Rok później (1998) wróciliśmy do Austrii na dłużej, aby wreszcie pochodzić po wymarzonych Alpach. Przyjechaliśmy całą rodziną razem z moją siostrą, jej koleżanką Jolą i jej córką. Wynajęliśmy całe piętro tradycyjnego, ukwieconego domku alpejskiego w miejscowości Zell am Ziller niedaleko Mayrhofen. Zauroczyła nas ona swoim ładem, estetyką i spokojem, gdyż turystów nie było tu wielu. Tu nawet koło obory ładnie pachniało, ogródki przydomowe i murki przydrożne pokryte były mozaiką kwitnących skalnych bylin a po ścianach domów pięły się odpowiednio poprzycinane drzewka brzoskwiniowe. Fasadę domów zdobiły kolorowe freski, przedstawiające różne scenki rodzajowe. Słowem, typowe austriackie miasteczko, ale dla nas to było wtedy odkrycie.
Na ulicy Mayrhofen
Dom, w którym wynajęliśmy pokoje
Kiedy, wracając dwa tygodnie później, przekroczyliśmy granicę polską, przeżyliśmy szok estetyczny, jadąc dziurawymi drogami, widząc połamane, pordzewiałe płoty, nieskoszone trawy przy drodze, rozwalające się budy, śmiecie i wszechobecne graffiti. Od tego czasu przez kolejne 10 lat sporo się u nas zmieniło, przybyło nowych, wybujałych domów w zadbanym otoczeniu, ale typowo polską specyfiką naszych miast jest bazgranie po murach i wyrzucanie śmieci tuż za własny płot lub wywożenie ich do pobliskiego lasu. To jest niezrozumiała dla mnie plaga, zawsze mnie szokująca. Skoro stać nas na własny dom, dlaczego nie mamy pieniędzy na zapłacenie za wywóz śmieci? Mamy tak piękny krajobrazowo kraj , wiele krajów europejskich nie umywa się do nas pod tym względem a sami go zaśmiecamy.
W Alpach zajmowaliśmy się głównie chodzeniem po górach, podziwiając widoki i alpejskie łąki i porównując te góry ze znanymi nam dobrze Tatrami. Różnica była głównie w skali i zamianie piętra z wszechobecną u nas kosówką na piętro z przewagą kwitnących różowo azalii. Poza tym w Tatrach wypasuje się owce i to nie wszędzie, ze względu na granice parku narodowego a tu była masa krów, szokująco czystych (znów nasuwało się negatywne skojarzenie z naszymi dawnymi polskimi brudasami).
Azalie i alpejski dziewięćsił
Krowy - niektóre sa alpinistkami, a niektóre tylko fabrykami mleka ;)
No i jeszcze jedna, najbardziej istotna dla nas, różnica – tu szlaki turystyczne były zupełnie puste! Po tych Alpach prawie nikt nie chodzi! Tubylcy najczęściej zajeżdżają samochodami lub kolejką linową do restauracji, pochodzą pół godzinki i na dół. My też korzystaliśmy z kolejek linowych ze względu na panujące tu odległości, ale były one dla nas tylko początkiem wycieczki. Dojeżdżaliśmy na jakieś 2000 m n.p.m., aby potem móc pieszo dotrzeć na jakiś szczyt na wysokości około 3000 m. Kolejki linowe były zresztą nie tylko ułatwieniem, ale również pewnym ograniczeniem naszych wędrówek, gdyż przestawały kursować o godz. 16-tej, kiedy to my zwykle w naszych polskich górach bywamy w połowie wycieczki. Tu trzeba było kończyć wcześniej. Jak było to istotne, przekonaliśmy się w czasie naszej ostatniej wycieczki, gdy nie zdążyliśmy na odjazd ostatniej kolejki, co opóźniło nasz powrót o 4 godziny (gdyż uporządkowani gospodarze tych terenów nie przewidzieli takiej możliwości i nie poprowadzili szlaku w dół na skróty, tylko trzeba było schodzić szosą, wijącą się niekończącymi, bardzo długimi serpentynami). Nie mieliśmy wtedy jeszcze telefonów komórkowych i moja siostra, czekająca na nas w domu zastanawiała się już czy nie wzywać pogotowia górskiego. ;)
Pierwsza nasza trasa nie była uciążliwa ( w końcu dopiero zaznajomialiśmy się z Alpami i chcieliśmy stopniowo oswoić się z dużymi wysokościami), za to bardzo ładna. Pojechaliśmy świetnym lokalnym pociągiem do końca doliny Zell am Zillertal do Mayrhofen. Tam udaliśmy się w kierunku szczytu Gerlossteinvang. Chmurna poczatkowo aura, zaczęła nam w końcu nam sprzyjać i po minięciu schroniska chmury łaskawie zostały w dolinie i wkrótce olśniewająco kłębiły się u naszych stóp.
Chmury pod nami
Stamtąd udaliśmy się wśród kosodrzewiny a potem pięknymi alpejskimi łąkami z różowymi azliami na wapienny szczyt Gerlossteinvang (zaledwie 2166 m - czyli trochę wyżej niż Czerwone Wierchy), aby zejść z niego w dół wśród wapiennych skałek i stad krów.
Alpejskie szczyty
Gerlossteinvang
    
Odpoczynek na szczycie
Staś w Alpach Zillertal
Następną wycieczkę, na którą udaliśmy się z moją siostrą Iwonką, ale już bez naszych znajomych, mieliśmy bardziej ambitną. Wjechaliśmy na górę kolejką z Mayrhofen w okolice Penken na wysokość około 2000 m, a potem szliśmy cały dzień na szczyt Rastkogel (2763 m) i z powrotem.
Na szczycie Penken hodowane są kaczki
Pogoda i widoczność były świetne, rozpieszczając nas wspaniałymi panoramami ośnieżonych alpejskich grani. Szliśmy łagodnymi halami, zupełnie pustymi, mijając kolejne punkty kontrolne na pośrednich szczytach (Wanglspitze - 2420 m).
Iwonka zdobywca
Tata ogląda panoramę przez lornetkę, Asia pozuje do zdjęcia; Ja na szczycie Wanglspitze
W końcu zobaczyliśmy docelowy szczyt Rastkogel (2763 m), na który wchodziło się po surowych łupkowych skałach. Ze względu to, że musieliśmy pokonać taką samą drogę powrotną i kończący się czas (te kolejki, kursujące do 16-tej) na szczyt wspięli się tylko tata ze Stasiem i ciocią, gdyż oni chodzą najszybciej. My z Asią poczekałyśmy na nich, obserwując ich wspinaczkę. Pierwszy na szczyt wbiegł syn i po krótkim pobycie sfrunął z niego. Staś od najmłodszych lat nie tyle chodzi po górach, co fruwa, przeskakując w dół lekko z kamienia na kamień, ledwie je muskając, jak kozica. Stojący koło nas jacyś turyści, widząc go, zawołali "Look, fantasic!", na co ja odpowiedziałam z dumą: "He`s my son!". A Staś przemknął koło nas, aby zatrzymać się dopiero na dole...
Tata i Stas w drodze na Rastkogel
Czekamy na resztę pod szczytem
Staś na Rastkogel
Widok z Rastkogela
Kolejna górska wycieczka zaowocowała zdobyciem przez nas rekordu wysokości w Alpach Zillertalskich. Ze schroniska podchodziliśmy na Ahornspitze na wysokość 2973 m. n.p.m.
Sama droga również była bardzo ciekawa, zakończona wspinaczką po skałach z ubezpieczeniami (przy ładnej pogodzie w zasadzie niepotrzebnymi). Ahornspitze posiada dwa wybitne wierzchołki: jeden północny, wykończony krzyżem ze sporą ekspozycją w kierunku przepastnej doliny, drugi - mniej oblegany południowy z widokami na drugą stronę Alp. Nasz syn jak zwykle wskoczył na szczyt pierwszy, aby stamtąd fotografować naszą wspinaczkę po skałach.
Wchodzimy na Ahornspitze
Już jesteśmy na szczycie
A potem zajął się uwiecznianiem fantastycznych widoków. Jakie to kapitalne uczucie, nie mające sobie równych, gdy ośnieżone szczyty gór leżą u naszych stóp!
Widoki z Ahornspitze
Staś na szczycie Ahornspitze
Zejście ze szczytu również dostarczyło nam sporo emocji, zwłaszcza koleżance moich dzieci, która, mimo lęku wysokości, poczynała sobie bardzo odważnie. (Choć wjazdy kolejkami linowymi odbywała zawsze na podłodze wagonika z głową wtuloną w kolana!) Cóż znaczy siła woli!
Zejście ze szczytu
Niektórzy przy zejściu mieli problemy...
ale pokonali je z niewielką pomocą
W Alpach Tuxer zobaczyliśmy po raz pierwszy lodowiec (Hintertux), co zresztą o mało nie zakończyło się wybiciem oka mojego syna przez nadopiekuńczą matkę - chciałam wbrew jego woli założyć mu okulary przeciwsłoneczne, tak się naczytałam o szkodliwości odbitych od śniegu promieni słonecznych. Przy okazji zaszliśmy do niebieskiej groty lodowej na czole lodowca. Podjechaliśmy do niego kolejką linową , aby potem zejść nartostradą i ścieżką, obserwując po drodze efeky działań lodowca i ludzi, którzy te tereny mocno zmienili, aby dostosować je do potrzeb tras narciarskich.
Zdewastowany krajobraz górski
Lodowiec Hintertux
W lodowej grocie
Na naszą ostatnią górską wyprawę znowu wyruszyliśmy sami, umawiając się z pozostałymi paniami na wieczorny obiad. No i czekały na nas trzy godziny, gdyż, jak już wspominałam, nie zdążyliśmy na ostatni kurs kolejki. Pojechaliśmy w rejon Tuxer Alpen i poszliśmy tam trasą przez Spieljoch na Kellerjoch. Na szczycie Kellerjoch (2344 m. n.p.m.) zatrzymaliśmy się na krótko przy kapliczce. Do kolejki nie zdążyliśmy przez własną głupotę. Widząc, że szlak najpierw prowadzi w dolinę, aby potem wspiąć się na przeciwległy szczyt, gdzie była stacja, postanowiliśmy skrócić go i pójść owczą ścieżką trawersem wzdłuż grani. No i potwierdziło to trafność jednej z podstawowych zasad poruszania się po górach. Wpuściliśmy się w takie chaszcze, że przebrnięcie przez nie wcale nie skróciło drogi a wręcz przeciwnie - musieliśmy się stamtąd wycofywać. Konsekwencją tego był czterogodzinny marsz szosą przy goniących nas pomrukach burzy. Na szczęście pierwsze krople spadły, gdy już dosięgnęliśmy naszego samochodu.
Staś na Spieljoch
Kapliczka na Kellerjoch
Schodzimy z Kellerjoch
W zasadzie te druty (umieszczone zamiast naszych łańcuchów) nie były potrzebne
Wędrówki górskie przeplataliśmy zwiedzaniem. I tak w pewien upalny dzień przeszliśmy się wzdłuż największego wodospadu europejskiego o nazwie Krimml i popływaliśmy łódką po górskim jeziorze, co stanowiło przyjemną ochłodę.
Wodospad Krimml
Jak pod prysznicem
Asia przy wodospadzie
Krople wody, rozbryzgujące się nad wodospadem, tworzyły tęczę
Po tym jeziorze pływaliśmy łódką
Pojechaliśmy również do Niemiec zobaczyć na własne oczy baśniowy zamek Neuschwanstein, stworzony przez szaloną wyobraźnię Ludwika Bawarskiego. Zamek rzeczywiście jest niesamowity - strzelistość jego wież podkreślona jest jeszcze przez piękne położenie na tle alpejskich szczytów a w środku olśniewa bogatymi wnętrzami, ale cały jego urok i romantyczność ginie w tłumie zwiedzających go turystów i wyczuwalnej, pospiesznej rutynie przewodników.
Zamek Neuschwanstein
Zdecydowanie bardziej podobał nam się leżący nieopodal, nie tak popularny wśród masowych turystów, rodzinny zamek szalonego króla - Hohenschwangau. Miał on urok zasiedziałego domostwa i malownicze ogrody z widokiem na szczyty i romantyczny zamek następcy w tle.
Zamek Hohenschwangau i jego otoczenie
Z ogrodów Hohenschwangau widać zamek Ludwika Bawarskiego
W drodze powrotnej do Polski spędziliśmy jeszcze kilka dni w Wiedniu, aby pokazać Joli to piękne miasto, zahaczając znowu o Hofburg i zespół pałacowy w Schönbrunn, po którym można łazić własnym tempem z nagranym po polsku tekstem przewodnika, wczuwając się w atmosferę domu pięknej, lecz niezbyt szczęśliwej cesarzowej Sussi i oglądając zgromadzone dla niej zwierzęta w pałacowym ZOO. Zwieńczeniem wspólnego wyjazdu był uroczy wieczór w wiedeńskiej winiarni.
Hofburg
Lampart z pałacowego ZOO
CZarny ibis
W wiedeńskiej winiarni
Powrót do strony głównej o podróżach
Odnośniki:
O wyjątkowym pięknie naszego kraju piszę poważnie – trzeba trochę pojeździć po świecie, aby to docenić: na przykład w niektórych krajach zachodnioeuropejskich wycięto skupiny drzew i krzaków w ramach nadmiernego porządkowania wszystkiego
i przeprowadzono wodne zabiegi melioracyjne i regulacyjne, które nie tylko negatywnie zmieniły krajobraz, ale również wywołały duże zmiany w ekosystemach – stąd też Polska cieszy się dużą popularnością wśród ornitologów, bo pozostała jednym z nielicznych ptasich rajów w tym rejonie.
z powrotem
Zamek Neuschwanstein powstał pod koniec XIX w., ale zamiarem króla było, aby nawiązywał do średniowiecznych zamków, przewyższając je jednak strzelistością kształtu i romantycznością. Wnętrza, będące mieszanką różnych stylów architektonicznych, nawiązywały do średniowiecznych germańskich mitów. Król często oddawał się kontemplacji, słuchając w nich oper uwielbianego przez siebie Wagnera. Ludwik zginął niedaleko zamku w niewyjaśnionych okolicznościach
z powrotem
94633