Pierwszy dzień naszej wycieczki był stracony na podróż. Można było polecieć samolotem z Warszawy bezpośrednio do stolicy Islandii, ale ze względów wiadomych tylko biuru podróży (podobno ceny biletów były niższe) musiałyśmy jechać najpierw do Wrocławia, aby tam zakotwiczyć w samolocie do Reykjaviku. Ponieważ zbiórka była na lotnisku o godz. 13.30, jedyny pociąg, który nam pasował i gwarantował, że się nie spóźnimy odchodził z Warszawy wcześnie rano. Tak więc pobudkę miałam tego dnia o 4.30 (trzeba było jeszcze na ten dworzec dojechać a nocne chodzą co pół godziny), tak aby znaleźć się we Wrocławiu o 9.40 i czekać upojne 4 godziny na zbiórkę. Kompletna strata czasu. Ze względu na to, że ja zwykle pakuję się na ostatni moment, bo trzeba ogarnąć przed wyjazdem dom, męża i koty, spałam tego dnia 3 godziny i dosypiałam to w czasie jazdy do Wrocławia.
Wieczorem poprzedniego dnia około 20-tej zadzwoniła do mnie koleżanka Joanna – moja tradycyjna już współlokatorka w podróży - z pytaniem, czy już jestem spakowana, bo ona pakuje się od tygodnia. Ja na to, że jeszcze nie zaczęłam, na co ona opowiedziała, jakie wzięła stroje uwzględniające różne warunki pogodowe, tak że zaczęłam również wreszcie myśleć o wyjeździe.
Uświadomiłam sobie, że ze spodni ortalionowych wyrosłam już 10 lat temu i przydałyby się na islandzką pogodę jakieś spodnie nieprzemakalne, zaś kurtkę mam co prawda górską i nieprzemakalną, ale waży ona sporo, a mieliśmy ograniczenie bagażu podręcznego do 10 kg i podstawowego do 4 kg (tanie linie lotnicze Reynar). Mój kochany mąż zareagował na to błyskawicznie:
„Jest po 20-tej, Dekatlon czynny do 21-wszej, jedziemy?”.
I zawiózł mnie to naszego ulubionego sklepu sportowego, gdzie kupiłam sobie świetne nieprzemakalne spodnie ze streczem i wiatro- oraz deszczoodporną kurtkę a idąc za ciosem również mięciutki, ciepły polar z kapturem. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bez tych ciuchów zmarzłabym w tej krainie zimna i zmokła. Tak więc jestem wdzięczna koleżance Asi za opiekę. Dzięki niej wyjechałam do Islandii odstawiona jak stróż w Boże Ciało i nie wróciłam chora.
Dzięki ubraniu kupionemu w ostatniej chwili przed wyjazdem nie był mi straszny ani porwisty wiatr, ani deszcz
We Wrocławiu po spotkaniu się z naszym liderem ważyliśmy bagaże i przepakowywaliśmy się. Bagaże podstawowe musieliśmy popakować do wspólnych worów. Ja nie wzięłam żadnego jedzenia na zapas ze względu na skromność miejsca w walizce. I tak 1/3 zajął mi aparat fotograficzny, więc na siebie założyłam polar i kurtkę a na nogi buty górskie, które odtąd trzymały się moich nóg przez tydzień. Oj, ciepło mi w tym było, bo w Polsce upały. Dotąd nie latałam w zasadzie tanimi liniami, więc przy załadowywaniu się na pokład samolotu trochę zdziwiła mnie skromność miejsca na bagaże. Te, które mieliśmy spakowane jako podręczne i tak wylądowały w luku bagażowym.
Po 4 godzinach lotu (siedziałam przy oknie i robiłam trochę zdjęć - aparat wcześniej wyjęłam z walizki i go zdołałam uratować jako bagaż podręczny, zamiast niego wkładając do walizki kurtkę – całkiem dobra zamiana) wylądowaliśmy na lotnisku na Islandii (na zewnątrz temperatura o 20 stopni niższa niż w Polsce)i po długim czekaniu na samochody i wymianę waluty wreszcie wyjechaliśmy do miejsca docelowego. Po drodze zaliczaliśmy pierwsze wrażenia: zielono, mżawka, obrzeża Reykjaviku z niskimi domkami, potem znowu zielono z dużymi połaciami ślicznie kwitnącego łubinu, trochę domków a w górach mgła. Tak około 23-ciej zajechaliśmy do naszego „solistycznego” domu, gdzie się zakwaterowaliśmy i po omówieniu planów na następny dzień dosłownie padliśmy na łóżka. To był długi dzień…
Pejzaż Islandii
Sielsko...
Islandzkie lato cieszy oczy kwitnącymi połaciami łubinu
Następnego dnia wyjechaliśmy po zakupy do pobliskiego (jak na warunki islandzkie) Skogar, zaliczając po drodze różne wodospady. Poruszaliśmy się dwoma samochodami, gdyż do naszej małej grupki dołączyły jeszcze trzy pary sympatycznych młodych ludzi. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, chociaż w pewnym od niego oddaleniu, wśród zielonych łąk u podnóża gór. Pierwszy postój u stóp szarej skały, na zielonej łące przy pasących się owieczkach i małym kamiennym domku krytym darnią, usposobił nas pozytywnie, bowiem tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Islandię. Przespacerowaliśmy się do wodospadu Skogafoss, który spadał z góry szeroką ławą i z dość daleka oblepiał obserwatorów delikatną mgiełką. Podeszliśmy też do góry na brzeg krawędzi wodospadu.
Kościół w Skogar
Domki w Skogar
Ten widok udowodnił nam, że jesteśmy na Islandii ;)
Wodospad Skogafoss
Pozuję na tle wodospadu Skogafoss na dole i niedaleko jego progu
Od górnych kaskad wodospadu prowadzi szlak w góry
Niedaleko tego popularnego wodospadu w sąsiedniej dolince znajduje się niewielki wąwóz, którym nasz lider Kuba poprowadził nas do malowniczego, małego wodospadu Kvernufoss. Wąwóz był oazą spokoju a wyrzeźbione przez wodę skałki kojarzyły mi się z różnymi postaciami zwierzęcymi. Wodospad skrywał za sobą półkę skalną, więc można było schować się za nim. W ogóle było to bardzo urokliwe miejsce. Po zakupach mieliśmy czas na zjedzenie drugiego śniadania na pobliskiej plaży, bowiem w Skogar zbliżyliśmy się do oceanu. Siedząc na plaży, której kolor piasku jest antracytowy, osłonięci pod wiatru głazami, słuchaliśmy szumu fal i oglądaliśmy kawalkadę jeźdźców na małych konikach, jakich na Islandii jest pełno.
Wodospad Kvernufoss skromnie kryje się w wąwozie
Jest uroczy i ma dodatkową atrakcję - można wejść na półkę skalną za spadającą wodą
Bawiło mnie wyszukiwanie w kształtach skałek podobizn różnych postaci. Tu: muminek, żaba walcząca z kobrą i głowa barana
Nasza dzielna czwórka
Szybkie drugie śniadanie na świeżym powietrzu
Często spotykany na Islandii widok
Niedaleko stąd znajduje się słynna czarna wulkaniczna plażę Reynisfjara, gdzie turyści przyjeżdżają, by podziwiać bazaltową jaskinię usytuowaną tuż nad brzegiem oceanu. Niesamowite wrażenia robią 2 groty „wyłożone” bazaltowymi graniastosłupami, przykryte czapą gęstej sieci uskoków skalnych, przedzielonych zielenią traw. Uskoki mają różne kąty nachylenia, robiąc wrażenie jakby wyszły spod kosmicznej wirówki.
Jakież gigantyczne siły musiały tu działać! To niezwykle malownicze miejsce, oblegane przez ludzi pozujących do zdjęć, ale i tak można tu znaleźć trochę wolnego na swobodne fotografowanie – wszak to Islandia. Mały spacerek wzdłuż brzegu morza doprowadził nas do skałek, mnie przypominających mnichów, ale powszechnie nazywanych trollami.
Stąd też widać niewielki półwysep, zwany dawniej przez angielskich żeglarzy Cape Portland a obecnie Dyrhólaey.
Położony w pobliżu miejscowości Vík í Mýrdal, stanowił do 1918 najdalej na południe wysunięty punkt Islandii. Dyrhólaey jest jednym z najlepszych na Islandii miejsc do obserwowania ptaków morskich. W lipcu skały cypla i otaczających go wysepek roją się od nurzyków i mew, nietrudno spotkać maskonury. My widzieliśmy maskonury na skałach nad grotami, ale trudno było im zrobić zdjęcie, gdyż kryły się przed ludźmi.
Po podjechaniu na półwysep weszliśmy na klify i podziwialiśmy z góry kolejne skały: leżącego na wodzie słonia oraz skalne okno. Ze szczytu klifów nostalgicznie ciągnie się rozległy widok na wybrzeże Atlantyku i nie dziwi ciągle działająca latarnia morska.
Czarna Plaża Reynisfjara
Trolle z norweskich podań
Bazaltowa grota na plaży Reynisfjara
Niezwykłe bazaltowe graniastosłupy tworzące wejście do dwóch grot
Ja na słupach
Tu fotografuje się każdy
Półwysep Dyrhólaey widziany z Czarnej Plaży
Islandzkie wybrzeże południowe i Czarna Plaża widziana z Półwyspu Dyrhólaey
Skały półwyspu i latarnia morska
Skalne okno
Skalny słoń i ostrygojad - przedstawiciel licznej gromady ptaków, zamieszkujących półwysep
Na Półwyspie Dyrhólaey było wietrznie
Już byliśmy zachwyceni atrakcjami, a okazało się, że czeka nas jeszcze miły spacer do doliny Sevatlajk wśród zielonych traw i kwitnących łubinów, gdzie u podnóża skał można wykąpać się w basenie z gorącą wodą. Mnie zielona, mętna woda jakoś nie przekonywała do kąpieli, ale przechadzka była ciekawa. W drodze powrotnej podeszliśmy do wodospadu Sejlalandsfoss, którym wody rzeki Seljalandsá spadają z wysokości ok. 60 metrów do głębokiego, zielonego basenu. Tu też można podejść za wodospad i to będąc prawie suchym! Tuż obok kolejny wodospad Gljufrabui, tym razem cieniutki, ale za to skryty w grocie skalnej, do której człowiek skrada się pochylony po kamieniach zanurzonych w zimnej wodzie potoku. Też fajna atrakcja! Między wodospadami idzie się wzdłuż potoku obrośniętego żółtymi jaskrami po łące pełnej rozlicznego kolorowego kwiecia. Wszystko bowiem spieszy się, by zakwitnąć i wydać owoce w czasie krótkiego islandzkiego lata.
Dolina Sevatlajk
Skalna grań
Bazaltowe intarsje
Przekraczamy potok
Kąpiel w gorącym źródle
To była ostatnia tego dnia dolina z wodospadami
Szliśmy do nich wzdłuż potoku ślicznie obrośniętego kwiatami
Wodospady Sejlalandsfoss
Wodna trójeczka a na górze znowu skała zwierzak - tym razem kura :)
Ja przed wodospadem Sejlalandsfoss
A teraz za nim
Wodospad Gljufrabui ukryty wewnątrz stały
Aby zobaczyć wodospad Gljufrabui wchodzi się do groty po kamykach potoku i wychodzi się mokrym...
Ten pełen wrażeń dzień zakończyła obiadokolacja i kąpiel w bani. Dla nas gotowała Bożenka, która nie jest minimalistką, jeśli chodzi o jedzenie. Przyrządziła dla nas dwóch risotto z całego kilograma ryżu… Poczęstowałyśmy moje koleżanki a i tak kończyłyśmy je jeść danie jeszcze dwa dni później…
Dzień III
Powrót do strony głównej o podróżach