baner górny

Moje dzieciństwo

Warszawa 2020

Urodziny

Urodziłam się w sierpniu 1954 r jako zodiakalny lew, chociaż pełnia mego władczo – opiekuńczego charakteru pokazała się dopiero, gdy sama założyłam rodzinę. Na razie byłam długą i chudą istotą z jasnym puszkiem na głowie, wymęczoną długim porodem. Chudą może dlatego, że moja mama bardzo źle znosiła pierwsze 4 miesiące i niewiele wtedy jadła. Główkę miałam też wydłużoną ze względu na to, że wyciągali mnie z mamy szczypcami – poród trwał więcej niż dobę i wycieńczona mama nie miała mnie siły urodzić. Dziś bez wahania zrobiono by mamie cesarskie cięcie, ale wtedy, mimo że mama wybrała najmodniejszy i podobno najnowocześniejszy szpital na Żelaznej, nikt się tam nią nie zajmował. Były to lata boomu dziecięcego – 9 lat po zakończeniu wojny i rok po śmierci Stalina, gdy ludzie już trochę ochłonęli po koszmarze wojennym a stalinowskie kajdany zelżały, więc rodziło się więcej dzieci i w szpitalu było przeludnienie pacjentów. Wszystkie rodzące leżały koło siebie na wielkiej sali i mama tylko słuchała jęków z lewej i w prawej, a położna i lekarz, mijając ją tylko mówili „Jeszcze nie teraz”. Gdy więc nadeszła jej kolej, zupełnie już nie miała siły rodzić, więc zastosowano poród kleszczowy, po którym miałam wydłużoną główkę i ślady po kleszczach widoczne jeszcze jakiś czas.

Moja specyfika - umysł i meandry pamięci

I w tym chyba tkwi przyczyna moich specyficznych zdolności i problemów z pamięcią przez całe życie. Odkształcono mi główkę, naciskając na skroń, gdzie mieści się ośrodek pamięci, zmieniając układ mojego mózgu. Nie fantazjuję! Dowód na to odkryłam kilka lat temu, gdy zaczęłam szukać przyczyn moich problemów z pamięcią u neurologa. Zawsze miałam kłopoty z zapamiętywaniem nazwisk i imion oraz twarzy a także wielu sytuacji, w jakich się znalazłam, za to bez problemów zapamiętywałam wiersze, muzykę oraz wiedzę szkolną (którą do dziś szokuję moich uczniów, gdyż z wielu dziedzin wiem o wiele więcej od nich, mimo, że ja kończyłam szkołę kilkadziesiąt lat temu). Tak naprawdę mam problemy z pamięcią krótką i ginę pod stosem karteczek, na których zapisuję co mam zrobić. Moja mama mająca świetną pamięć prawie do lat 90 swego życia, nie mogła tego zrozumieć:
„-Mówiłam ci wczoraj, abyś mi kupiła biszkopty”.
„-Zapomniałam”.
„Jak można o tym zapomnieć?”

Szkoda mi jest również tego, czego nie pamiętam z mojej przeszłości i odwiedzanych miejsc. Nasz przyjaciółka Lidka wspominała nieraz z moim mężem Stasiem:
„A pamiętacie, jak byliśmy w XX i widzieliśmy YY?’. Ja miałam w miejscu o haśle XX tylko pustkę… Z tego też powodu, czyli problemów w pamięcią epizodyczną, zaczęłam pisać 15 lat temu stronę o naszych podróżach, wiedząc, że gdy czegoś nie zapiszę, to zapomnę.

No więc w końcu, osiągnąwszy 60-tkę poszłam do neurologa. Pani neurolog wysłuchawszy mnie i moich wywodów, stwierdziła: „Demencji pani nie ma na pewno, ale zrobimy badania”.

W czasie badania EEG strasznie się wynudziłam, więc dla rozrywki śpiewałam sobie w głowie różne melodie lub rozwiązywałam zadania matematyczne, wobec tego oczywiście wyniki badania miałam dobre. Ale tomografia pokazała zaskakującą rzecz, która zadziwiła panią neurolog:
„W życiu czegoś takiego nie widziałam!”.
Otóż mój mózg zbudowany jest trochę inaczej, niż przeciętny, gdyż struktury odchodzące od pnia mózgu zakręcają w większym stopniu niż zwykle, bardziej przypominając rogi baranie i ugniatają ośrodek pamięci. Kości czaszki, jako elastyczne u noworodka, wróciły po jakimś czasie po porodzie kleszczowym na swoje miejsce, ale mózg już tak pozostał. Uwięziony między baranimi rogami. W dodatku z ubytkami w części czołowej i skroniowej. I co, żyję? Żyję i to całkiem nieźle. Co więcej jestem (no dobrze, byłam - dopóki nie ubyło mi tych szarych komórek z części czołowej )- bardzo zdolna. Może fakt takiej deformacji mózgu wpływa też na specyfikę mojego myślenia i funkcjonowania ze skłonnością do nadwydajności mentalnej włącznie. Potrafię korzystać zarówno z lewej jak i prawej półkuli mózgowej, przełączając się z jednej na drugą w mgnieniu oka. Jestem więc prawopółkulowa, czyli twórcza z bardzo dobrze działającą lewą, analityczną półkulą mózgową. Albo analityczno - logiczna z ciągotami artystycznymi i dużą kreatywnością. Coś wspaniałego!

Tylko szkoda, że mam te problemy z pamięcią.

Najbliższa rodzina

Ale wróćmy do moich urodzin. Jestem pierwszym dzieckiem Janiny z domu Furmańskiej i Jerzego Trochimczuków, którzy rok wcześniej pobrali się po zaledwie czteromiesięcznej znajomości. Dla mojej mamy, 29-cio letniej wówczas panny „czas już leciał”, jak potem wspominała i mimo dużego powodzenia u mężczyzn (bo była piękna i bardzo towarzyska) jakoś męża nie było widać. Kiedy więc poznała dobrego, cichego chłopaka, który był do tego bardzo przystojny i zakochał się w niej bez pamięci, nie odmówiła, gdy poprosił ją o rękę. Dla mojego ojca, który po zrobieniu matury w „handlówce” i skończeniu Podchorążówki zaczynał wtedy karierę urzędniczą na kierowniczym stanowisku w Centrali Handlu Towarami, ale pochodził z biednej rodziny, ta piękna panna, mieszkająca u profesorskiej pary (siostra mamy, Lusia, wyszła za Jana Kordaszewskiego, profesora ekonomii) zdawała się być gwiazdką z nieba. Ja urodziłam się w rok po ślubie, który rodzice urządzili w rodzinnej miejscowości mojej mamy, w Przecławiu.

Janka Trochimczuk          Jerzy Trochimczuk
Moi rodzice - Janka z domu Furmańska i Jurek Trochimczuk - obydwoje byli piękni, wiec nic dziwnego, że się w sobie tak szybko zakochali

W listach ze szpitala mama pisala tacie, że najbardziej cieszyła się z kształtu mojego noska. Był prościutki, co dla mojej mamy, która była śliczna, ale miała kompleks na punkcie swojego z lekka zadartego nosa, było bardzo ważne. Miałam ten prosty nosek dosyć długo, ale potem mi się zgarbił i przez większość mojego życia ja z kolei mam na jego punkcie kompleks, gdyż z profilu wyglądam (według mnie), jak wiedźma... Tak więc historia lubi się powtarzać - teraz ja bardzo się cieszę, że moja córka ma idealnie prosty nos...
Gdy miałam 6 tygodni mama zawiozła mnie do Przecławia do swojej rodziny, gdyż w niedużym mieszkaniu pana profesora nie było miejsca dla płaczącego niemowlaka Tata robił w tym czasie remont w małym mieszkanku na warszawskim Żoliborzu, które rodzice sobie przysposobili. Tata dobrze wtedy zarabiał, więc stać go było na wysłanie żony z niemowlakiem samolotem do Rzeszowa a potem taksówką do Przecławia.

Mama wniosła mnie zamakutaną w becik do pokoju swoich rodziców i pokazała mnie im i siostrze Ali, mówiąc:
„Patrzcie, takie toto jest”.
Byłam jedynym dzieckiem w rodzinie w Polsce, bo mamy siostry były bezdzietne a brat Adam mieszkał ze swą rodziną (żoną Mary i dziećmi Jurkiem, Ryśkiem i Tereską) w Anglii (w tamtych czasach trudnej do odwiedzenia), a więc pierwszą wnuczką dziadków Furmańskich, którą mogli zobaczyć na własne oczy. Moja druga babcia Franciszka – mama taty - zmarła na serce w szpitalu miesiąc po moich urodzinach i mnie nie widziała, zaś mój drugi dziadek Stanisław Trochimczuk zamordowany został w czasie okupacji na Pawiaku przez gestapo .

ja z mamą w Przecławiu   ja w beciku   Ania 1 miesiąc
Ja z mamą w Przecławiu - becik uszyła mi babcia Józia

Józefa Furmańska   Władysław Furmański   Franciszka Trochimczuk
Moja babcia Józia Furmańska z domu Kordzińska, dziadek Władysław - rodzice mojej mamy - ze mną na podwórku w Przecławiu (1955 r.).
Moja babcia Franciszka Trochimczuk z domu Sulima, mama taty, zmarła tuż po moich narodzinach (1954 r.)

Jasia i Kordaszewscy       Jurek i Stefan Trochimczukowie
Ciocia Lusia, siostra mamy, z mężem Jankiem Kordaszewskim oraz Jasią (moją przyszłą mamą) i Żanetką na świeżo odbudowanym moście Poniatowskiego w 1952 roku; obok mój przyszły tata z bratem Stefanem w 1950 r. (Jurek po prawej)

Nic dziwnego, że stałam się oczkiem w głowie całej rodziny. Ciotki traktowały mnie i moją urodzoną 4,5 roku później siostrę, jak własne córki. Dziadek Władysław, bardzo surowy dla własnych dzieci, uwielbiał mnie i chwalił się mną przed sąsiadami. Gdy miałam dwa lata, podobno ładnie już mówiłam wierszyki i tańczyłam, gdy dziadek przygrywał mi na grzebieniu. Niestety dziadek wkrótce zmarł i babcia Józia została sama.

Tak jak w czasie porodu, również przez kilka pierwszych miesięcy życia dawałam mamie popalić. Miałam kolkę i płakałam nocami, dopóki jedna z sąsiadek nie poradziła mamie: „Koperku jej zaparzcie.” Zaparzyli i przestalam płakać.

Zielony Żoliborz

Na zimę wróciłyśmy do Warszawy. Rodzice zamieszkali w zabytkowej willowej okolicy na ulicy Czarnieckiego na tyłach Cytadeli i tam mama chodziła ze mną na spacery, wożąc mnie w żółtej „karecie”. Mieszkanie było małe, zaledwie pokój z blatem kuchennym, ale za to z tarasem i kawałkiem ogródka. Ciasnota odbiła się na mnie, bo gdy miałam około pół roku, ściągnęłam sobie na rękę wrzącą kaszkę, którą mam gotowała na kuchence elektrycznej tuż obok wózka. Nie pozostał mi po tym oparzeniu żaden ślad, ale długo mama obwiniała się o ten wypadek. Piętro wyżej mieszkali państwo Skalscy, którzy nie mając własnych dzieci trochę rodzicom matkowali i stali się ich przyjaciółmi, mimo dużej różnicy wieku.

dom na Czarnieckego    Cytadela
To chyba w tym domu rodzice mieli mieszkanie, gdyż mama wspominała, że mieliśmy swój taras, na którym ja sypiałam w wózeczku; obok Forty Cytadeli

z ciociami          Kordaszewscy
I zdjęcie: ja z siostrami mamy Alą i Lusią, II zdjęcie: z mamą i z wujkami Kordaszewskimi, gdy miałam rok (1955)

Jasia na rynku Starego Miasta      Jasia przed Barbakanem
Jasia z karetą, w której ja śpię, na spacerze na Starym Mieście (1955)

Ochrzczona zostałam w kaplicy Jana Kantego, blisko mieszkania rodziców. Rodzicami chrzestnymi zostali ciocia Lusia Kordaszewska i Artur Kaczyński, przyjaciel taty ze szkoły, z wykształcenia chirurg stomatolog. Artur był wojennym sierotą, wychowanym przez mą babcię Franciszkę, która po starcie męża, zabitego na Pawiaku w 1942 r., mając sama czwórkę dzieci, przyhołubiła jeszcze Artura. Bardzo lubiłam wujka Artura, był wesoły i zabawnie ruszał uszami. Niestety na skutek niesnasek w szpitalu w Krakowie, w którym pracował, wujek zdecydował się na wyjazd z rodziną do Kanady, gdzie otworzył prywatny gabinet dentystyczny i po kilku latach przestał się z nami kontaktować.

Helena Kordaszewska          Artur Kaczyński
Moi rodzice chrzestni: Helena Kordaszewska (ze swym ukochanym pieskiem Żanetką) i Artur Kaczyński

po chrzcie Ani    chrzest Ani
Po uroczystości mojego chrztu. Jestem z mamą i momi rodzicami chrzestnymi: ciocią Lusią i wujkiem Arturem

Pierwsze kroki stawiałam na łące Szkotni w Przecławiu i w Warszawie na Cytadeli, gdzie też jeździłam zimą na saneczkach po pięknym parku z górkami, będącymi pozostałościami po carskich fortach, porośniętych teraz wspaniałymi świerkami (obecny park Żeromskiego).

na Cytadeli    na Cytadeli    Ania z tatą na Cytadeli
Zimowe spacery na Cytadeli - rodzice mieszkali tuż obok - ja miałam wtedy 1,5 roku (1956 r.)

Ania z mamą Jasią      Ania radosna
W parku Żeromskiego - w tle widać tramwaj, jadący ulicą Mickiewicza (1956 r.)

Ania z mamą na Cytadeli    Ania z mamą na Cytadeli    Ania z mamą na Cytadeli
Też na Cytadeli, ale już rok później - mam tu 2.5 roku. Mama jest w swoim futrze z rudych norek, które nosiła przez kilkadziesiąt lat

Ania z mamą      Ania leniuszek
Radosna Ania z piękną mamą (1957)

Ania z tatą      Ania z tatą na Cytadeli
A tu ja w wieku 2,5 lat z tatą (1957)

Ania z mamą      Ania z mamą
Ulubione miejsce spacerowe po wałach fortu i murku przy schodkach

Gdy miałam 2 lata rodzice kupili mieszkanie na Alei Wojska Polskiego w nowo wybudowanym bloku. Dom postawiła spółdzielnia mieszkaniowa „Syrena” dla pracowników Centrali Handlu Towarami i można było wykupić mieszkanie na własność, co rodzice uczynili. Mieli do wyboru to mieszkanie z jednym pokojem i dużą kuchnią lub dwupokojowe w Śródmieściu, ale zdecydowali się na mniejsze, gdyż mama nie chciała mieszkać w centrum. Podobało jej się na zielonym Żoliborzu.

dom
Dom, w którym mieszkałam przez 24 lata

z wujkami Kordaszewskimi     z wujkami przed naszym domem
Przed naszych świeżo zbudowanym domem z Lusią, Jankiem i mamą (1956 r)

z wujkiem Arturem    1956-powstaje-Aleja-Wojska-Polskiego    Ania z sankami
W 1956 roku przed naszym nowym domem z wujkiem Arturem na powstającej Alei Wojska Polskiego
III zdjęcie - już tu mieszkamy na czwartym piętrze (1957 r)

ogródek zabaw
Ogródek Jordanowski przy ulicy Felińskiego, w którym się często bawiłam. Z tej górki zjeżdżałam na sankach

Ania w ogródku Jordanowskim        Ania na zjeżdżalni
W tymże ogródku zimą w wieku 2,5 lat

Było tu bardzo ładnie i spokojnie. Aleja Wojska Polskiego obsadzona została szeregami klonów, których korony widziałam z góry siedząc na balkonie na 4-tym piętrze. Przedwojenne uliczki Żoliborza Urzędniczego z obdrapanymi domkami, w których mieszkali biedni ludzie, sukcesywnie były wykupywane przez ludzi kultury i przywracane do dawnej świetności, kryjąc pod czerwonymi dachówkami spadzistych, mansardowych dachów urocze wnętrza. Przedwojenne duże wille w stylu lat trzydziestych kryły swą prywatność za bujnymi krzakami i też tworzyły specyficzny nastrój tej dzielnicy. Lubiłyśmy chodzić z mamą wiosną i zaglądać do ogródków, aby odszukać śladów budzącej się przyrody. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mieszkali tu artyści – Maryla Rodowicz, Kalina Jędrusik ze swym mężem Stanisławem Dygatem, znani reżyserzy i Czesław Niemen, którego dom bezpośrednio przylegał do naszego podwórka. (Raz przechodziłam koło Niemena, gdy wysiadał ze swojego sportowego, czerwonego auta, ale go nie poznałam, gdyż….nie miał peruki, za to bywałam na jego koncertach w kościele św. Stanisława Kostki w stanie wojennym a jego córki brały I Komunię razem z moją córką chrzestną Alą).

Aleja Wojska Polskiego
Aleja Wojska Polskiego. Parę lat temu wielka wichura zrobiła czystkę wśród starych klonów, na szczęście zasadzono nowe, ale muszą jeszcze urosnąć, aby sprawiać wrażenie parku, jak ich poprzednicy

Żoliborz Oficerski
Urocze domy Żoliborza Urzędniczego

dom Żoliborz Oficerski
W jednym z tych domów, sąsiedującym z podwórkiem mojego domu, mieszkał Czesław Niemen

plac Henkla
Plac Henkla

przedwojenna willa
Przedwojenne wille - ulica Niegolewskiego

willa
Ulica Niegolewskiego - tu mieszkała Maryla Rodowicz

willa 2

dom Żoliborz
Przedwojenny dom żoliborski

Na spacery chodziłyśmy na Cytadelę, gdzie pięknie kwitły krzewy a zielone wierzby płaczące cudnie kontrastowały z czerwienią murów twierdzy. Gdy byłam mała, często bawiłam się w Ogródku Jordanowskim przed kościołem św. Stanisława Kostki.

Pamiętam, jak budowane były bloki po drugiej stronie Alei i po zaludnieniu ich chodziłam tam bawić się na przyrządach gimnastycznych, gdyż na naszym wybetonowanym podwórku była tylko piaskownica i trzepak, na którym wykonywałam różne niezbyt skomplikowane akrobacje. Zanim jeszcze wybudowano te domy, chodziłyśmy tam z mamą do bzowego zagajnika posłuchać wiosną słowików i pooglądać pociągi, które dojeżdżały do Dworca Gdańskiego. Pod dużym drzewem, które jeszcze chyba stoi do dziś, pochowałyśmy z siostrą Iwonką nasze pierwsze zwierzątka - chomika i świnkę morską.

osiedle
Osiedle wybudowane w latch sześćdziesiątych, za nim są tory prowadzące do Dworca Gdańskiego

Pamiętam również długie spacery na Chomiczówkę, która była jaszcze wtedy wsią. Akurat wytyczano ulicę Broniewskiego, więc najpierw szłyśmy z mamą koło palików, wyznaczających przyszłą szosę i hałasujących maszyn a potem gruntową drogą do miejsca, gdzie rósł ładny zagajnik, zrywając niezapominajki, porastające brzegi potoku. Przy zagajniku stał drewniany domek – teraz ten zagajnik to Park Olszyna i niedaleko niego ma mieszkanie moja córka Asia, a na Sadach Żoliborskich, które były budowane nieco później, mieszka syn Staś. Skąd mogłyśmy wtedy przypuszczać - ja i moja mama - że za 60 lat będą tam mieszkać moje dzieci, a jej wnuki…

Na Żoliborzu czuję się ciągle jak w domu, chociaż od 20 lat mieszkam już w innej dzielnicy.

Gdy mam czas, łażę ulicami Żoliborza, wspominając: tu mieszkałam, tu chodziłam do szkoły, tu, do Domu Kultury na Żoliborzu chodziłam na zajęcia artystyczne a potem do biblioteki, a tu był sklep z nabiałem a tu papiernik, gdzie kupowało się naklejki z kolekcją kolorowych motyli. Przed tym sklepem w początkach lat osiemdziesiątych wystawała moja mama w nocnych kolejkach, aby kupić dla mnie i mojego synka mięsko na kartki, bo trzeba było pilnować miejsca na liście społecznej w kolejce do mięsnego, aby nie przepadło.

szkoła podstawowa
Moja szkoła podstawowa

dom kultury na Próchnika
Dom Kultury na Próchnika - tu chodziłam do biblioteki

dom kultury na Żoliborzu
a tu na zajęcia artystyczne

Tu na chodniku, naprzeciwko Hali Marymonckiej, stałam w czasie stanu wojennego z małym Stasiem w wózeczku, obserwując jak studenci Wyższej Szkoły Pożarnictwa strajkują, powiewając z okien biało-czerwonymi flagami i śpiewając hymn Polski – a potem nadlatuje helikopter a dołem otaczają szkołę samochody zomowców i szturmują mury szkoły. A nam, osobom obserwującym to, toczyły się łzy po policzkach…

szkoła pożarnicza
Szkoła Pożarnicza - stąd obserwowalam desant zomowców na budynek

Zaś w kościele św. Stanisława Kostki (z którego rodu pochodzi moja teściowa), gdzie przez kilkanaście lat uczestniczyłam w nabożeństwach, podziwiając wysoką nawę, pokrytą tablicami ku pamięci poległych w różnych stronach świata parafian i wyniosłe kolumny prezbiterium, trzymające nad ołtarzem złoty baldachim, siadywaliśmy z mamą na balkonie, skąd można było obserwować odprawianie nabożeństwa - bardzo to poruszało moją wyobraźnię. Przed kościołem, jako mała dziewczynka, sypałam kwiatki w czasie procesji na Boże Ciało. Tu brałam I Komunię Św. i ślub, aby kilka lat później uczestniczyć we Mszy za Ojczyznę, odprawianej przez księdza Jerzego Popiełuszkę.
To były czasy… Niezapomniane, mimo mojej słabej pamięci…

kościół sw Stanisława Kostki    kościół na Żoliborzu
Kościół św Stanisława Kostki - moja parafia w latach młodości

procesja        dzwon
Na tej ulicy (Felińskiego) sypałyśmy kwiatki w czasie procesji Bożego Ciała - tu na zdjęciu jest Iwonka. Dzwon miał byc powieszony na jednej z wież, ale jak widać się tego nie doczekał -to on bił w czasie procesji, która szła ulicami Żoliborza



rotunda kościoła        Kościół Kostki
Tu miałam I Komunię św. i brałam ślub ze Stasiem w 1980 roku, wżeniając się w rodzinę, która miała przodków pochodzących od rodziny patrona tej świątyni - (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam...)

kościół na Żoliborzu
Tak samo, jak nie wiedziałam, uczestnicząc we Mszy za Ojczyznę, odprawianej przez księdza Jerzego Popiełuszkę w 1982 roku, że za Jego przyczyną mój kościół stanie się słynny w całej Polsce i będzie miejscem pielgrzymek

Wczesne dzieciństwo

Ale wróćmy do mojego wczesnego dzieciństwa.
Jakim byłam dzieckiem? Podobno grzecznym, spokojnym, małomównym i smutnym. Tak mnie wspominała mama. Musiałam chyba też być mało bystra, gdyż tata nazywał mnie Gapcią. Tata, jak przystało na większość ojców w tamtych czasach, nie przewijał mnie chyba nigdy i nie karmił, ale bawił się ze mną. Wbrew przezwisku Gapcia był ze mnie dumny. Mama mówiła do mnie inaczej: Anulka, Anusia a czasem „Moja Żabko, moja Myszko, moja Konwalijko” … Ślicznie…

Ania roczna z tatą    Ania dwuletnia z tatą    Ania  trzyletnia z tatą
Tata ze swoją Gapcią (I zdjęcie -mam 1 rok; II - 2 lata; III - 3 lata)

Ania roczna z tatą    Ania dwuletnia z tatą    Ania  trzyletnia z tatą
Mama ze swoją dwuletnią Żabką, Myszką, Konwalijką (1956 r)

Ania ogrodniczka          Ania  biegnie
Mama z trzyletnią Anią (1957 r)

Byłam wielkim niejadkiem i przysparzałam tym mamie dużo kłopotu. Tłumaczyć mnie może fakt, że byłam chorowita i mając problemy z układem trawiennym często miewałam boleści brzuszka. W końcu badanie wykazało, że mam w wątrobie lamblie i one chyba uszkodziły mi ten organ, bo potem przez całe życie miałam z wątrobą problemy. Poza tym miałam niewiele włosów i były one słabe. Moja mama zachwycała wszystkich swymi wspaniałymi, kręconymi w naturalny sposób włosami i chciała, abym moje "piórka" też się poprawiły i w celu ich wzmocnienia nawilżała mi głowę olejem rycynowym. Badzo tego podobno nie lubiłam, bo potem trzeba było długo ten olej zmywać - ale pomogło. Potem miałam takie mocne i gęste włosy, że fryzjerki je podziwiały jeszcze, gdy w wieku 60 lat połowę ich mi już ubyło na skutek kuracji amigdaliną, jaką sobie zaserwowałam celem zmniejszenia guzków tarczycowych.

moja mama w wieku 17 lat      Janina Furmańska - 19 lat
Takie włosy miała moja mama w wieku 17 i 19 lat

Mama, osoba bardzo towarzyska, próbowała swoją nieśmiałą córeczkę socjalizować i zapisywała mnie na różne zajęcia, częściowo zaspokajając też swoje potrzeby natury artystycznej, zachłyśnięta możliwościami, jakie daje duże miasto. Chodziłam więc na rytmikę, tańce ludowe, a w czasach szkolnych na zajęcia plastyczne (gdzie robiliśmy kukiełki, którymi potem graliśmy przedstawienia), warsztaty teatralne, naukę gry na mandolinie, na której grała mama w młodości. Niezbyt mnie to ośmieliło, za to te zajęcia wzmocniły chyba u mnie zasoby kreatywności, tak wyraźne w moim późniejszym życiu.

Ania - 4 lata    Ania z kokardą    Ania w płaszczyku
Ja w wieku 4 lat - gdy jeszcze miałam mało włosków, mama często ubierała mnie w kokardy

Ania krakowianka        Ania krakowianka z tatą
Ja w stroju krakowskim uszytym przez mamę (być może na jakieś występy taneczne) i z przystojnym tatą na Cytadeli (1959 r - mam 5 lat)

O ile z dziećmi w Przecławiu bawiłam się świetnie, o tyle w Warszawie nie mogłam jakoś złapać z nimi kontaktu, ale chyba było to dla mnie istotne, skoro w wieku 3,5 lat po powrocie z podwórka wyłam:
„Ja ciem do dzieci!!!”
tak często, że mama, która nie planowała już żadnego dziecka, postanowiła jednak dać Ani rodzeństwo, aby Ania miała się z kim bawić na całe życie.

I tak w wieku 4,5 lat pojawiła się w moim życiu siostra, którą rodzice nazwali Iwonka, zgodnie z moim życzeniem. Gdy mama była jeszcze w szpitalu, chodziliśmy pod jego budynek (po doświadczeniach ze mną mama nie chciała już rodzić na Żelaznej i był to szpital na Solcu), aby popatrzeć na mamę, która machała nam z okna. Było duży mróz – styczeń, a dawniej zimy bywały mroźne – ale dzielnie stałam, aby popatrzeć na mamę. A ona bardzo tęskniła za mną i najchętniej uciekłaby ze szpitala do mnie, nawet bez Iwonki, jak mi potem mówiła. Ale to Iwonka okazała się później być wymarzoną córeczką mamusi. Mama bardzo mnie kochała, ale to w młodszej córce znalazła bratnią duszę – miały podobne charaktery i temperamenty i wreszcie mama miała się z kim nagadać. Pusia (bo tak ją nazywaliśmy w dzieciństwie) wdała się urodą w mamę i wyskoczyła na świat szybko, nie męcząc mamy. Miała gęstą, czarną czuprynę i nie trzeba było się też męczyć z olejem rycynowym. Poza alergią, nie chorowała. I jeszcze do tego moja siostra świetnie jadła, nie siedziała przy lekcjach cały dzień i w ogóle nie była kłopotliwa.
I to z Iwonką mama spędziła całe swe późniejsze życie, gdyż mieszkały razem, troszcząc się o siebie wzajemnie, aż do mamy śmierci 6 lat temu.

Kiedy mama była w szpitalu, zajmował się mną tata i codziennie jedliśmy na obiad frytki – podobno byłam zachwycona. Ze szpitala mama przyniosła mały tłumoczek, z którego wystawała czarna główka. Mama rozpakowała tłumoczek i powiedziała:
„-Aniu, to jest twoja siostrzyczka, będziesz się z nią bawiła”.
„-Jaka ona malutka, jak mogę się z nią bawić?”
„-Za kilka lat nie tylko będziecie się bawiły, ale też biły”.

No i przepowiedziała…

(Podobnie zareagował 22 lata później mój syn Staś na widok siostry: „Jaka ona malutka – rączki tycie, nóżki tycie”).

moja siostra Iwonka    chrzest Iwony    Ania z Pusią
Moja siostra Iwonka, powołana do życia, aby Ania się nie nudziła...
W środku Iwonka po chrzcie z ciotkami Alą (mama chrzestną) i Lusią.

Bawiłam się z siostrą, ale też kłóciłyśmy się, gdyż była między nami taka różnica wieku, że ja w pewnym momencie zaczęłam dorastać i przeszkadzało mi dziecko, plączące się za mną. A Iwonka mnie uwielbiała i koniecznie chciała robić to, co starsza siostra. Jednego razu o mało co nie skończyło się to tragicznie, gdyż ja uciekając przed Iwoną zatrzasnęłam drzwi pokojowe przed jej nosem a ona nie zdążyła wyhamować i przeleciała z impetem prze szybę, zawisnąwszy na strzępach rozbitego szkła. Byłyśmy wtedy już duże, rodziców nie było w domu i co ja przeżyłam, wyciągając ją z tej pułapki tak, aby jej nie poranić więcej… A potem myłam ją w wannie z krwi i przyklejałam jej na brzuchu plastry.

Zabawy

Ale gdy już się bawiłyśmy razem, robiłyśmy to zgodnie. Miałyśmy, jak na tamte czasy, dużo zabawek. Moją pierwszą lalką był Kasia, którą ciocia Lusia i wujek Janek przywieźli z jednego ze swych wyjazdów zagranicznych (bodajże z ZSRR). Kasia była wysoka na jakieś 80 cm, sama stała i była ładnie ubrana - jak dziecko. W wieku przedszkolnym często bawiłyśmy się z Iwonką w dom, gotując na „prawdziwej” kuchence, którą przysłała nam z Anglii ciocia Marysia, szwajcarska żona wujka Adama, brata mamy, który wyemigrował z Polski dn.17 września 1939 r. i już nie wrócił. Kuchenka posiadała kostki, nasączone jakimś środkiem, które „paliły się”. Miałyśmy też zestaw „Mały lekarz”. Z Anglii dostawałyśmy wiele zabawek, które były niedostępne w biednej, ograbionej i zniszczonej wojną Polsce, jak biało – czerwone klocki – pierwowzór Lego, maszynę do szycia, która naprawdę szyła, gdy kręciło się korbką, chociaż tylko jednym ściegiem – próbowałam na niej swoich sił w szyciu ubranek dla lalek. Już w podstawówce utkałam swój pierwszy kilim na mini warsztacie tkackim, otrzymanym w prezencie od mamy (pierwszy tamborek do haftowania kupiłam już sobie sama w liceum). Tak stawiałam swoje pierwsze kroki w rękodziele, które stało się moją pasją na całe życie. Ostatnimi zabawkami, przysłanymi nam przez ciocię Marysię były puzzle z psami, które bardzo lubiłam układać oraz śliczne lalki. Będąc już w liceum dostałam lalkę - panienkę w pięknej sukience, kapeluszu i szpilkach, którą nazwałam Mary a Iwona dostała lalkę- dziecko. Poza zabawkami ciocia Marysia przysyłała nam przez całe lata sukienki, swetry, rajstopy i lakierki, jakich nie można było wtedy uświadczyć w Polsce. Robiła to, mimo, że u nich też się nie przelewało – mieli 5 dzieci a wujek pracował na 2 etaty, aby zarobić na swoją rodzinę. Za to, że ciocia, będąc przecież Szwajcarką, tak pomagała polskiej rodzinie swego męża, nie widząc nas w ogóle na oczy, należy Jej się wielki szacunek.
Wujek z koei przysyłał nam podręczniki do nauki angielskiego z biblioteki uniwersyteckiej.

Ania z lalką           Ania z Kasią
Ania trzyletnia z lalką porcelanową Kasią (1957)

Ania z lalką           lala Mary
Kasię dostałam w wieku lat 2 a lalkę Mary w wieku lat 15. Mary ubrana była w czerwoną, letnią sukienkę, kapelusik i szpilki, ale potem uszyłam jej z kawałka serwety białą sukienkę

Z Iwonką bawiłyśmy się nie tylko lalkami. Obydwie lubiłyśmy zabawy w mamę i córkę, w której role starszeństwa się odwracały – ona była mamą a ja małą córeczką Asią (tak, już wtedy wybrałam, że moja córka będzie miała na imię Asia).

Dużo czasu spędzałyśmy na dworze. Gdy miałam 6 lat sama wychodziłam na podwórko, mając potem jeszcze pod opieką młodszą siostrę. Bawiłyśmy się w piaskownicy, ćwiczyłyśmy na trzepaku i skakance, grałyśmy w piłkę i klasy. Myślę, że wtedy czuwała nad nami jakaś mama, siedząca ze swoim dzieckiem na ławeczce przy piaskownicy a pozostałe mamy doglądały nas z okien swoich mieszkań, ale my byliśmy w tych zabawach całkiem swobodni i pozwalaliśmy sobie czasem na różne ryzykowne wyskoki, byleby nie opuszczać ogrodzonego podwórka – to był zabronione. Gdy zebrało się więcej dzieci, wędrowaliśmy piwnicami domu od jednej klatki do drugiej pełni emocji, że możemy spotkać duchy lub bazyliszka (w końcu to legenda warszawska).

Tak samo pobudzał moją wyobraźnie strych naszej 4-ro piętrowej kamienicy. Mama raz w miesiącu robiła pranie w ogólnodostępnej pralni, która mieściła się tuż nad naszym mieszkaniem. To była praca na cały dzień, ale dla mnie atrakcja. Mama gotowała wodę na wielkiej węglowej kuchni, gdzie płonął żywy ogień i trzeba było dosypywać węgla i wlewała ją do naszej pralki Frani. Potem należało odczekać, aż Frania wypełniona kolejnymi partiami materiałów, posypanych wiórkami szarego mydła, wyskrobanego z dużej bryły, upierze rzeczy i wtedy wyżymało się je przez wyżymaczkę, kręcąc korbką. Następnie płukało w dwóch ogromnych kamiennych wannach, potem białe rzeczy płukało się jeszcze w wodzie z domieszką niebieskiej farbki a serwety i pościel krochmaliło (krochmal mama gotowała na kuchni z mąki ziemniaczanej). Dopiero tak uprane rzeczy wyżymało się jeszcze raz i wkładało do blaszanych wanien. Potem już tylko należało powyciągać pościel i obrusy tak, aby nabrały właściwego kształtu – robiłam to razem z mamą, ciągnąc mocno za rogi materiałów i nadchodziła pora wieszania – moja ulubiona. Szłyśmy z mamą labiryntami wąskich przejść do kolejnych dwóch sal, gdzie były zainstalowane stalowe linki, na których wieszało się uprane rzeczy. Ja pomagałam mamie przy krochmaleniu, wyżymaniu i rozciąganiu, a resztę czasu spędzałam sama w tych pustych salach, patrząc przez małe okienka poddachowe na Warszawę i podglądając gniazdujące tam gołębie. Lubiłam dni prania, ale dla mojej mamy było okres ciężkiej pracy, po której była wykończona, chociaż i tak wspominała, jak kiedyś prało się na tarach, chwaląc to, że wymyślono pralki elektryczne.

Ania 5 lat           Ania z mamą - 1059
Ja pięcioletnia z mamą (1959)

Wracając do zabawek, to lubiłam się bawić guzikami, których mieliśmy w domu mnóstwo i żaden z nich się nie powtarzał. Tata dostał jakieś próbki od jednego z ich producentów (był w końcu kierownikiem w Centrali Handlu Towarami i miał kontakty z tak zwanymi prywaciarzami). Najładniejsze dla mnie były małe, perłowe guziczki wykończone na brzegach delikatnymi wzorkami, przyszyte do tekturowej podkładki według kolorów w odcieniach od bieli do czerni. Mama pozwalała mi się bawić guzikami, gdy byłam chora i musiałam leżeć w łóżku.
Chorowałam w dzieciństwie często i na ogół były to przeziębienia i anginy, przechodziłam też kilka typowych chorób wieku dziecięcego – świnkę, różyczkę, ospę wietrzna i chyba szkarlatynę. Przechodziłam je, jak większość dzieci tamtych czasów. wcześnie i bez powikłań i nie byłam truta szczepionkami a w dodatku przechorowanie ich dawało odporność na całe życie (czego nie dają współczesne szczepionki). Natomiast anginy przechodziłam ciężko z powodu wysokiej gorączki, chociaż leczono je skutecznie zastrzykami z penicyliny. Leżałam zwykle w pokoju na tapczanie rodziców a w głowie huczały mi dzwony i słyszałam głosy, mając wrażenie, że za drzwiami do pokoju czai się coś strasznego – patrzyłam na klamkę ze zgrozą, czy się nie poruszy i czy nie wejdzie do mnie potwór. Chyby wtedy wołałam mamę i wchodziła z kompresem chłodzącym na głowę.

Wakacje

ja na nartach Wakacje spędzaliśmy głównie w Przecławiu u rodziny mamy, ale też w Zakopanem, gdzie mieszkaliśmy u mamy przyjaciółki Tali Żupańskiej na ul Sienkiewicza, dzięki czemu mogłyśmy z Iwonką stawiać pierwsze kroki na górskich łąkach a potem zwiedzać tatrzańskie doliny razem z Talą i jej córką Dorotką. W Zakopanym właśnie doznałam pierwszej kontuzji, gdy miałam 2,5 roku - wyrwałam się tacie na oblodzonej zakopiańskiej ulicy i wyskoczyłam na drogę a tata pociągnął mnie mocno na pobocze i ... złamał mi rękę. Podobno wzbudziłam sensację wśród połamanych narciarzy w zasłużonym zakopiańskim szpitalu.

Gdy miałam 7 lat rodzice wywieźli zimą mnie i trzyletnią Iwonkę na 3 tygodnie do Bukowiny. Zamieszkaliśmy w góralskiej, drewnianej chacie, w której gaździna raz dziennie paliła w piecu. Ponieważ panowały dwudziestostopniowe mrozy, chodziłyśmy na spacery do pobliskiego zagajnika zbierać świerkowe szyszki, które mama dorzucała potem do pieca. Tata wyjeżdżał na całe dnie na narty na Kasprowy Wierch a my spędzałyśmy dnie na spacerach.
     W Bukowinie uczyłam się jeździć na nartach. Raz było to powodem dużych emocji, kiedy prosto z oślej łączki postanowiłam zjechać do naszej chaty drogą. Droga ogrodzona była wielkimi wałami ze śniegu, takimi na metr (drzewiej to bywały zimy, mocium panie!) a ja nie umiałam jeszcze skręcać i zatrzymywać się. I tak zjeżdżałam po pochyłej drodze z lekka płużąc aż zatrzymałam się pod nogami końskimi, siadając na pupę, gdyż inaczej nie potrafiłam. Do dziś pamiętam ten brzuch koński zawieszony nade mną. Na szczęście konie ciągnęły pod górkę ciężkie sanie i nie miały ochoty brykać. .

     W każdym razie, być może to na skutek tego wydarzenia, zdecydowanie bardziej wolę chodzić po górach, niż jeździć na nartach - tak naprawdę nigdy tej sztuki nie opanowałam należycie, mimo późniejszych wieloletnich starań mojej córki, aby mnie tego nauczyć.

Zakopane - z mamą i bacą  na Kalatówkach 
1956 - z mamą w Zakopanym w wieku 2,5 lat

na Bukowinie      ja na Bukowinie
1962 - na Bukowinie z mama, tata i małą Iwonką

Tatry     na Krupowkach
1962 - zabawa w potoku oraz ja z siostrą i misiem na Krupówkach;

 w Dolinie Kościeliskiej
1962 - z mamą, ciocia Talą, Dorotką i Iwonką w Dolinie Kościeliskiej; Ja - 7 lat, Iwonka -2 lata

Moja druga specyfika - wyobraźnia i sny

Zawsze miałam świetną wyobraźnię i na ogół służyła mi dobrze, chociaż w wieku szkolnym niejedną godzinę spędziłam „nad lekcjami”, udając, że je robię a tak naprawdę snując marzenia. Wymyślałam całe fabuły z różnymi przygodami i mogłabym napisać niejedną książkę, gdyby nie to, że nie cierpiałam pisać i każde dłuższe wypowiedzi sprawiały mi trudność (pisanie wypracowań szkolnych, to była droga przez mękę – dopiero w 7-mej klasie nauczycielka zaproponowała mi pisanie pamiętnika i tak się rozpisałam w ciągu kilku lat szkolnych, że efekt widoczny jest dziś w postaci kilkudziesięciu stron internetowych - jest to też dowód na to, że przy dużej determinacji wszystkiego się można nauczyć).

W marzeniach nie miałam żadnych ograniczeń – mój wewnętrzny świat posiadał barwy, zapachy, dźwięki tak realistyczne, że czasem wydał mi się bardziej prawdziwy od rzeczywistego – a na pewno ciekawszy. Potrafiłam snuć historie jak scenariusze seriali telewizyjnych, a czasem dalszy ciąg przygód pojawiał się w moich snach.

Miałam kilka powtarzających się snów.
Jeden był to horror, po którym budziłam się z trwogą: szłam przez ciemny las z tatą a za nami skradały się wilki. Uciekaliśmy przed nimi i znajdowaliśmy schronienie w małej chatce w lesie. Ale wilki dobijały się do nas i drapały drzwi. Budziłam się ze strachu. Ciekawe było to, że po paru latach powtórek tego snu mój mózg podpowiadał mi „Tam przecież będzie chatka, w której się schronimy…”

Drugi sen zaczynał się również jak horror: szłam w jakimś zamku przez amfiladę pięknych, bogatych sal. Dookoła było pusto, jakiś wiedziałam, że wszyscy mieszkańcy zamku, poza mną, już nie żyją. Szłam szybko a za mną narastał tupot nóg i dźwięk stalowych zbrój. Dochodziłam do tarasu i stawałam na jego balustradzie. Bałam się, ale widziałam już zbliżające się postacie napastników. I wtedy skakałam w dół. Leciałam długo w powietrzu coraz bardziej spokojna i urzeczona tym lotem. A potem przychodziło upojenie i ulga – byłam wolna i bezpieczna.

Nie wiem, skąd u mnie takie sny i dlaczego powtarzały się w niezmienionej formie. Gdybym wierzyła w reinkarnację, myślałabym, że mój mózg przerabia jakieś zapis traumatycznych wydarzeń z moich poprzednich wcieleń.

I jeszcze jeden powtarzający się sen, tym razem miły. Wyświetlał mi się na pograniczu jawy. Chciałam oderwać się od prymitywnej ziemi i wzbić w powietrze. I wzlatywałam, docierając aż do sklepienia sali, w której byłam. A wtedy szybowałam w dół, aby tuż nad ziemią wykręcić nagle i wzbić się świecą pod sufit. A potem następowała seria akrobacji powietrznych, beczek, spiral i cudowne uczucie wolności, połączone z brakiem jakiegokolwiek lęku. Nie wiem, czy ten sen miał na mnie jakikolwiek wpływ w wieku lat 14-tu, gdy marzyłam, aby zostać... lotnikiem…

Niedawno przeczytałam, że sny o lataniu spotyka się jako jeden z objawów choroby popularnej w latach powojennych, na którą zapadłam w wieku lat 7 na skutek niefrasobliwości mamy, która nie zaszczepiła mnie przed wyjazdem na wakacje, gdy już straciłam odporność i po powrocie ze wsi już byłam zarażona. Leczenie trwało około 5 lat i wyleczono mnie całkowicie, ale związane to było z pasieniem mnie dużą ilością nabiału, warzyw i owoców, aby wzmocnić mój system odpornościowy, co dla mnie- niejadka, było straszne. Szynka wychodziła mi uszami, na codzienne obiady z gęstymi zupami nie mogłam patrzeć, mleko z kożuchem powodowało odruch wymiotny – tylko twarożek ze śmietaną i żółtkiem, którego cały talerz zjadałam codziennie, lubiłam. Mama wmuszała to wszystko we mnie razem z witaminami, tranem i lekiem, który prawdopodobnie uszkodził mi wątrobę (dołożył się może do lamblii). Ale obyło się bez szpitali i uzdrowiska, za co jestem mamie bardzo wdzięczna. Jej konsekwencja i determinacja spowodowały, że żaden ślad po chorobie w moim organizmie nie pozostał, nawet w dokumentacji w przychodni (poza problemami z wątrobą).

ja 7 lat     Ania chora
Ja w wieku 7 lat w Przecławiu, na tych zdjęciach widać po podkrążonych oczach, że choroba już mnie zaatakowała

Czas wolny

Gdy byłam mała, tata posiadał motocykl, ale mama bardzo się denerwowała, gdy nim jeździł, więc zamiast niego pojawił się u nas pierwszy samochód - seledynowa Syrenka. Posiadanie jej umożliwiało nam odbywanie wycieczek poza miasto w niedzielę. O ile w latach wcześniejszych bezpośrednio po mszy chodziliśmy na spacer na Cytadelę, zahaczając o cukiernię Pomianowskiego na rogu Placu Inwalidów (najbardziej lubiłam napoleonki) lub oglądaliśmy filmy dla dzieci w postaci tzw. poranków w kinie Światowid lub kinie Tęcza, o tyle później wyjeżdżaliśmy samochodem poza Warszawę, najczęściej do Puszczy Kampinowskiej a w sezonie grzybowym dalej, gdzie nie było ograniczeń w zbieraniu grzybów ze względu na brak parku narodowego. Tu największe sukcesy odnosiła mama i Iwona, ale wszyscy te wypady lubiliśmy. Mama i Iwonka miały oko do wyszukiwania grzybów. Zbierałyśmy tylko rurkowe – do innych mama nie miała zaufania. Potem mama gotowała pyszną zupę grzybową – jedną z nielicznych, które lubiłam – lub potrawkę grzybową do ziemniaków czy kaszy gryczanej. Ponieważ w sezonie jesiennym jeździliśmy do podwarszawskich lasów co niedziela, toteż większość zbiorów mama suszyła. Z nich potem przygotowywała na Wigilię swoje wspaniałe pierogi i uszka do barszczu.

Tu dodam, że w czasie mojego dzieciństwa w soboty chodziło się do pracy i szkoły, tylko krócej – czas pracy wynosił 6 godzin a nie osiem (w firmach państwowych, których była zdecydowana większość,obowiązywał 46 godzinny tydzień pracy) a w szkole mieliśmy pięć lekcji, a nie 6 czy siedem. To tłumaczy częściowo, dlaczego teraz uczniowie mają więcej godzin lekcyjnych w ciągu dnia. Dopiero, gdy chodziłam do liceum,wprowadzono jedną wolną sobotę w miesiącu. Tak, że termin „weekendy” praktycznie nie był wtedy stosowany. Był tylko jeden dzień święty a reszta to były dni robocze.

Jedyny wolny dzień w tygodniu można więc było spożytkować na spotkania rodzinne czy towarzyskie, uprawianie hobby, spacery czy jazdę na rowerze lub wrotkach, wycieczkę za miasto – my mieliśmy do tego samochód, ale rodzina mojego męża jeździła z przyjaciółmi autobusem do Puszczy Kampinowskiej, aby porobić kilkanaście kilometrów w miłej komitywie, pracę na działce (wiele osób posiadało takową w jednym z licznych Ogródków Działkowych) czy pójście do teatru lub kina. My zimą chodziliśmy do kina często. Gdy byłyśmy małe rodzice zabierali nas, jak już wspominałam, na poranki do kina Tęcza na ulicy Suzina lub Światowid przy ulicy Mickiewicza, róg Placu Inwalidów a gdy byłyśmy nastolatkami chodziliśmy z tatą do kina Wisła, gdzie repertuar zmieniał się bardzo często. Głównie były to kreskówki lub piękne filmy disneyowskie dla dzieci a dla starszych (przykładowo od lat 12) produkcje amerykańskie, zachwycające nas rozmachem, sprowadzane do Polski w latach siedemdziesiątych, w dobie względnego dobrobytu ery gierkowskiej. Oglądaliśmy oczywiście też wszystkie produkcje polskie, które przy dużo mniejszych nakładach, przedstawiały nasze polskie realia ( w latach sześćdziesiątych były one politycznie przekłamane lub agitujące, ale i tak my „wiedzieliśmy swoje”) a w latach siedemdziesiątych powstawała seria świetnych komedii i ekranizacji dzieł naszych pisarzy (że wspomnę Wajdę), ze wspaniałymi kreacjami naszych aktorów. To były filmy i seriale telewizyjne, które zapamiętało się na całe życie i powracamy do nich co jakiś czas, gdyż mamy je na wyciągnięcie ręki – wcześniej na kasetach a teraz na DVD. I ci aktorzy, w dużym stopniu już nieżyjący, funkcjonują w naszej pamięci jako wiecznie żywi! (A filmy, które oglądam teraz na Netflixie, przewijają się jak w mojej świadomości, jak widoki zza szyby pędzącego pociągu – nie pozostawiają za sobą śladu.)

tata w Syrence
Tata w swoim pierwszym samochodzie - seledynowo-białej Syrence (1960)

kino TEcza
Tu na ulicy Suzina mieściło się kino Tęcza

c.d. opowieści o moim dzieciństwie - lata szkoły podstawowej



do góry