Pierwszą wycieczkę zagraniczną (nie biorąc pod uwagę pobytów na nartach za miedzą na Słowacji) zafundowała naszym dzieciom moja siostra, która w ogóle była wtedy bardziej od nas obyta w świecie z racji częstych wojaży zagranicznych, związanych z jej pracą.
Iwonka w 1993 r. zabrała mnie z dziećmi i córkę swoich przyjaciół do Danii, aby dzieci mogły zobaczyć Legoland, jako że klocki Lego były wtedy jedną z najbardziej ulubionych i wyczekiwanych zabawek.
Podróż dostarczyła masy wrażeń nam wszystkim. Najpierw długi, kilkudziesięciogodzinny przejazd autokarowy przez Niemcy do Danii, za który mój syn zapłacił 40-sto stopniową gorączką.
Chyba chodziło tylko o zmęczenie, ponieważ po przespaniu nocy w normalnym łóżku, gorączka zniknęła bez śladu a żadnych innych objawów chorobowych na szczęście nie było.
Później zwiedzanie Kopenhagi z bardzo ciekawym Muzeum Techniki, w którym można było samemu dokonywać wielu obserwacji i doświadczeń przy pomocy różnorodnych przyrządów ( w Polsce takiego niestety nie było) oraz Delfinarium, w którym można było przejść się podwodnym tunelem i doznawać dreszczyku emocji, obserwując pływające nad nami rekiny.
Staś (Staś 12 lat), Iwonka i Asia (8 lat) przed teatrem w Kopenhadze
Zabawy dydaktyczne w Muzeum Techniki
Rekin w delfinarium
Po drodze do Kopenhagi zorganizowano nam safari po dużym terenie ogrodu zoologicznego w Givskud, gdzie można było groźniejsze zwierzęta oglądać przez szybę samochodu, mniej groźne głaskać lub zostać ograbionym przez chodzące na swobodzie małpy.
Przy zagrodzie bizonów
Karmić trawką i głaskać można było...
 
Asia i Staś przy wybiegu strusi i lamy;        a tu prawie wszyscy przy wielbłądach
Niektóre zwierzęta można było obserwować tylko zza szyby mikrobusu a przy spotkaniu z małpami trzeba było uważać
"Papużko, papużko, powiedz mi coś na uszko"
Safari w Givskud
Włóczyliśmy się trochę po Arhus, drugim co do wielkości mieście Danii a Iwonka pokazała nam letni pałac królewski Marselisborg, przy którym można było się sfotografować, gdyż królewskie ogrody udostępnione były zwiedzającym.
Pałac królewski Marselisborg w Arhus
Następny dzień spędziliśmy w Sommerland w miasteczku wodnym w całym tego słowa znaczeniu, ponieważ nieprzerwanie siąpił kapuśniaczek, co nie przeszkodziło nam świetnie się bawić, zjeżdżając po wodnych zjeżdżalniach i płynąc „afrykańską” rzeką, na brzegach której roiło się od „krokodyli i ludożerczych tubylców”.
Kolorowy plac zabaw w Sommerland
Dzieci bawiły się świetnie, niestety było za zimno, aby skorzystać z tego basenu
  
Za to mimo padającego deszczu Staś nie chciał zrezygnować z przejażdzki konnej
Pełen przygód spływ afrykańską rzeką wśród takich scenek
Co z tego, że zwierzęta i ludożercy sztuczni, ale jak to wspaniale jest zrobione
Ostatniego dnia dotarliśmy do Bikund do Legolandu, którego bajeczna atmosfera, radosna kolorystyka, perfekcyjne wykonanie projektów oraz pomysłowość w aranżacji różnorodnych tematycznie atrakcji zachwyciły nie tylko dzieci, ale również dorosłych. Okazuje się, że wszystko można zbudować z klocków Lego i w dodatku nie zatraca to dobrego smaku.
Przy wejściem do Legolandu dzieci wita Kapitan Hak
Godzinami można wędrować wśród wiernie odwzorowanych duńskich miasteczek wykonanych z klocków
Ja z córką przyjaciół i moimi dziećmi w Legolandzie
Poza zwiedzaniem samego miasteczka z miniaturowymi słynnymi budowlami całego świata, Legoland oferuje atrakcje tematyczne,
jak na przykład:
przygody w westernowym miasteczku i indiańskiej wiosce (strzelanie z łuku, wypłukiwanie złota w potoczku – dzieci do dziś mają zdobyte tam sztabki ”złota”),
Biały Dom z klocków Lego
W westernowym miasteczku można się świetnie bawić...
oraz czuć się przez chwilę jak w Ameryce
wyprawę łódką z piratami na ich wyspę i uczestnictwo w bitwie z żołnierzami
Cały zamek, postacie ludzkie i zwierzęce wykonane są z klocków
Czyż to nie wspaniałe?
przejazd szaloną kolejką przez kopalnię nawiedzaną przez duchy czy samodzielne sterowanie samochodzikami (zrobionymi oczywiście z klocków Lego) w miasteczku ruchu lub na afrykańskim safari.
Asia jeździ samochodzikiem wśród klockowych zwierzaków
czy zabawy na typowych dla wesołego miasteczka przyrządach, tyle że wykonanych z gigantycznych kolacków Lego
Na koniec dzieci mogły sobie zrobić zdjęcie z żywym kapitanem Hakiem.
Legoland pozostawił po sobie bardzo miłe wspomnienia, nie tylko u dzieci, ale również u mnie, mimo że nie lubię atrakcji serwowanych zwykle w wesołych miasteczkach i na przykład do Disnaylandu w ogóle mnie nie ciągnie (choć wychowałam się na filmach Disnaya). Legoland, tak samo jak idea klocków Lego, na których z kolei wychowały się moje dzieci, jest klasą dla siebie.
Mówiąc o wychowaniu nie przesadzam i nie chodzi mi tylko o wychowanie techniczne. Pierwsze klocki Lego nasz syn dostał, gdy miał 3 lata - był to mały samochodzik, który został ułożony bardzo szybko, ku dużemu zadowoleniu mamy.
Później dzieci dostawały klocki od każdego św. Mikołaja, co było zawsze okupione sporymi staraniami z mojej strony, gdyż można je było zdobyć tylko przed świętami w
Peweksie
za dolary ( które zbieraliśmy jako prezenty imieninowo - urodzinowe od różnych cioć z Ameryki) i trzeba je było wystać w wielogodzinnych kolejkach.
Po kilku latach mieliśmy już taką kolekcję różnorodnych klocków (włącznie z planszami drogowymi i wyspą piracką), że rozkładało się je na połowie dywanu w pokoju syna, tworząc z nich całe miasteczka, zamieszkałe przez ludziki różnych profesji ( w tym również byli żołnierze i piraci) i zatłoczone różnymi pojazdami, statkami wodnymi, statkami kosmicznymi etc.
O ile pojazdy budował z reguły tylko syn, wymyślając często własne rozwiązania, a siostra mu tylko asystowała, o tyle miasteczka rozbudowywali wspólnie.
Była to wspaniała szkoła rozwijania wyobraźni, kreatywności i umiejętności współdziałania.
   Dodatkowo, najbardziej ulubione chyba, klocki pirackie dzieci kupiły za pierwsze zarobione przez siebie pieniądze. Gdy Staś miał 9 lat a Asia 5, w czasie wakacji w Zakopanym statystowaliśmy w kręconym tam filmie "Dzieci wiatru": jeden dzień ja przebrana za chłopkę moczyłam nogi w potoku w Dolinie Chochołowskej, piorąc kijankami a dzieci uganiały się za "babą Jagą", chodząca z borsukiem po polanie (najfajniejsze było, jak borsuk uciekł do potoku i cała ekipa filmowa go ganiała),
zaś drugi cały dzień jeździliśmy zabytkową ciuchcią po stacji kolejowej w Rabce. W filmie główną rolę grał wtedy młodziutki Maciej Sztur i jakaś panienka, której nazwiska nie pamietam. Była to niezapomnaina przygoda dla moich dzieci i zarobiły przez te dwa dni tyle pieniędzy, że starczyło im właśnie na kupno wielkiego pudełka klocków.
W miarę upływu lat syn wyrastał w klocków Lego i nawet kupowane wtedy przeze mnie zestawy Technix-ów przestały go interesować, ale do dziś przechowujemy pudełka z trochę zdekompletowanymi klockami z myślą o wnukach. Staś i Asia jakoś będą musieli się nimi podzielić...
Z córeczką w Legolandzie
Powrót do strony głównej o podróżach
Odnośnik:
Produkt z Peweksu to była taka gwiazdka z nieba na tle szarzyzny oferowanych nam "dóbr" w historycznych już czasach siermiężnego socjalizmu.
W Pewexie można było za nielegane w Polsce dolary kupić to, czego normalnie nie można było u nas dostać: zagraniczne kosmetyki i papierosy, wędliny i konserwy mięsne, autentyczne dżinsy, odżywki i jedzenie dla dzieci (np. wspaniałą Milupę), owocowe soki w kartonach (sic! - kiedy mój tata umierał w szpitalu, kupowałam takie soki w Peweksie dla lekarzy,
ponieważ nie byłam zwolenniczką rozpijania ich najczęściej im wręczanymi koniakami) i właśnie klocki Lego
z powrotem