie trzyma standardów higienicznych. Obsługujące nas kelnerki sprawiają wrażenie całkiem nierozgarniętych, przynoszą nie to, co zamówiliśmy, a kiedy przychodzi do płacenia rachunku, nie potrafią go poprawnie policzyć.
Nie potrafią również wydać nam reszty. Z osłupiałym wyrazem twarzy wpatrują się w nas, gdy próbujemy im to wytłumaczyć. Strasznie długo to wszystko trwa. Na koniec idą po pomoc i gdy przychodzi wreszcie w postaci najbardziej obytej pani, resztę musimy pobrać sobie sami z wyciągniętej dłoni pełnej drobnych.
Osobnikiem najbardziej bystrym wydaje się tu być rudy kot.
Od razu przypomina nam się sytuacja z hotelu w Aksum, gdzie 10 minut musiałam tłumaczyć panience, która pobierała pieniądze za korzystanie z internetu, ile jestem winna za 20 minut (po 1,5 birra minuta) i ile powinna mi zwrócić ze 100 birrowego banknotu.
Najpierw, po zerknięciu na ściągawkę, oddała mi 30 birrów i uważała, że to wystarczy, a potem wyciągałam od niej po trochu po 10 birrów. Zastanawialiśmy się potem, czy była taka cwana, czy taka niedouczona, ale po jej minie poznałam, że chyba to drugie. Wyglądała na całkowicie skołowaną.
Kończy się asfalt i jedziemy po bitej drodze, suto nakrapianej kamieniami. Dżipy podskakują na nich, ale kierowcy wcale przez to nie zwalniają. Okazuje się zresztą, że może być jeszcze gorzej. Droga, przygotowywana chyba do położenia asfaltu, jest zablokowana, więc musimy jechać poboczami – raz lewym a raz prawym – wężykiem panowie, wężykiem...
Krajobraz zmienia się w sawannę, porośniętą przez kolczaste krzewy i rozłożyste akacje. Jadące przed nami dżipy mocno kurzą, ale jedziemy w sporej odległości od siebie, więc to nie przeszkadza, a nawet dodaje uroku widokom za oknami. Robi się coraz bardziej „afrykańsko”...
Droga w kurzu przez sawannę
Jadąc tu na południe, wytracamy również wysokość z 2500 na 1250 m npm, gdyż opuściliśmy Wyżynę Abisyńską, aby wkroczyć do Wielkiej Doliny Rift.
Po lewej stronie pojawia się jezioro, znak, że dojechaliśmy już do Doliny Rift. Ale czeka nas jeszcze uciążliwa droga, zanim znajdziemy się u celu, głównie ze względu na przeszkody w postaci stad bydła, pędzonych drogą.
Charakterystyczne etiopskie krowy, przeważnie płowe z garbem na karku, w którym przechowują wodę (tak jak wielbłądy), ciągną bokami lub środkiem drogi, pilnowane nierzadko przez starsze dzieci.
Lezą tak stado za stadem, nie reagując na warkot samochodów ani na klakson. Kierowcy dokonują cudów, jadąc między nimi slalomem. Wzbijany przy tym kurz sprawia, że widok jest surrealistyczny.
Zapada zmrok, a my ciągle przebijamy się przez stada krów. Stoicki spokój pastuszków, związany jest być może z tym, że za zabicie krowy płaci się tu właścicielom słone rekompensaty, gdyż jest to tu podstawowe źródło utrzymania.
Slalomem między krowami
Dojechaliśmy do jezior w Dolinie Rift
Osaczeni...
Niekończące się stada abisyńskich krów
Wreszcie dobijamy do głównego tu miasta - Arba Minch (po amharsku Czterdzieści Strumieni), liczącego ponad 70 tys. mieszkańców i szczycącego się nawet posiadaniem uniwersytetu i lotniska..
I zostajemy mile zaskoczeni ekskluzywnością hotelu, w którym mamy nocować trzy noce. Kolację jemy w ogrodzie, wśród pięknej zieleni przy fontannie zdobionej rzeźbami. Między stolikami gości snują się koty i malutkie oswojone antylopy dik – dik, licząc na rzucane im przysmaki.
Konstatując bardzo duży wybór potraw w karcie, zjadamy wspaniałą zupę oraz pysznie przyrządzoną tilapię a na deser wspaniały gęsty mix z papai i mango. Przeszkadzają tylko latające komary, choć środki odstraszające sprawdzają się na razie dobrze. Monika dowiaduje się, że tu, w dolinie między jeziorami, zdarzały się przypadki malarii, więc do kolacji serwujemy sobie również środek antymalaryczny.
Uspokaja nas trochę to, że w pokoju mamy moskitierę. Zmordowani podróżą usypiamy pod nią natychmiast.
Przyhotelowe ogrody w Arba Minch
Najmniejsza z antylop - Dik-dik
Dzień XI - Dolina Omo
Powrót do strony głównej o Etiopii
Powrót do strony głównej o podróżach