I tak kończymy naszą objazdówkę...
Ale nie atrakcje...
Następny dzień mamy wolny, więc wybieramy się naszą zgraną grupą na dżip - safari po Pustyni Synajskiej. Pierwszy przystanek robimy w górskiej oazie beduińskiej, gdzie otacza nas gromadka kobiet i dzieci, oferujących nam do kupienia koraliki własnej roboty.
Kobiety mają narzucone na kolorowe suknie czarne, cieniutkie płaszcze a włosy obwiązane takimi samymi chustami. Niektóre zakrywają nimi twarz. Dzieci o nic nie proszą, tylko patrzą na nas wielkimi, ślicznymi oczyma. Od razu pozbywamy się naszych suchych prowiantów.
A one nie zjadają ich, tylko zanoszą łupy do wioski. Zatrzymujemy więc małą dziewczynkę i dajemy jej rozpakowaną czekoladę, aby zjadła przy nas. Dla trochę starszego chłopca mamy już tylko ogórka.
Na Półwyspie Synajskim
Uboga wioska beduińska
Uboga... ale ludzie ubrani są porządnie
Kobiety próbują coś nam sprzedać
a dzieci nie proszą, ale wiadomo, że czekają na poczęstunek
Dalej wkraczamy w górski wąwóz, wijący się wśród postrzępionych, kolorowych, nagich skał. Dżipy zatrzymują się raz na zrobienie zdjęć ...
Góry na Synaju
Można się w tych górach zagubić
a potem dopiero na brzegu morza w kolejnej osadzie beduińskiej. Czekając na obiad możemy pójść na spacer brzegiem morza, wyszukując w nim śladów obecnego życia a w okolicznych skałach osadowych śladów dawnego życia - koralowców ...
Wypatrując...
Porównujemy wielkość buta z rozmiarem koralowca
Malownicze zetknięcie gór z morzem
i przyjrzeć się osadzie. Jest rozległa i tradycyjna – domy wznoszące się na plaży na palach, zamiast ścian i dachów - maty z palmowych liści. Ale są też ślady cywilizacji, te negatywne w postaci wraku samochodu, kartonowych pudeł i plastikowych torebek jednorazowych, które wiatr przewiewa po wybrzeżu i te pozytywne, które wymogły na mieszkańcach biura turystyczne,
aby można było przywozić tu turystów: drogowskaz do WC, obok którego stoi karnister z wodą do mycia rąk i napis nad jednym z szałasów: „Subermarket” (!) No i drewniane stoły i ławy w szałasie, w którym mamy jeść obiad.
Przywieźliśmy go ze sobą w folii aluminiowej a tutaj jest tylko podgrzewany. Robi to nasz pilot, czujnie obserwowany przez jednego z Beduinów. Koło stołów kręcą się strasznie wychudzone koty.
Wzruszam się, że nie mają co jeść na tej pustyni i daję im kawałki mięsa i ryby a one rzucają się na nie jak dzikie. Jeden z miejscowych pokazuje mi na migi, abym nie zbliżała się do nich zbytnio, bo mogą podrapać. Jakbym nie wiedziała...
Jedzenia jest masę i połowę zostawiamy. Biorę kilka resztek mięsa i wychodzę przed dom, aby nakarmić jeszcze nimi koty i widzę…
Dzieciaczki kilkuletnie siedzą na piasku z plastikowymi pojemnikami z resztkami naszego ryżu trochę okraszonego sosem i zajadają gołymi paluszkami, tak szybko, jak te koty. Mięsa nie mają - pewno mięso jest tylko dla mężczyzn.
Zrobiło mi się strasznie głupio – tylko członek cywilizacji dobrobytu może być tak arogancki w swojej niewiedzy. Pilot tłumaczy, że to plemię do niedawna jeszcze wędrowało a teraz próbuje korzystać z cywilizacji, na której obrzeżach osiedli. .
Tak wkracza tu cywilizacja
Zdobycze cywilizacyjne: panele słoneczne, antena satelitarna i stół do bilarda
Czekające na wyjazd wielbłądy
Nasz przenośny obiad - co też można z nim zrobić...
Jemy obiad a koty czekają na swoją kolej
Po obiedzie największa atrakcja tego dnia: przejażdżka na wielbłądach, które tutaj są inne niż w Jordanii - mają dłuższe, smukłe nogi i białą sierść. Największe wrażenie robi wstawanie zwierzęcia: najpierw prostuje on tylne nogi i leci się na twarz, a potem przednie i leci się do tyłu.
"Kupa śmiechu". Mój wielbłąd ma duszę przewodnika stada – ciągle sforuje do przodu a mnie to bardzo odpowiada. Beduin pokazuje mi, w którym kierunku mam jechać i wręcza sznur do kierowania. Przydaje mi się doświadczenie jeździeckie, więc kroczę sama na przedzie karawany i jest wspaniale!!
Zaraz opuszczamy szeroką plażę i wjeżdżamy na wąską ścieżkę nad samym morzem, mając po prawej ręce ścianę skalną. Wielbłąd łagodnie kołysze a przede mną - bezkres pustego morza i dzikich skał.
Wydaje mi się, że jestem tu sama – bardzo romantycznie.
Trzeba ruszyć do drogi
Szczyt komfortu - wielbłąd z radiem
Usadawiamy się, formuujemy karawanę i już jedziemy...
Próbuję też kłusować, lecz to nie jest już takie przyjemne, gdyż, z braku strzemion, nie można anglezować. Więc jadę powoli, zaplatając nogi dokoła garbu. Jedziemy tak godzinę, aż docieramy do miejsca, gdzie ścieżka nad morzem się kończy. Dolatuje do mnie truchcikiem Beduin ( w szarej galabiji, turbanie z biało-czerwonej chusty i zwykłej kurtce), aby nas zatrzymać, ale wielbłąd już sam to robi – widocznie zna tę drogę na pamięć. Gdy z niego schodzę - zaraz zawraca i rusza w drogę powrotną a właściciel za nim - biegiem.
Ja i Dorotka na rączych wierzchowcach
O, to już cała sesja zdjęciowa :)
Dorotka z wielbłądami;
tą ścieżką wędrowaliśmy
Po tym przyjemnym doświadczeniu zahaczamy jeszcze, pokonując dżipem górskie bezdroża, o centrum nurkowe w Dahabie, gdzie można popróbować pływania na rafie koralowej. My ze Stasiem uznajemy, że jest na to za zimno. Czekając na Dorotkę i parę innych osób, które dzielnie nurkowały, zabijamy czas przymierzając chusty arabskie: Staś - palestyńską arafatkę a ja - jordańską.
Centrum nurkowe w Dahabie
Każdy mógł wybrać sobie strój, na jaki miał ochotę :) A zdjęcia, które sobie zrobiliśmy, są jak najbardziej konformistyczne - na wypadek, gdyby kiedyś doszło do islamizacji Polski, na skutek źle pojmowanej poprawności politycznej ;)
Robimy też spacerek uliczkami tej miejscowości, nie wiedząc, że za 3 miesiące będzie ona areną isalmskiego zamach bombowego, w którym zginie ok. 20 osób. Nas na szczęście to ominęło.
Dahaba
Centrum Dahaby
Powrót już nie jest dla mnie taki przyjemny. Na szosie przy zapadających ciemnościach kierowcy urządzają sobie dżipami prawdziwy rajd. Jadą z prędkością 140 km/godz., puszczając szaloną muzykę z radia. My siedzimy na pace bez pasów bezpieczeństwa, ale z duszą na ramieniu. Przynajmniej ja.
(Mój mąż, niesłychanie spokojny człowiek, w ogóle się nie przejmował). Kiedy nasz kierowca odrywa ręce od kierownicy, wyczyniając nimi różne gesty i naśladując jadącego w dżipie przed nami jakiegoś idiotę, ostro protestuję. Kierowca łapie za kierownicę, ale nie zwalnia.
Mnie uspokaja Dorotka. W końcu przymykam oczy, aby nie patrzeć na prędkościomierz i myślę, że tak, jak w samolocie – nie mam na to wpływu. Trzeba zawierzyć swemu szczęściu i Bogu.
I tak trochę uspokojona dojeżdżam do hotelu.
Powrót do strony głównej o Bliskim Wschodzie
Powrót do strony głównej o podróżach